Menu

niedziela, 27 września 2015

Anioł Śmierci, część 3

            Otworzyłem oczy nieco przed trzynastą. Ciężko oddychając, przewróciłem się na plecy i przetarłem twarz dłonią. Wspomnienie wczorajszego snu o jakimś nawiedzonym aniele powoli znikało z mojego umysłu… Chociaż zaraz. Przecież demony nie śnią!
           - Obudziłeś się już? – zapytał białowłosy mężczyzna, jak gdyby nigdy nic odgarniając mi włosy z czoła. Leżał obok mnie i uparcie wpatrywał się we mnie pięknymi, niebieskimi oczami, jakie mogą mieć tylko anioły.
        - Co ty tu robisz?! – krzyknąłem, odsuwając się od niego, i tym samym prawie spadając z łóżka.
            - Nie odpowiedziałeś jeszcze na moje pytanie.
            - A ty znowu o tym? Każdy normalny odpuściłby sobie już wtedy w nocy!
            - Każdy normalny już dawno by odpowiedział – skwitował z przyjaznym uśmiechem.
            - Dlaczego tak bardzo ci na tym zależy? – jęknąłem wyraźnie znudzonym głosem. W głębi serca podziwiałem go jednak za jego wytrwałość. To był pierwszy raz od dłuższego czasu, gdy ktoś choć w najmniejszym stopniu zrobił na mnie wrażenie.
            - Jesteś inny, czuję to. Chciałbym czegoś się o tobie dowiedzieć. Czy to coś złego?
            - Tak, to jest coś złego! Przecież jesteśmy wrogami, zapomniałeś o tym? I kto tu jest inny… - prychnąłem, wstając i podchodząc do szafy. Wyciągnąłem z niej najwygodniejsze ciuchy, jakie miałem i założyłem na siebie, próbując ignorować fakt, że mój nieproszony gość cały czas się na mnie gapi. – Ja wychodzę. Jak wrócę, ma cię tu nie być. W przeciwnym wypadku będziemy inaczej rozmawiać – powiedziałem, po czym wyszedłem, trzaskając drzwiami.
            Jego stwierdzenie, że jestem inny, wytrąciło mnie z równowagi. Wiedziałem o tym, lecz i tak nie mogłem się z tym pogodzić. Tak bardzo chciałem być jak inne demony; mocny, potężny, gotowy na każdą niegodziwość. Sam fakt, że do tej pory nie zabiłem tego anioła świadczył o mojej słabości. Próbowałem się jakoś usprawiedliwić, lecz nawet to mi nie wychodziło. Co ze mnie za upadły anioł, jak nie potrafię nawet czuć nienawiści do wroga?
* * *
            Gdy wróciłem do mieszkania, było nieco po północy. Przez otwarte okno sączyła się jasna poświata księżyca, którą co jakiś czas rozpraszały przesłaniające ją chmury. Zanim cokolwiek zrobiłem, dokładnie rozejrzałem się po wszystkich pomieszczeniach. Były puste, co znaczyło, że ten anioł w końcu dał sobie spokój. Odetchnąłem z ulgą i udałem się do kuchni.
            - Czas najwyższy… - mruknąłem pod nosem. Wyciągnąłem z zamrażarki woreczek z lodem i poszedłem do sypialni, po drodze zdejmując bluzę.
            - Czas najwyższy na co? – zainteresował się znany mi już głos.
            - Dalej tu jesteś?!
        - Tak. Czekałem na ciebie cały dzień. Swoją drogą, powinieneś uważniej się rozglądać. Łatwo cię zmylić
            - Dobrze ci radzę, nie drażnij mnie – szepnąłem, rozkładając się wygodnie na łóżku. Położyłem lodowatą torebkę pomiędzy łopatkami, mrucząc z zadowolenia.
           - Dlaczego tak bardzo unikasz odpowiedzi na moje pytanie? – nie dawał za wygraną. Usiadł obok mnie i zmierzwił moje włosy.
            - Może dlatego, że zapomniałem już o co pytałeś – powiedziałem złośliwie, marząc już tylko o chwili ciszy i spokoju. Dlaczego akurat ja musiałem zainteresować tego gościa?
            - Pytałem, dlaczego wybrałeś akurat tak czystą i piękną duszę. Zawsze myślałem, że skoro demony są z natury złe, to i żywią się złem. A może nie ma dla was żadnej różnicy?
            - Aleś ty męczący… Dobra, powiem ci. My, demony, możemy pożywić się każdą duszą. Jeśli jest ona zła i splamiona grzechem, dostarcza nam mocy i sprawia, że jesteśmy skuteczniejsi podczas walki. Natomiast im bardziej dziewicza, tym dostarcza nam więcej energii i niezapomnianych doznań, jakich nie można zastąpić niczym innym. Wtedy miałem ochotę na coś smakowitego i taką też duszę wybrałem. – Gdy skończyłem mówić, przewróciłem się na plecy. Do tego czasu cały lód zdążył się roztopić, został po nim jedynie suchy woreczek. Spojrzałem na zaintrygowaną twarz mojego rozmówcy. – To co? Dasz mi teraz spokój?
            - Jak masz na imię? – zapytał, kompletnie ignorując to, co przed chwilą do niego powiedziałem. Zmarszczyłem czoło, mając już tego wszystkiego po dziurki w nosie.
            - Co ciebie to w ogóle obchodzi? Dostałeś to, czego chciałeś, więc spadaj stąd!
          - Nie gniewaj się na mnie. Jesteś interesującym facetem, chciałbym bliżej cię poznać.
           - Sam tego chciałeś – warknąłem i zerwałem się z łóżka. Zamknąłem oczy i skupiłem się, zaciskając dłonie w pięści. Po chwili skóra na moich plecach rozerwała się, wypuszczając na wolność parę kruczoczarnych skrzydeł. Krzyknąłem, rozpościerając je na całą szerokość, i otarłem pot z czoła. Ciężko oddychając, odwróciłem się w stronę anioła, który wpatrywał się we mnie z zachwytem i lekko uchylonymi ustami.
        - Marnujesz swoją energię, by mnie stąd przepędzić? To urocze – skwitował z szerokim uśmiechem i w sekundę rozwinął swoje skrzydła, które różniła od moich jedynie śnieżnobiała barwa. Prychnąłem, próbując nie zwracać uwagi na jego popisy.
           - Nie martw się, mam wystarczająco dużo siły, by uwolnić się od ciebie raz na zawsze – powiedziałem, idąc w jego stronę. Wyszeptałem pod nosem krótką formułę, dzięki której moje oczy zapłonęły ognistą czerwienią pozwalającą widzieć wszystko w lekko zwolnionym tempie. Teraz każdy ruch mojego przeciwnika, nawet najszybszy, nie mógł być dla mnie zaskoczeniem. Rozprostowałem przed sobą prawą rękę, w której zaczął materializować się długi obosieczny miecz. Wykonany był z czarnego metalu, a idealne wyważenie zapewniało doskonałe posługiwanie się nim. W dodatku jego waga nie sprawiała mi żadnego problemu, choć na pierwszy rzut oka mogło się to wydawać niemożliwe. – To co? Zaczynamy?
            - Czuję się zaszczycony – mruknął tajemniczo. W jego dłoniach pojawiły się długie sztylety, lśniące czystą bielą. Anioł zaciskał na ich rękojeściach swoje palce, gotowy włożyć w każdy swój atak jak najwięcej siły. – Jeśli jednak wygram, chcę poznać twoje imię. Co ty na to?
            - Niech ci będzie. Ale nie licz na to, że stanie się cud. Lepiej przygotuj się na jak najszybszy odwrót, bo nie obiecuję, że zdołam powstrzymać się przed zabiciem cię.
