Menu

poniedziałek, 22 sierpnia 2016

Mój wewnętrzny demon

Witam. Wstawiam to oto opowiadanie, które wprawdzie nie jest yaoi, ale napisałam je podczas mojej nieobecności, a które, mam nadzieję, wypełni pustkę, która się tu zrobiła przez ostatnie dwa tygodnie. 
Wybaczcie, że nie jest to kolejny rozdział "Życia online" czy "Pamiętnika...", ale w dwa dni, które miałam wolne, po prostu nie zdążyłabym ich napisać. Nawet nie miałam do tego weny... Mimo to mam nadzieję, że i to Wam się spodoba.
A tu piosenka, która jest moim zdaniem niesamowita, co w połączeniu z nieziemskim głosem wokalisty daje niezłego kopa *-*


Dzień jak co dzień. Nudy. I tylko lęk przed śmiercią trzyma mnie na tym świecie. Tylko to. Nic więcej. Ani przyjaciele, ani rodzina, ani wizja przyszłego życia. Może to żałosne, w końcu co może na ten temat wiedzieć dwunastoletni chłopak, ale ja czuję inaczej. Coś jest ze mną nie tak. Czuję to. Widzę w sobie zło, którego się boję. Chcę, by ono zniknęło, lecz jedyny na to sposób przeraża mnie jeszcze bardziej. Wiem, że to jego sprawka. Że to on zaszczepił we mnie tę obawę. On także się boi. Jestem mu potrzebny, obaj zdajemy sobie z tego sprawę. Dopóki istnieję, on także ma rację bytu. Chociaż nie. Dopóki muszę istnieć, istnieje i on.

~*~*~

Pospiesz się, ty pierdolony nieudaczniku! Nawet na autobus nie potrafisz zdążyć! Że też musiałem trafić akurat na ciebie...

Coraz częściej go słyszę. To staje się nie do zniesienia. Na początku udawało mi się go blokować, oddalać od siebie, lecz z każdym dniem jest coraz gorzej. On staje się silniejszy, przestaję go kontrolować, mieć na niego jakikolwiek wpływ. Mój umysł nie jest już wyłącznie moją własnością.

On nigdy nie był, nie jest, i nie będzie tylko twój. Zapamiętaj to sobie raz na zawsze. Jestem tu od dnia twoich narodzin.

Ciągle się odzywa. Jestem już pewien, że to nie tylko moja chora wyobraźnia czy choroba psychiczna. To dzieje się naprawdę. Kiedyś nazywałem to rozdwojeniem jaźni. Dziś mówię na to zdominowanie umysłu.

Zdominowanie? Raczej zagrabienie, przywłaszczenie. Ciebie nawet dziecko zdominuje. Jesteś tylko chodzącą marionetką, którą można się zabawić wedle własnych widzimisię. Nie tylko ja to robię. Wszyscy dookoła cię wykorzystują. Naprawdę jesteś żałosny. Już nie mogę się doczekać, kiedy uda mi się przybrać własną formę, tym samym odłączając się od ciebie.

To prawda. Jestem tylko pionkiem, popychadłem, narzędziem. Bez ludzi, którzy mnie prowadzą, jestem nikim. Nie istnieję bez przywódcy. Urodziłem się jako miecz, który osiągnie coś dopiero wtedy, gdy weźmie go do ręki rycerz i zrobi z niego użytek. Najgorsze jest jednak to, że to mi odpowiada. Nigdy nie chciałem być w centrum uwagi. Wolę cień, który skryje mnie całego i sprawi, że stanę się niewidzialny.

Najlepiej, jakbyś się schował. Nikt nie musiałby cię wtedy oglądać. Byłbyś wreszcie na swoim miejscu. Skulony, samotny, łkający po cichu i wycierający smarki w rękaw. Taki właśnie jesteś. Gdyby nie ja, już dawno leżałbyś w trumnie kilka metrów pod ziemią. Żałuję, że tak nie jest. Nigdy nie chciałem cię ratować od twojego przeznaczenia. A teraz, gdy zmieniłem już twój los, nawet nie będą mieli czego pochować.

No tak. Zapomniałem. Zostanę pożarty. Gdy tylko on opuści moją głowę, stanę się jego pokarmem. Akurat wtedy, gdy mógłbym zacząć wychodzić na prostą, on znowu wszystko mi odbierze. Jest zachłanny, wiem, że na mnie się nie skończy. Ba, nawet się nie zacznie. To potwór. Gdybym tylko wcześniej odkrył tę przerażającą prawdę, upewnił się, że moje przypuszczenia są prawdziwe, być może zdołałbym to zakończyć. Poświęcając siebie, zdołałbym uratować ludzkość.