            - To się jeszcze okaże… - wyszeptał i wyleciał przez okno, wzbijając się wysoko ponad chmury. Szybko go dogoniłem i rzuciłem się w jego stronę, mocno zamachując się mieczem. Liczyłem na to, że zrobi unik, lecz on zatrzymał moje ostrze i odepchnął mnie. Błyskawicznie przystąpił do kontrataku, którego uniknąłem, nurkując pod nim i popychając go kopniakiem w plecy. Następnie zatrzymałem się i przywołałem go wyzywająco ruchem głowy. Uśmiechnął się szeroko, po czym zaczął atakować. Nawet z moim udoskonalonym wzrokiem trudno mi było nadążyć za jego szybkością. Za każdym razem z ledwością udawało mi się uniknąć ciosu lub zasłonić się przed nim mieczem, a towarzyszący przy tym szczęk metalu niepokoił mnie. Niewiarygodne, ile to stworzenie miało w sobie siły.
            Nagle moje ciało przeszył bolesny skurcz. Krzyknąłem zaskoczony, gdyż właśnie udało mi się zablokować oba jego sztylety, co znaczyło, że nie zranił mnie. Co więc wywołało to nieprzyjemne uczucie? Kiedyś już tego doświadczyłem, lecz stało się to po długiej i wyczerpującej bitwie, gdy moje ciało było kompletnie wyczerpane i pozbawione energii. Teraz nie miało prawa się to wydarzyć, nawet w połowie nie wykorzystałem swoich możliwości.
            - Zabolało? Przepraszam, nie wiedziałem, że tak reagujecie na brak sił – zadrwił, lecz zaraz przybrał zatroskany wyraz twarzy. – Lepiej się poddaj, zanim wyciągnę z ciebie całą twoją energię.
            - O czym ty mówisz? – warknąłem, naprężając mięśnie i napierając na niego.
            - Podczas gdy ty zajęty byłeś wypowiadaniem swojej formuły a potem doganianiem mnie, ja zastosowałem własną technikę. Co prawda możemy używać jej tylko w nadzwyczajnych sytuacjach, ale myślę, że nikt się na mnie za to nie pogniewa.
            - Jakiej techniki? Myślałem, że będziesz grał fair! – wybuchnąłem, zaciskając zęby i patrząc na niego nienawistnym wzrokiem. Odwołałem wcześniejszą formułę i moje oczy z powrotem stały się czarne.
          - Dzięki tej formule moje sztylety działają jak ogromna sieć na moc. Za każdym razem, gdy krzyżujemy swoje bronie, twoja energia jest wysysana i wysyłana w niebyt. Nawet teraz z każdą chwilą stajesz się coraz słabszy – zaśmiał się, nie pozwalając, bym zerwał połączenie z jego ostrzami.
            - I pomyśleć, że czekałem z oszustwami… - powiedziałem, odpychając go w końcu od siebie. Cisnąłem w bok miecz, który rozpłynął się w powietrzu, i rozpostarłem ramiona. Zacząłem wypowiadać skomplikowane zaklęcie, mające na celu przywołanie ognistego smoka. Dzięki niemu rozprawię się z tym aniołem raz na zawsze.
            - To na nic. Nie masz już energii na tak skomplikowane formuły.
            - Nie martw się, zaraz się o tym przekonasz – odparłem i złączyłem dłonie, śmiejąc się w duchu.
            Po kilku sekundach do naszych uszu doleciał donośny ryk. Z grubej warstwy chmur pod nami wyleciał ogromny stwór, machając wściekle pokrytymi czarną błoną skrzydłami. Jego łeb skierował się w naszą stronę, czerwone źrenice raz po raz zaszczycały nas swoim spojrzeniem. Wokół unosił się intensywny zapach siarki.
            - Bierz go! – rozkazałem, wskazując palcem na anioła. Smok zaczął lecieć w jego stronę, robił to jednak ociężale. No tak. Pewnie formuła jest niekompletna przez mój brak sił.
            - I takie coś ma mnie pokonać? – zapytał anioł, po czym poleciał w jego stronę. Z szybkością błyskawicy zaczął dźgać go sztyletami, które bez trudu przebijały smocze łuski. Chwilę potem stwór rozpadł się, co boleśnie odczułem. – Sam widzisz, że nie masz już szans. Szybko poszło, nie sądzisz?
            - To nie jest jeszcze koniec! – krzyknąłem zdesperowany, sam już nie wiedząc co robić. – Nie mogę przegrać z kimś takim!
            - Ależ możesz. I zrobisz to – powiedział spokojnie i rzucił się w moją stronę. Złapał mnie w talii i zaczął pchać w dół, z każdą chwilą nabierając szybkości.
            - Co robisz?!
            - Nie martw się, zaraz się o tym przekonasz – powtórzył moje wcześniejsze słowa. Spróbowałem się wyrwać, lecz nie dałem rady oprzeć się jego sile.
            Nagle obok mojej głowy mignęły ramy okna. Zderzenie z podłogą pozbawiło mnie powietrza w płucach, a przygniecione skrzydła zakuły boleśnie. Przymknąłem powieki, próbując nie krzyknąć.
            - I co? Dalej chcesz walczyć? – wyszeptał mi przy uchu. Jego zimne dłonie zaczęły przesuwać się po moim brzuchu, łaskocząc mnie.
          - Dobra, tym razem wygrałeś… - przyznałem w końcu, trzęsąc się ze zdenerwowania. Sam już nie wiedziałem, czy jestem bardziej zły na siebie, czy na niego. – A teraz złaź ze mnie, jesteś ciężki.
            - Najpierw powiedz mi jak masz na imię.
            - Czego ty w ogóle ode mnie chcesz?
            - Czego chcę? Sam jeszcze dokładnie nie wiem – zaśmiał się, przechylając lekko głowę. Jego błękitne oczy wpatrywały się we mnie z zaciekawieniem i z czymś na wzór uwielbienia.
            - Samael…
            - Co? - zapytał, wyrwany z zamyślenia.
          - Moje imię to Samael – powtórzyłem. Odwróciłem głowę, byleby uciec od jego wzroku przeszywającego mnie na wskroś.
            - Anioł Śmierci? Ten sławny uciekinier z Piekieł?
            - Zaraz sławny… - mruknąłem, przewracając oczami. - Nie ja pierwszy i zapewne nie ostatni sprzeciwiłem się Szatanowi.
       - Mimo wszystko czuję się zaszczycony – odparł, wreszcie ze mnie schodząc. Spojrzałem na niego urażonym wzrokiem i szybko wstałem, rozprostowując obolałe skrzydła.
            - A ty?
            - Co ja?
            - Jak się nazywasz?
            - Interesuje cię to? Myślałem, że chcesz się tylko ode mnie uwolnić…
       - Nawet jeśli, to dobre wychowanie nakazuje przedstawić się osobie, której imię poznałeś – pouczyłem go, maskując w ten sposób własną ciekawość. Tak naprawdę zastanawiałem się, jakie imię nosi anioł, który zdołał mnie pokonać, i to w tak banalny sposób.
            - Racja, z tego wszystkiego zapomniałem o dobrych manierach. Moje imię to Haniel.
            - Haniel? Szlag by to… Kto by pomyślał, że będę się kiedyś zadawał z Archaniołem Miłości – zakpiłem sam z siebie. Swego czasu było o nim głośno w Piekle, nawet najbardziej doświadczone demony podziwiały jego umiejętności walki. Ta wiadomość w pewnym sensie mnie uspokoiła, bowiem wiedziałem już, że nie pokonał mnie byle świeżak.
         Westchnąłem ciężko i odwróciłem się tyłem do niego. Zamknąłem oczy, przygotowując się na nadchodzący ból, po czym zacząłem chować moje skrzydła. Jęknąłem przez zaciśnięte zęby i spuściłem głowę, zakrywając twarz opadającymi na nią czarnymi kosmykami. Na moje ciało wstąpiły krople potu, które chwilę potem zmieszały się z odrobiną krwi płynącą z miejsca, gdzie zniknęły skrzydła.

            - Nie mogę znieść myśli, że to tak bardzo cię boli – wyszeptał zbolałym głosem Haniel, zlizując z moich pleców szkarłatny płyn. Odepchnąłem go od siebie i pokuśtykałem w stronę łóżka, zataczając się na boki. Byłem u kresu sił, musiałem jak najszybciej odpocząć. Z ulgą rzuciłem się w miękką pościel, od razu zasypiając.


poniedziałek, 14 września 2015

Więzień we własnym domu, część 10

            - Dużo nad tym myślałem i doszedłem do wniosku, że chyba jednak pozwolę ci na jeden mały, samotny wypad do tej twojej ukochanej dziury – powiedział, gdy w ciszy spożywaliśmy niedzielny obiad. Spojrzałem na niego zaskoczony, gdyż myślałem, że ten temat został definitywnie zamknięty dwa dni temu.
            - Ale… dlaczego? – wykrztusiłem w końcu.
            - Muszę przyznać, że ostatnimi czasy zrobiłeś się bardzo grzecznym i posłusznym chłopcem, a ja lubię od czasu do czasu nagradzać moich podopiecznych. – Uśmiechnął się tajemniczo i wrócił do jedzenia. Jak gdyby nigdy nic przeżuwał kolejne kęsy, w ogóle nie przejmując się moim zakłopotaniem. W końcu i ja się uśmiechnąłem, zachowując jednak ostrożność.
            - Zakładam, że na zbytnią swobodę nie mam co liczyć, prawda? – zagadnąłem. Spodziewałem się, że jeśli nie Iwan będzie mnie pilnował, to zrobią to za niego jego żołnierze.
            - Cóż, nie mam zamiaru stracić nad tobą kontroli nawet na tak krótki czas. Wolę, jak to się mówi, dmuchać na zimne.
            - No tak… Przez chwilę zapomniałem, jak beznadziejnym facetem jesteś – westchnąłem i poszedłem do kuchni, zabierając po drodze talerze i sztućce ze stołu. Wrzuciłem je do miski z gorącą wodą i zabrałem się za zmywanie ich.
            Po raz pierwszy od dłuższego czasu poczułem się naprawdę szczęśliwy. Wizja spotkania się z ludźmi, których kochałem, napawała mnie niezmierną radością. Nie to, że zaakceptowałem bycie uwięzionym we własnym domu, ale mimo wszystko nie chciałem sprawiać im kłopotów. Każda moja próba skontaktowania się z nimi za plecami Iwana mogła skończyć się tragicznie, co wykluczało od razu tę możliwość.
            - Widzę, że bardzo ci na tym zależało – powiedział nagle, wyrywając mnie z zamyślenia. Odwróciłem się gwałtownie w jego stronę, chwytając się za bluzkę na wysokości serca.
            - Musisz mnie tak straszyć? – warknąłem, szybko oddychając. Zaśmiał się głośno z mojej reakcji i pokręcił z niedowierzaniem głową.
            - Niby zawsze się tak pilnujesz, wręcz emanujesz brakiem zaufania, a można cię tak łatwo podejść… Czy mogę wziąć to za znak, że mur pomiędzy nami powoli zaczyna topnieć?
            - Co? Nie przeinaczaj wszystkiego na swoją korzyść… - jęknąłem, zmęczony jego ciągłymi staraniami. Odwróciłem się z powrotem plecami do niego i kontynuowałem swoje zajęcie. Nie miałem kompletnie pojęcia, dlaczego tak zależy mu na tym, by przekonać mnie do tych wszystkich dziwnych rzeczy, do jakich mnie zmuszał.
            - Ostatnim razem, gdy się kochaliśmy, wydawałeś się być zadowolony… - wymruczał. Usiadł na jednym z krzeseł, bacznie obserwując każdy mój ruch.
            - Jesteś tego taki pewny? – zapytałem kąśliwie, próbując sprawić, by zwątpił w swoje umiejętności. Oczywiście nie łudziłem się, że osiągnę w tym kierunku jakiekolwiek sukces.
            - Pewny to mało powiedziane. Przestań już udawać, Feliks. Nawet ja zauważyłem, że patrzysz na mnie kompletnie inaczej niż na początku. Kiedy w końcu się poddasz?
            - Ja? Poddać się? Nigdy. Poza tym nawet jeśli bym się w tobie zakochał, to co mi po tym? Za jakiś czas i tak stąd odjedziesz.
            - Zawsze mógłbym zabrać cię ze sobą. Dla mnie to żaden problem – odparł beztrosko. Ton jego głosu wskazywał na to, że dla niego nie ma rzeczy niemożliwych. Domyślałem się, że bezustannie spełniano jego zachcianki, tym samym wychowując go na bezwzględnego tyrana, którym faktycznie się stał.
            - A ty jak zwykle. Żadnych przeszkód, droga wolna i takie tam…
            - To jakie według ciebie są przeciwskazania, hmm? – zadrwił, unosząc brwi. Oparł policzek na dłoni i czekał na odpowiedź, palcami drugiej ręki stukając w blat.
            - Jakieś na pewno się znajdą… Na przykład nie mógłbym tak po prostu opuścić mojego domu i zostawić go na pastwę losu… Ludzie z miasteczka zawsze mogli na mnie polegać, więc nie mógłbym ich w ten sposób zawieść i wyjechać…No i takich decyzji nie podejmuje się tak z dnia na dzień, trzeba je przemyśleć, dobrze się nad tym zastanowić.
            - Nie przekonałeś mnie tym. Dom zawsze mógłbyś oddać w jakieś dobre ręce, z pewnością masz kogoś, kto na to zasługuje. Zakładam też, że mieszkańcy chcieliby dla ciebie jak najlepiej i gdybyś tylko powiedział im, że masz szansę na lepsze życie, poparliby twoją decyzję… Co do podejmowania takich decyzji, to zakładam, że miałbyś dużo czasu do namysłu. Nie myśl, że przeniesienie mnie to taki szybki, dwudniowy proces. A nawet jeśli tak by było, to z miłości robi się dużo rzeczy, które dawniej wydawały się być absurdalne.
            - Proszę, proszę. Jeszcze trochę i pomyślę, że romantyk z ciebie.
            - A co? Nie wyglądam? – zapytał i podrapał się po głowie. – Może nie widać tego po mnie, ale ja też pragnę miłości… Zdaję sobie sprawę, że kompletnie nie umiem okazywać tych pozytywnych uczuć, ale odkąd mieszkam z tobą, coś się we mnie zmieniło. Myślę, że twój upór i to, że potrafisz się mi postawić, dobrze na mnie wpływa.