Nie bądź głupi. Gówno byś zrobił. Mnie nie da się powstrzymać. Wiesz, ilu już próbowało? Każdy mi uległ. Każdy mi się oddał. Pożarłem już tysiące takich jak ty, a także silniejszych i o wiele wartościowszych. Wszystkich. Wszystkich! WSZYSTKICH! SŁYSZYSZ?! JESTEM ALFĄ I OMEGĄ, NIE MA WIĘKSZYCH ODE MNIE!

Dlaczego więc potrzebujesz nas, zwykłych ludzi, jako naczyń? Po co to wszystko?

Kiedyś i tego się dowiem. A wtedy na pewno zniszczę to wszystko. Będę wędrował ze świata do świata, po czym pogrążę wszystko w mroku i nicości, aż w końcu nie będzie niczego. Gdy to osiągnę, z radością ułożę głowę na poduszce i sam zniknę. Moja misja się zakończy.

To głupie. Nigdy nie rozumiałem ludzi, którzy chcieli wszystko niszczyć, pozostawiać za sobą śmierć i pustkę. Dla mnie takie pobudki są chore i pozbawione sensu. Co z tego, że dopnie się swego, skoro wtedy nie będzie niczego? Po co to komu? Jaka w tym przyjemność?

Nie musisz rozumieć. Właściwie to zdziwiłbym się, gdyby tak było. Jesteś tylko człowiekiem, w dodatku tą gorszą wersją swojego własnego gatunku. Tacy nigdy nie pojmą wspaniałości niszczenia. Dlatego zamknij się i skończ swoje niemądre wywody. Brzydzisz mnie. Czuję się brudny przez to, w kim muszę mieszkać.

Ma rację. Ma cholerną rację. Nie dziwię się mu, że mnie nienawidzi. Ja czuję to samo. Za każdym razem, gdy patrzę w lustro, zbiera mi się na wymioty.  Jedyne, czego wtedy chcę, to rozbić je własną głową. Jednak on mi na to nie pozwala. Boi się, że nas wtedy zabiję.

Nie martw się. Wytrzymaj jeszcze trochę, a wszyscy będą szczęśliwi. Jeszcze tylko dwa miesiące. Skończysz osiemnaście lat, ja dojrzeję i wreszcie będę wolny, a ty zginiesz, raz na zawsze opuścisz ten znienawidzony świat. Chcesz tego. Wiem, że i ty odliczasz dni. Nawet skreślasz kratki w kalendarzu. Przed nami cały lipiec i sierpień.

Właśnie, moje urodziny. Przez niego kompletnie o nich zapomniałem. Trzydziestego pierwszego sierpnia skończę osiemnaście lat, stanę się pełnoletni. Jak ten czas szybko leci. Lecz jeszcze gorsza jest myśl, że cały ten czas on był ze mną, siedział w moim umyśle, mącił mi w głowie...

Idioto! Uciekł ci następny autobus! Jak upośledzonym trzeba być, żeby nie zauważyć podjeżdżającego na przystanek większego od ciebie metalowego pudła na kołach?! Naprawdę, czasami mam ochotę spuścić cię ze smyczy i pozwolić, żebyś się zabił.

No tak. Znowu się zamyśliłem. Ale muszę się dostać do centrum miasta. Lodówka świeci pustkami, a ja muszę coś jeść. Poza tym osiedlowy sklep, do którego mam w miarę blisko, odstrasza wysokimi cenami, a ja nie mogę sobie pozwolić na nierozsądne wydawanie pieniędzy. Mieszkam sam, a ojciec raz w miesiącu wysyła mi około tysiąca euro, co ledwo mi wystarcza, a dla niego stanowi drobne, które nosi ze sobą w portfelu. Tak bardzo nienawidzę go za to, że się mnie wyparł, pozbył się. Choć pewnie to nie jego wina. On to zrobił. Zaszczepił w moim ojcu strach, obawy, by później wykorzystać to i odseparować go ode mnie. Chciał zostać ze mną sam na sam, i udało mu się. Jego potęga mnie przeraża. Jak wiele może jeszcze zdziałać, nie będąc jednocześnie w swojej prawdziwej formie?

Jak wiele, powiadasz...? Widzisz tę staruszkę, która siedzi na ławce obok? Tę z torbami koło nóg? Mógłbym cię teraz zmusić, żebyś podszedł do niej i skręcił jej kark. Tak po prostu. A gdybyś miał jakiś scyzoryk czy nóż, to poderżnąłbyś jej gardło. A długopisem mógłbyś przebić się do jej mózgu, wcześniej wbijając go w oko. Choć wbicie czegoś w aortę też mogłoby być ciekawe. Albo uduszenie jej. A może zakatowanie na śmierć? Najpierw kopniakiem przewróciłbyś ją na ziemię, następnie usiadłbyś jej na klatce piersiowej, tak, by nie mogła do końca złapać oddechu, a później tłukłbyś ją tak długo, aż nie straciłaby przytomności. To by cię jednak nie powstrzymało. Biłbyś dalej, a twoje ręce, ciało, włosy byłyby spryskane jej krwią, odłamkami kości i mózgiem. Widziałeś kiedyś ludzki mózg zmiażdżony za pomocą pięści? Ja widziałem. Piękny widok. A te dźwięki... Ten chlupot, mlaskanie, czasem trzask kości, odgłos krwi skapującej na ziemię...

Nie, nie, nie, nie, NIE, NIE, NIE, NIE, NIE, NIE! PRZESTAŃ!

Zapach też niczego sobie. Choć nic nie pobije aromatu gnijących od kilku dni na pełnym słońcu zwłok. Kiedyś miałem za naczynie bardzo krnąbrnego chłopaczka. Był młodszy od ciebie o rok, a pyskował jak nikt inny. Gdy spał, całkowicie przejąłem nad nim kontrolę, zabiłem dziewczynę, w której był zakochany po uszy, zakopałem ją w ogródku i dopilnowałem, by dowiedział się o tym, kiedy ja zechcę. Jego mina, gdy odkopał swoją ukochaną, była bezcenna. Najpierw się porzygał, później zemdlał, a na koniec się popłakał. Nie mógł znieść widoku jej na wpół rozłożonego ciała, a mój śmiech rozbrzmiewający w jego głowie tylko potęgował jego nienawiść i bezsilność. Prawie udało mu się mnie wyprzeć i skończyć ze sobą. Prawie. Pewnie gdyby nie czuł tak ogromnego żalu, to nie byłoby mnie dziś z tobą.

Znowu mnie torturuje, znęca się nade mną, w mojej głowie przelatują makabryczne obrazy, przez które chce mi się wymiotować. Nie mogę dłużej tego ciągnąć, wstaję więc z ławki i wracam do domu. A on razem ze mną.

I co? Znowu będziesz się głodził? Tupniesz jak obrażona panienka i w ramach zemsty nie pójdziesz do tego pierdolonego sklepu? Patrzcie na mnie, jestem Dante i będę rozpaczał, bo świat jest zły! Jedzenie też jest złe, więc nie będę jadł! Położę się na łóżku, podkulę pod siebie nogi i popłaczę w poduszkę!

Wcale nie jestem taki. Wróciłem do domu tylko dlatego, że nie chciałem zarzygać całego przystanku. Gdybym tylko się nie spóźnił na ten cholerny autobus... No nic, pójdę jutro. Dziś pożywię się resztkami, co i tak często mi się zdarza.

Jesteś jak szczur. Albo jak te szopy pracze, co grzebią w śmietnikach, żeby znaleźć jedzenie. Tyle że ty grzebiesz we własnej lodówce, której do śmietnika wiele nie brakuje.

Nie chcę o tym myśleć. Sam dobrze wiem, jak paskudne mam życie. Nie potrzebuję wykładów, by to wiedzieć. Chciałbym choć raz móc tak po prostu usiąść, wyciszyć się, zapomnieć. Ale to nie działa. Gdy próbuję nie myśleć o niczym, jestem bardziej podatny na jego wpływ. A to zawsze źle się kończy. Czasem dziwię się, że jeszcze nikogo nie zadźgałem nożyczkami czy nie pobiłem kogoś bez powodu. On ciągle o tym mówi, że niby to taka fajna zabawa. Ale czemu jeszcze mnie do tego nie zmusił? Przecież ma nade mną całkowitą kontrolę. Wystarczy, że przejmie moje ciało. Radził sobie z każdym. Nie raz mi o tym opowiadał.

Oj Dante, Dante. Jesteś taki głupi. Nie muszę tego robić. Wystarczy kilka słów, by cię złamać. Poza tym wiem, jak by się to skończyło. Tylko byś wzruszył ramionami, ewentualnie byś zwymiotował, ale ty robisz to co chwilę, więc nie byłaby to żadna nowość, no i zacząłbyś się zastanawiać, dlaczego tak późno to zrobiłem. Kocham oglądać ból i cierpienie, a ty jesteś istną skarbnicą tych uczuć. Dopóki jesteś sobą, wystarczysz mi w zupełności. Ale jeśli tak bardzo chcesz, możemy kogoś kropnąć. Co ty na to? Widziałem, że nasz sąsiad ma takie fajne nożyce ogrodowe do obcinania gałęzi. Ciekawe, ile siły potrzeba, żeby odciąć nimi rękę...? Jak myślisz?

Myślę, że dałbyś radę. A teraz zostaw mnie w spokoju. Proszę o chociaż pięć minut ciszy.