            - Iwan… - szepnąłem, patrząc na niego zdezorientowanym, ale i w jakiś sposób czułym wzrokiem. Jego słowa zrobiły na mnie ogromne wrażenie. Nigdy bym się nie spodziewał, że usłyszę z jego ust coś takiego. Mało kto potrafiłby przyznać się do tego typu wad, a już na pewno nie ktoś tak dumny jak Iwan. A jednak myliłem się. Najwyraźniej cuda faktycznie się zdarzają.
            W końcu odwróciłem się i spuściłem głowę. Miałem wrażenie, że jego fiołkowe oczy prześwietlają moją duszę, czytają z niej jak z otwartej księgi. Świadomość ta była nieznośna i krępująca, czułem się tak, jakby sam jego wzrok zakładał na mnie pęta. Gdy jego szeroki, silny tors przytulił się do moich pleców, a ręce oplotły mnie w pasie, po krótkim wahaniu ufnie oparłem się na nim. Liczyłem, że dzięki temu wybudzę się ze snu, który rozpoczął się wraz z moimi narodzinami, ale nic z tego. Nadal w nim trwałem, miotając się pomiędzy tym, czego chciałem, a tym, co dostawałem od życia. Westchnąłem ciężko i zamknąłem powieki, napełniając nozdrza intensywną wonią perfum Iwana, która jednak była bardzo przyjemna i kojąca. Aż dziw, że wcześniej nie zwróciłem na nią uwagi.
            - I co? Nadal twierdzisz, że nic do mnie nie czujesz? – wyszeptał po chwili, muskając wargami moją szyję.
            - A może to ty się mylisz? Może tak naprawdę pomyliłeś miłość z chwilową fascynacją, z czego już niedługo zdasz sobie sprawę i po prostu mnie zostawisz? – zapytałem, unosząc niego kąciki ust. Kiedyś myślałem, że taka opcja byłaby dla mnie najlepsza, lecz z biegiem czasu zdałem sobie sprawę, że dzięki Iwanowi moje życie nabrało odrobiny sensu. To wieczne opieranie się mu, dbanie by na obiad pojawiło się jego ulubione danie, świadomość, że jestem mu tak po prostu potrzebny… Fakt, dużo przez niego wycierpiałem, ale biorąc pod uwagę całokształt, to całkiem nieźle mi się z nim żyło. Wreszcie mogłem z kimś porozmawiać mając świadomość, że ta druga osoba nie zacznie się nade mną użalać i że nie będzie we mnie widzieć jedynie skrzywdzonego przez los chłopaka. Była wojna, to oczywiste, że zabrała na pamiątkę ofiary. Pogodziłem się już z tym. A Iwan, jako jeden z nielicznych, nie kwestionował mojej decyzji, choć podejrzewam, że robił to nieświadomie. To mi jednak nie przeszkadzało.
            - Wątpię, żeby tak było – odparł po chwili namysłu – gdyż w życiu przeżywałem wiele fascynacji, i to zdecydowanie tak nie wyglądało. Wiem, że tym razem to coś głębszego.
            - Ale dlaczego? Dlaczego akurat ja?
            - Na początku myślałem tylko, że jesteś w moim typie, ot, taka zabawka na czas mojego pobytu. Ale z czasem zacząłem czuć coś intensywniejszego… Nawet nie wiem, kiedy się to stało, ani dlaczego… To takie dziwne. Ktoś taki jak ja nie zasługuje na miłość, a jednak mnie to dopadło.
            - Nie mów tak – przerwałem mu. – Nawet najgorsi zbrodniarze na nią zasługują.
            - Więc czemu nie zasługuję na to, byś odwzajemnił moje uczucia? – zapytał łamiącym się głosem. – Dlaczego ciągle mnie odtrącasz? Ja wiem, bywam czasem brutalny i impulsywny, ale staram się, tak bardzo o ciebie zabiegam…
            - Iwan, to nie tak. Nauczyłem się żyć bez miłości, trudno mi teraz tak nagle się przestawić… Nawet nie wiem, czy czuję do ciebie to samo. Daj mi trochę czasu, proszę… - jęknąłem żałośnie, wyplątując się z jego objęć. Po chwili wahania zmierzwiłem mu włosy i uśmiechnąłem się do niego pocieszająco. – Myślę, że jeśli postarasz się być trochę milszy i dasz mi szansę na poznanie ciebie, szanse na odwzajemnienie twoich uczuć wzrosną.
            - Trzymam cię za słowo – mruknął nieco urażonym tonem. – A teraz, jeśli chcesz, możesz iść do miasteczka. Tylko nie wracaj późno. Mimo wszystko nie chcesz, żebym musiał przywieźć cię z powrotem do domu, gdyż może to być ciut… nieprzyjemne.
            - I właśnie o tym mówię. Powinieneś teraz powiedzieć: jeśli chcesz, możesz iść do miasteczka. Postaraj się nie wrócić zbyt późno, aczkolwiek bez względu na godzinę i tak będę na ciebie czekał. A wszystko to z szerokim uśmiechem na twarzy – powiedziałem, sprężystym krokiem zmierzając do przedpokoju. Ubierając buty, zerknąłem na Iwana, który przyglądał mi się, oparty o ścianę. Skrzyżował ręce na piersiach, jego usta zmieniły się w wąską kreskę.
            - Wolę nie dawać ci zbyt dużo luzu – wydusił w końcu. – A tak będę miał pewność, że do mnie wrócisz.
            - I tak bym wrócił, nie mam innego miejsca, do którego mógłbym się udać. Chodziło mi raczej o to, że powinieneś być milszy po to, by wracanie tutaj sprawiało mi przyjemność.
            - Nadal uważam, że to niepotrzebne… - bąknął pod nosem, robiąc minę urażonego dzieciaka.
            Gdy ubrałem kurtkę i owinąłem szyję kraciastą chustą, udałem się w stronę drzwi. Czułem się nieco dziwnie, ale to szybko ustąpiło miejsca radości. Spojrzałem za siebie, lecz widok Iwana nabawił mnie jedynie o wyrzuty sumienia.
            - Będę tęsknił… - powiedział z trudem, siląc się na uśmiech, który mimo jego wysiłków nie wyglądał na zbytnio przyjazny.
            - Ja też – odparłem i zanim zorientowałem się, co robię, podbiegłem do niego i pocałowałem go w policzek, po czym wyszedłem z domu.
            Początkowo jesienne słońce oślepiło mnie, drażniąc oczy nieco przyćmionym światłem padającym na moją twarz. Zamrugałem kilkakrotnie, przyzwyczajając się do panującej jasności, po czym ruszyłem przed siebie, podziwiając otaczający mnie świat. Wiele się zmieniło od czasu mojego ostatniego wyjścia. Liście, wtedy tak różnokolorowe i pełne jeszcze życia, teraz powoli usychały i brązowiały, leniwie opadając na ziemię. Na niebie sunęły ponure chmury, nabrzmiałe wodą i z trudem dźwigające jej brzemię, zapowiadając nadchodzące deszczowe dni. Klucze ptaków jeszcze niedawno przecinających przestworza i wypełniających ciszę swym pożegnaniem z tą okolicą zniknęły, ustępując miejsca drobniejszym pobratymcom zdolnym przetrwać tu zimę. Gdzieniegdzie do swej dziupli wbiegała wiewiórka na tyle zajęta gromadzeniem zapasów, by zupełnie nie zauważyć samotnego wędrowca zmierzającego tą drogą. Odetchnąłem głęboko rześkim powietrzem, które delikatnie kuło w gardle. Właśnie w takie dni czułem, że żyję. Jesień była moją ulubioną porą roku, od dziecka ją kochałem. Pamiętam, jak w dni takie jak ten siadałem razem z mamą pod jednym z drzew i słuchałem jej opowieści. Najbardziej lubiłem tę, która porównywała liście do ludzi. „Człowiek jest jak ten liść - zaczynała, biorąc do ręki uschnięty, brązowy listek – natomiast drzewo symbolizuje ziemię, na której żyjemy. Na początku nie ma śladu naszego istnienia, lecz w końcu pojawia się malutki pączek. Z czasem ta drobna, niepozorna gródka zaczyna rozkwitać, rozwijać się, lecz dalej jest bardzo mała. Ale w końcu zaczyna rosnąć, sprawia wrażenie coraz silniejszej. U szczytu swego rozwoju jest już silnym, soczystym liściem. Lecz gdy nadchodzi jesień, jego siły słabną, z dnia na dzień zaczyna uchodzić z niego życie. Ten okres jest dla niego jednak jednym z najpiękniejszych, wcale nie widać po nim, że jego czas wkrótce nadejdzie. Na koniec całkowicie usycha, po czy spada z drzewa, i znowu nie ma po nim śladu. Tak samo jest z ludźmi. Rodzą się, rozwijają, w pewnym momencie znajdują się na szczycie swojego istnienia, a następnie zaczynają już tylko nieuchronnie zbliżać się do śmierci, usychają”. Wtedy jeszcze nie rozumiałem dokładnie jej słów, niemniej jednak zawsze robiły one na mnie niesamowite wrażenie. Tak, moja matka zdecydowanie była mądrą kobietą.
            W końcu doszedłem do miasteczka. Dworek, w którym mieszkałem, znajdował się nieco na uboczu, w związku z czym do najbliższych domów miałem kawałek, lecz nie przeszkadzało mi to. Spacerem takim jak dzisiaj droga ta zajmowała mi może dziesięć minut, nie więcej. Rozejrzałem się po rynku, na którym stałem, lecz nie zobaczyłem ani żywej duszy. Podejrzewałem, że gdyby nie obecność żołnierzy, panowałby tu dzisiaj dość spory ruch. W niedziele, szczególnie tak pogodne jak na tę porę roku, ludzie zbierali się, by porozmawiać i wymienić się informacjami. Co prawda podczas wojny mieszkańcy woleli zostawać w domach, ale i tak byli wtedy bardziej żywotni niż teraz.
            To jednak nie stanowiło dla mnie żadnej przeszkody. Postanowiłem udać się do domu pana Teofila, jednego z wielu przyjaciół moich rodziców. Lubiłem tego starszego człowieka. Był niskim, dobrze zbudowanym, łysiejącym mężczyzną, któremu uśmiech nie schodził z twarzy. Wprost uwielbiałem jego specyficzne poczucie humoru, a jego radość z życia mimo wielu trudnych przeżyć była bardzo motywująca. To jemu najbardziej zawdzięczałem to, że nie załamałem się po śmierci rodziców i szybko stanąłem na nogi, nie pogłębiając się w rozpaczy. Nieśmiało zapukałem do drzwi jego domu i czekałem, aż otworzy.
            - Kto tam? – usłyszałem jego stłumiony przez dzielące nas drewno głos.
            - To ja, Feliks! – krzyknąłem radośnie, czując narastające podniecenie. Boże, jak ja dawno nie widziałem tych ludzi!
            - Czego chcesz? – warknął, w dalszym ciągu nie otwierając. Zdumiałem się, lecz wytłumaczyłem jego zachowanie presją wywieraną na nich przez komunistów.
            - Przyszedłem w odwiedziny, porozmawiać.
            - Nie mam teraz czasu. – Jego wrogość przeraziła mnie. Dlaczego ktoś taki jak pan Teofil zachowywał się w ten sposób?
            - Proszę, to nie potrwa długo. Chciałem tylko pana zobaczyć, tak dawno mnie tu nie było…
            - Po prostu stąd odejdź! – przerwał mi. – Nie chcę mieć kłopotów przez ciebie.
            - Kłopotów…?
            - Wszyscy wiedzą, co stało się z biedną Zosią… Była taka podekscytowana, że cię zobaczyła, i co ją spotkało? Jeszcze bezczelnie się temu przyglądałeś… Wstyd mi za ciebie.
            - Zaraz, to nie tak! – krzyknąłem rozpaczliwie. – Niech mnie pan wpuści, to wszystko panu wyjaśnię. Obiecuję, że nic się panu nie stanie.
            - Odejdź, albo poszczuję cię psem! - krzyknął, odchodząc. Odgłos jego kroków sprawił mi ogromny ból, który wywiercał mi dziurę w mózgu. Zrozpaczony, odszedłem od drzwi i ruszyłem przed siebie, z trudem powstrzymując napływające do oczu łzy.
            Przecież to nie tak! Gdybym wiedział, że to skończy się akurat w ten sposób, w życiu bym do tego nie dopuścił. A to, że widziałem jej śmierć, wcale nie było moją winą. Nie chciałem tego… Na samą myśl o tym, co muszą myśleć teraz o mnie mieszkańcy, przeszedł mnie nieprzyjemny dreszcz. Nigdy bym nawet nie pomyślał, że ludzie, których kocham, znienawidzą mnie tak szybko, nie dając mi szansy na wyjaśnienia. Jedna rozmowa wystarczyłaby, żeby zrozumieli, spojrzeli na sprawę w zupełnie nowym świetle. Dlaczego więc poddali się tak ławo? Dlaczego bez trudu mnie skreślili?
            Nie wiedząc, co mam ze sobą począć, usiadłem na jednej z ławek na rynku i schowałem twarz w dłoniach. Chciało mi się krzyczeć, ale wiedziałem, że muszę się powstrzymać. Mimo wszystko tliła się we mnie nadzieja.
            - Feliks? A co ty tu robisz? – usłyszałem nagle kobiecy głos. Gwałtownie podniosłem głowę, by ujrzeć zniesmaczoną moim widokiem panią Hannę.
            - Ja… Przyszedłem do was w odwiedziny. Proszę, niech mi pani wyjaśni, co się tutaj dzieje. Dlaczego pan Teofil tak bardzo mnie nienawidzi?
            - Nie udawaj, że nie wiesz – warknęła, odwracając wzrok. – My tu ledwo wiążemy koniec z końcem, a ty bezczelnie wkradłeś się w ich łaski i żyjesz sobie jak gdyby nigdy nic. W dodatku ten incydent z Zofią… Tak zdobyłeś ich zaufanie? Nie wstyd ci?
            - To wszystko nie tak… Ich dowódca zamieszkał w moim domu, traktuje mnie jak niewolnika, szantażuje… Muszę robić to, co chce, żebyście wy byli bezpieczni…
            - I co? Może mam cię za to po rękach całować? – przerwała mi. – Mógłbyś zachować chociaż resztki honoru i przyznać się, a nie kłamać… Rodzice byliby zawiedzeni, gdyby zobaczyli, na jakiego człowieka wyrósł ich syn – powiedziała i ruszyła w stronę swojego domu. Jej nienawiść do mnie czaiła się głęboko w jej oczach, przerażała mnie. I pomyśleć, że z dnia na dzień stałem się dla nich kimś jeszcze gorszym niż ci wszyscy żołnierze razem wzięci.
            Nie mogąc dłużej tego znieść, zerwałem się z ławki i pobiegłem z powrotem do dworku. Emocje, które starałem się w sobie tłumić, wypłynęły na wierzch w postaci dwóch słonych potoków. Zacisnąłem mocno zęby, pozwoliłem, by włosy zakryły moją twarz, i biegłem. Biegłem jak najszybciej umiałem, by uciec od tego zła i zawiści skierowanej w moją stronę. W głowie pojawiała się tylko jedna myśl. Dlaczego?
            Po kilku minutach byłem już z powrotem u siebie. Zamknąłem za sobą drzwi, oparłem się o nie plecami i zsunąłem na podłogę, zanosząc się spazmatycznym szlochem. Oparłem czoło na kolanach i skuliłem się, jak najmocniej potrafiłem, chcąc odgrodzić się tym samym od otaczającego mnie świata.
            - Feliks, co się stało? – zapytał Iwan, wbiegając do przedpokoju. Jego głos był wyraźnie zaniepokojony. Uklęknął przede mną i położył mi dłoń na głowie, poruszając nią łagodnie. – Powiedz mi, proszę.
            - Oni… Oni mnie nienawidzą! – krzyknąłem, patrząc na niego załzawionym wzrokiem. Moją twarz wykrzywił grymas bólu. – Obwiniają mnie za śmierć pani Zofii, myślą, że ich zdradziłem… Dlaczego? Nawet nie chcieli ze mną rozmawiać…
            - Cii, już spokojnie – wyszeptał, siadając obok mnie i przytulając, w dalszym ciągu głaszcząc mnie po włosach. – Na pewno gdy trochę ochłoną, zdołasz im to wyjaśnić. Wszystko będzie dobrze, zobaczysz. Tylko nie płacz już.
            - Ty nic nie rozumiesz… Oni mi ufali, a ja...
            - Nie myśl już o tym. Feliks, tylko ja mam prawo doprowadzić cię do łez, słyszysz? Tylko ja. Oni nie mają prawa, nie są tego godni. Nie mogą cię ranić – powiedział zdecydowanym głosem. Chwycił moją twarz w dłonie i zmusił mnie, bym na niego spojrzał. – Tylko ja, nikt więcej.
            - A-ale… - spróbowałem zaprotestować, lecz zamknął mi usta pocałunkiem. Jego słowa w pewnym sensie pocieszyły mnie, poczułem się pewniej. Widziałem, że bardzo mu na mnie zależy. I nawet jeśli mówił w tak samolubny sposób, to przyniósł mojej duszy ukojenie, a w chwili obecnej było mi to bardzo potrzebne.
            Gdy oderwał się ode mnie i spojrzał na mnie poważnym wzrokiem, nie wytrzymałem i z powrotem wpiłem się w jego wargi, smakując je i pozwalając, by stopniowo mnie pożerały. Czułem, jak jego język czule pieści moje podniebienie, ciepły oddech wypełnia mnie dokładnie, odbierając mi zdolność myślenia. Zacisnąłem mocno powieki i oplotłem rękami jego szyję, pragnąc jedynie zapomnieć o tym, co mnie dzisiaj spotkało.
            - Feliks, proszę… Nie kuś mnie w ten sposób – wyszeptał, lekko odsuwając mnie od siebie. Pogłaskał mnie po policzku, wpatrując się we mnie intensywnie. W jego oczach widziałem pożądanie i resztki samokontroli. Mimo wszystko nie chciał skorzystać z tego, w jakim znajdowałem się stanie.
            - Przepraszam… Pójdę już do siebie – powiedziałem, podnosząc się z podłogi.
            Boże, co ja przed chwilą chciałem zrobić?! Mało brakowało, a wprosiłbym się Iwanowi do łóżka! Zachowałem się jak dziwka, która desperacko prosi o jakiekolwiek pocieszenie… W innym wypadku nie dałbym po sobie poznać, że cokolwiek mnie trapi. Ulżyłbym sobie dopiero w samotności, mając pewność, że nikt mnie wtedy nie zobaczy. Ale gdy spojrzałem na Iwana, coś we mnie pękło. Nie chciałem już dłużej udawać, że wszystko jest w porządku. Potrzebowałem wsparcia i znalazłem je, ale nawet to spieprzyłem dając rozpaczy zamydlić sobie oczy. Jestem beznadziejny…
            Otarłem resztki łez rękawem i usiadłem na parapecie, opierając czoło o zimną szybę. Spod przymrużonych powiek widziałem rozmazane kształty drzew, których korony wiły się w dzikim tańcu targane jesiennym wiatrem. Niebo zrobiło się jakieś takie szare, zwiastując nadchodzący deszcz. Nadszedł listopad, najbardziej smutna pora roku. Muszę przyznać, że jej nastrój idealnie pasował do dzisiejszych wydarzeń. Drodzy państwo, zapraszam na spektakl pod tytułem „Jesienne rozterki Feliksa Łukasiewicza”. Gwarantujemy, że uśmiejecie się państwo do łez. W końcu tak beznadziejnego bohatera dawno już nie oglądaliście.

            Westchnąłem ciężko i ostatkiem sił przeniosłem się na łóżko. Było mi wszystko jedno, nie czułem już kompletnie niczego. Odpłynąłem, nim świeże łzy zdołały wydostać się spod moich powiek.


Część 11



Hmm... Wyszło tego więcej, niż się spodziewałam. Nie mogę się już doczekać, kiedy znowu będę miała czas (i wenę), bo w głowie zaświtał mi pewien fajny pomysł. Znaczy mam nadzieję, że fajny :3






niedziela, 6 września 2015

Muzycy, część 8

            - Dlaczego tak nagle idziemy do Andrzeja? – zapytał zdezorientowany Arek, próbując nadążyć za bratem.
            - Po prostu chodź i nie marudź. Sam nie wiem, o co chodzi – odpowiedział. Złapał go za rękaw i pociągnął za sobą, zmuszając go tym do truchtu.
            Gdy byli już na miejscu, natknęli się na Kamila siedzącego beztrosko na schodach. Dawid stanął przed nim, mierząc go lodowatym wzrokiem.
            - Czego chcesz tym razem?
            - Musimy wszyscy sobie coś wyjaśnić – odparł. Podszedł do drzwi i zapukał w nie stanowczo. Po chwili otworzył je Andrzej, który, gdy tylko go zobaczył, spróbował zatrzasnąć drzwi. Kamil był jednak szybszy i zdołał szeroko je otworzyć. – Nie tak szybko, kochasiu. Mamy do pogadania. Chodźcie – rzucił do stojących za nim braci i, nie czekając na nich, poszedł w stronę salonu, ciągnąc za sobą Andrzeja.
            Gdy wszyscy byli już na miejscu, zapadła grobowa cisza, przerywana tylko niespokojnymi oddechami i zaniepokojonymi spojrzeniami.
            - Cóż, nie wszyscy mnie tu znają, więc się przedstawię. Nazywam się Kamil.
            - To ty?! – wrzasnął Arek i rzucił się w jego stronę, lecz Dawid w porę go powstrzymał. – Puść mnie! Rozprawię się z nim za to, co ci zrobił!
            - A możesz to zrobić później? Mieliśmy się tu czegoś dowiedzieć, a jak go skatujesz, to będziemy mieli na to raczej marne szanse – wyszeptał, dając mu wyraźnie do zrozumienia, że ma się uspokoić.
            - Dziękuję, Dawidzie, ale sam dałbym sobie radę – zaśmiał się Kamil. – A teraz tak całkiem poważnie. Mamy sobie coś wszyscy do wyjaśnienia…
            - Zamknij się! – przerwał mu Andrzej.- O co ci chodzi? Przecież ci zapłaciłem!
            - Zapłaciłeś? Ale za co? – zapytała Magda. – Nic nie rozumiem…
            - Spokojnie, zaraz wszystko wyjaśnię – uspokoił ją Kamil, puszczając w jej stronę perskie oczko. – Pewnie po tym wszystkim narobię wam trochę kłopotów, ale nie dbam o to. Nie chcę już więcej włamać ani zachowywać się w ten sposób.
            - Nie! Nie możesz! Wyjdź stąd natychmiast i nigdy nie wracaj! – krzyknął Andrzej i rzucił się na niego, Kamil jednak jednym zręcznym ruchem przewrócił go na kanapę. Impet uderzenia wypchnął z jego płuc całe powietrze, powodując zawroty głowy.
            - Nie rzucaj się tak. Jeszcze zrobię ci krzywdę, a o to jak widać nietrudno… - warknął do niego Kamil. Odchrząknął i podrapał się po krótkich włosach. – Zacznę od tego, kto całe to przedstawienie rozpoczął. Tym tajemniczym jegomościem jest właśnie Andrzej. Pewnego dnia zjawił się w drzwiach mojego mieszkania, powiedział, że ma zadanie nie do odrzucenia. Dowiedział się o mnie od przyjaciela, bowiem to nie był pierwszy raz, gdy miałem znaleźć i ujawnić kompromitujące fakty na temat jakiejś osoby. Dotyczyło to nie kogo innego, jak naszego kochanego Dawida. – Kamil uśmiechnął się gorzko, jego twarz powoli zaczynała zasnuwać powaga. – Miałem szczęście, bo haka na niego znalazłem już kilka dni później. Nie wiedziałem wtedy, gdzie on mieszka, najwyraźniej los postanowił być dla mnie łaskawy i skłonił mnie do pójścia na imprezę do mojego kumpla. Tam mogłem zrobić kilka wspaniałych zdjęć, dzięki którym zapłatę od Andrzeja miałem w kieszeni. Jego mina na ich widok była bezcenna, zdawał sobie sprawę, że ujawnienie ich będzie wiele kosztować Dawida, a także jego brata. Mimo to był zdeterminowany, by je wykorzystać i dopiąć swego. Lecz ja miałem już swój plan, chciałem upiec dwie pieczenie na jednym ogniu. Spotkałem się z Dawidem, pokazałem mu owe zdjęcia i zażądałem zapłaty, nie była to jednak zwykła zapłata. Dawid bowiem ofiarował mi swoje ciało w zamian za uratowanie swojego brata, a przy okazji i siebie. Szlachetnie, czyż nie? Przez cały czas, gdy się nim rozkoszowałem, on zapewne cieszył się, że już niedługo jego ukochany Arek będzie bezpieczny. Już wtedy coś mnie tknęło, lecz było to tylko słabe ukłucie, które szybko zignorowałem. Niestety, kilka dni później Andrzej dowiedział się o wszystkim i zrobił mi awanturę, a przynajmniej próbował. Na szczęście dla mnie osiągnął cel i bez mojej pomocy, więc nie musiałem kombinować. Później Dawid zobaczył nas razem, nabrał podejrzeń, które ja bardzo chętnie podsyciłem. Jednak już wtedy czułem się z tym tak jakoś… źle. Coś ciążyło na mojej duszy, nie wiedziałem, co mogę z tym zrobić. Ale odpowiedź przyszła z biegiem czasu, a właściwie za sprawą Magdy. Podsłuchałem jej rozmowę z Dawidem i doszedłem do wniosku, że zrobiłem coś złego. Chciałem wykrzyczeć prawdę, powiedzieć wam, jak naprawdę było. Teraz, gdy to zrobiłem, czuję się nieco lepiej. Wiem jednak, że to w żaden sposób nie odkupi moich win, lecz cieszę się, że mogę skończyć z tym wszystkim w ten sposób…
            - Zaraz, jednego jeszcze nie rozumiem… Co Andrzej chciał osiągnąć? – zapytała Magda, wstając z kanapy i obserwując pozostałych zranionym wzrokiem.
            - Och, zapomniałem o najlepszym – zaśmiał się Kamil. – Chodziło tutaj o ciebie, Madziu. Andrzej był tak zazdrosny o Dawida i tak zdeterminowany, by cię zdobyć, że dopuścił się zdrady swojego przyjaciela.
            - Co? Ale dlaczego? Przecież od niedawna jesteśmy parą… A nawet jeśli nie wybrałabym Andrzeja, to nie jest to jeszcze powód do robienia tak okropnych rzeczy!
            - Jak widać twój ukochany był gotowy zrobić dla ciebie wszystko – zadrwił z niego Kamil, z powrotem przybierając ten swój beztroski, radosny wyraz twarzy.
            - Andrzej, naprawdę chciałeś zrobić nam coś takiego z powodu dziewczyny? – zapytał Dawid. Rozczarowanie ogarnęło jego umysł, paraliżując zmysły i odcinając go od jakichkolwiek innych emocji. – Mogłeś ze mną porozmawiać, powiedzieć, że podoba ci się Magda i w ogóle…
            - A co? Może ty jesteś lepszy? Nie udawaj, że nie widziałeś tego wszystkiego… Za każdym razem, gdy próbowałem się do niej zbliżyć, zawsze ty się wtrącałeś… Ale gdy zobaczyłem te zdjęcia, szlag mnie trafił. Przez chwilę chciałem się z tego wszystkiego wycofać, lecz świadomość, że być może ze zwykłej złośliwości chcesz odebrać mi Magdę, odwiodła mnie od tego. Wtedy pragnąłem już tylko zemsty… Ale to wszystko nie miało tak wyglądać. Nie chciałem, żeby ten sukinsyn ci to zrobił… - jęknął Andrzej, chowając twarz w dłoniach. Miał ogromny mentlik w głowie. Cały jego plan poleciał na łeb, na szyję i rozprysnął się niczym ogromna bańka mydlana. I to dlatego, że zaślepiła go zazdrość i nie potrafił się wycofać, gdy miał do tego jeszcze okazję.
            - Ja was zabiję… Zabiję i ciebie, i ciebie! – krzyknął Arek, wskazując palcem najpierw na Kamila, a chwilę potem na Andrzeja. – Nie ujdzie wam to na sucho!
            - Arek, proszę, uspokój się – powiedział błagalnym tonem Dawid, obejmując brata od tyłu i z całych sił próbując utrzymać go w jednym miejscu. – Zostaw ich, chcesz mieć przez nich kłopoty?
            - Jebać kłopoty! Nie może im to ujść płazem!
            - Proszę… Jeśli stracę i ciebie, nie dam rady tak dłużej żyć… - wyszeptał
            - Wzruszające przedstawienie. Szkoda tylko, że muszę już iść. Mam nadzieję, że wam pomogłem – pożegnał się z nimi Kamil i ruszył w stronę wyjścia, szerokim łukiem omijając Arka wprost emanującego chęcią mordu.
            - Poczekaj! Mam jeszcze jedno pytanie! – zawołała za nim Magda. – Co było na tych zdjęciach?
            - Zapytaj Arka i Dawida – odpowiedział i zniknął, trzaskając drzwiami. Jego śmiech, który rozbrzmiał chwilę potem, stłumiony dzielącymi ich ścianami, wprawił ich w osłupienie.
            - Chodź, idziemy stąd – warknął Arek, ciągnąc swojego brata za rękaw.
            - Poczekajcie! To wszystko nie tak! – krzyknął za nimi Andrzej, zrywając się na równe nogi i biegnąc za nimi.
            - Nie tak, mówisz… - powiedział przez zaciśnięte zęby młodszy z braci i wymierzył potężny cios w jego szczękę. Andrzej zachwiał się i upadł na podłogę. Z kącika jego ust wysączyła się wąska stróżka krwi. Spod przymrużonych powiek widział, jak dwójka jego przyjaciół wychodzi z mieszkania, nie zaszczycając go nawet najmniejszym spojrzeniem.
            - Andrzej… - wyszeptała Magda, stając nad nim i próbując powstrzymać płynące łzy. Wciąż nie mogła uwierzyć, że jej wymarzony mężczyzna mógł być zdolny do czegoś tak potwornego. Z drugiej strony było jej go żal. W jednej chwili stracił wszystkich, na których mu zależało, i to przez własną głupotę.
            - Proszę, chociaż ty nie odchodź… Zrobiłem to dla nas, zrozum…
            - Nie chcę rozumieć. Właśnie wszystko zniszczyłeś – wyszlochała i wybiegła z mieszkania. Jej pierwsza, prawdziwa miłość właśnie zaliczyła sromotną klęskę.
            - Zrobiłem to dla ciebie… - szepnął Andrzej. Podniósł się z podłogi i chwiejnym krokiem poszedł do kuchni. Oparł się ciężko o blat jednej z szafek i sięgnął po długi, ostry nóż. – Nie mam już po co żyć… Wszystko mi zabraliście…
            Po tych słowach Andrzej uniósł nóż w drżącej dłoni, by zadać śmiertelny cios. Gdy zanurzył go w miękkich tkankach swego ciała, poczuł zalewające jego piersi ciepło. Upadł na kolana i nacisnął jeszcze bardziej na rękojeść, zadając sobie ból, na który faktycznie zasłużył.
            Konał przez całą noc, powoli wykrwawiając się i krztusząc własnymi wymiocinami wymieszanymi z krwią. Przed oczami cały czas miał Magdę, którą oszukał w tak haniebny sposób, a także przyjaciół, których zdradził, traktując jak przedmioty, które można przesunąć, gdy stoją na drodze. Łzy żalu płynące z jego oczu były szczere, lecz nie mogły już niczego zmienić. Stało się, i nic nie mogło tego odwrócić.
* * *
            Dwa tygodnie później trójka przyjaciół odziana w czerń stała nad świeżo usypanym grobem. Pogrzeb zakończył się przed chwilą, lecz potrzebowali oni jeszcze trochę czasu, by ostatecznie pogodzić się z odejściem Andrzeja. Gdy do drzwi ich domów zapukała policja i powiedziała, co się stało, wszyscy byli wstrząśnięci. Prowadzone śledztwo potwierdziło, że Andrzej popełnił samobójstwo, lecz wizja ta jeszcze bardziej ich przerażała. Każdy z nich czuł wyrzuty sumienia. Zastanawiali się, czy gdyby chociaż jedno z nich zostało, ich przyjaciel nadal by żył.
            - Dawid… Dlaczego to musiało się tak skończyć? – zapytała Magda, przygryzając wargę, by w ten sposób powstrzymać kolejne łzy. – Dlaczego?
            - Najwyraźniej tak musiało być… Nie wiem, dlaczego akurat tak, i nie chcę, kurwa, wiedzieć… Boże, dlaczego ten sukinsyn musiał się zabić? – wyszeptał Dawid, wtulając się w ramię brata i zaciskając dłonie w pięści. – Chodź, Arek. Wracajmy do domu.
            - Dobra. Magda, poradzisz sobie? – zapytał Arek cicho. Mimo, iż tamtego dnia był najbardziej wściekły na Andrzeja, to dzisiaj czuł taki sam żal, jak pozostali. Czuł się także współwinny tej tragedii.
            - Jasne. Trzymajcie się, chłopaki.
            - Ty też – odpowiedzieli ponurymi głosami i ruszyli piaszczystą alejką do wyjścia. Wsiedli na motor, założyli kaski i pojechali do ich wspólnego mieszkania.
            Gdy przekroczyli jego próg, Dawid mocno przytulił się do Arka i schował twarz w jego ramieniu. Pojedyncza łza spłynęła po jego policzku i zniknęła w miękkim materiale marynarki.
            - Myślisz, że gdybyśmy tam wtedy zostali, on nadal by żył? – zapytał cicho, unosząc głowę.
            - Nie myśl o tym. To była jego decyzja, najwyraźniej nie był w stanie udźwignąć tego wszystkiego… Dawid, proszę. Nie myśl w ten sposób.
            - Staram się, ale to silniejsze ode mnie…
            Arek przerwał mu, składając na jego ustach długi pocałunek przepełniony żalem, ale i ukojeniem. Było to pocieszenie dla obu stron, takie, jakiego najbardziej potrzebowali w tej chwili.
            Życie boleśnie z nich zadrwiło, lecz musieli wziąć się w garść i przetrwać to. Bo cóż znaczy jedno istnienie na tle miliardów pozostałych? Taki już los człowieka, że w końcu nadchodzi jego czas. I tylko i wyłącznie od nas zależy, jak spożytkujemy nasze pięć minut na ogromnej arenie świata. Najważniejsze jest to, by niczego nie żałować na łożu śmierci. Żal bowiem to ciężkie kajdany, przez które kiedyś możemy nie zdołać powstać.


Koniec.


I tak oto historia pod tytułem "Muzycy" dobiegła końca. Powiem szczerze, że sama nie spodziewałam się takiego końca. Serio. Pomysł przyszedł nagle i wydał mi się wręcz genialny do tego opowiadania. Mam nadzieję, że nikogo nie rozczarowałam tym jakże "optymistycznym" zakończeniem.
Tymczasem czekam na kolejny weekend, podczas którego znowu będę mogła trochę popisać. Liczę na to, że wena mnie podczas niego nie opuści :)



  uwielbiam to zdjęcie :3