O nie, mój drogi. Teraz, kiedy wreszcie się do mnie odezwałeś, nie mogę tak po prostu zamilknąć. Kto wie, czy zdążymy jeszcze pogadać przed twoją osiemnastką.

Nie chcę. Proszę cię, zostaw mnie. Daj mi odpocząć. Chcę choć przez chwilę poczuć się jak normalny człowiek.

Hmm... Nie chcę. Jesteś moim naczyniem. Ty nie możesz być normalny. Zresztą, kto normalny ma w sobie potwora? To, że będę siedział cicho, niczego nie zmieni. Nadal tu będę, razem z tobą. A ty nadal pozostaniesz nic niewartą kupą mięśni, kości, skóry, organów, krwi i wielu innych rzeczy, o których istnieniu nawet nie zdajesz sobie sprawy.

Wiem o tym. Ciągle mi powtarzasz, jakim to ja jestem beznadziejnym przypadkiem. Nawet bez twojej pomocy zdawałem sobie z tego sprawę. Nie jesteś taki nieoceniony, jak ci się wydaje.

Pyskujesz. Nieładnie, Dante. Nieładnie. Kusisz los, całkowicie niepotrzebnie. Ale powiem ci jedno. To całe zgrywanie twardego chłopaka ci nie wychodzi. Próbujesz być groźny, pokazać dominację, tyle że nic z tego. Jesteś jak mały słodki szczeniaczek, który, biorąc przykład z rodziców, szczeka na obcych, którzy powinni się bać, lecz tak naprawdę rozpływają się z rozkoszy. Powiem więc jedno. Przestań ujadać, bo efekt jest naprawdę marny.

A czy mi kiedykolwiek coś wyszło? Czy jest chociaż jedna rzecz, z której mogę być dumny? Którą mogę się pochwalić? Wszystko, za co się zabierałem, kończyło się klapą. Wiem, że dużo incydentów było przez ciebie, ale były i takie, na które zapracowałem sam. Chociażby Leo...

O tak, pamiętam go. Miły chłopczyk z sąsiedztwa. Ile mieliście wtedy lat? Czternaście?

Czternaście. Wprowadził się razem z matką do domu obok. Od razu się zaprzyjaźniliśmy. Był niesamowity.

Ta. Całkiem przeciętny, ale i tak lepszy od ciebie. Wtedy były wakacje, ale obaj nie mogliście się doczekać roku szkolnego. Trafił do tej samej klasy, do której chodziłeś i ty. Jaka szkoda, że nawet jednego dnia tam nie spędził...

Był taki młody... Całe życie miał jeszcze przed sobą. Chciał zostać weterynarzem, kochał zwierzęta... A ja go zabiłem. Odebrałem mu to, co miał najcenniejszego...

E tam zaraz zabiłeś. Ewentualnie się do tego przyczyniłeś, choć i to jest wątpliwe. Napisałeś mu tylko, żeby spotkał się z tobą nad jeziorem, a nie pod twoim domem. Skąd mogłeś wiedzieć, że przez to ciężarówka mu zrobi z tyłka garaż?

Przeczuwałem, że to się źle skończy. Byłem przesiąknięty tą myślą do szpiku kości. Ale zgoniłem to na ciebie. Myślałem, że znowu mam jeden z tych gorszych dni.

Głupi byłeś. Wtedy nie mogłem się jeszcze z tobą kontaktować. Mogłem wysyłać tylko słabe impulsy, a także w pewien sposób na ciebie wpływać, zatem o krzywdzeniu innych i sprowadzaniu na nich nieszczęść nie było mowy. Byłem wtedy na to za słaby. Teraz to co innego.

Jak zwykle się boję. Przeraża mnie jego siła. Czuję, że nie jestem bezpieczny we własnym ciele. Chciałbym się go pozbyć, być wreszcie sobą, a nie zaszczutym zwierzęciem. Mam wrażenie, że klatka, w której jestem zamknięty, zmniejsza się z każdym dniem, by ostatecznie zmiażdżyć mnie, sprawić, że całkowicie zniknę, ulegnę samozniszczeniu. Ta myśl nie daje mi spokoju. A co, jeśli któregoś dnia obudzę się, i będę mógł tylko obserwować, jak on przejął nade mną kontrolę i robi z moim ciałem, co tylko zechce? A co, jeśli zostanę zepchnięty w najdalsze zakątki umysłu, spędzając ostatnie miesiące życia w pustce, ciemności i ciszy? A co, jeśli w ogóle się nie obudzę? Przestanę istnieć? Zniknę? Oczywiście nikt się tym nie przejmie, ale co ze mną? Co ze mną będzie?

Macie tyle religii, a każda tłumaczy, co czeka człowieka po śmierci. Wybierz sobie to, co najbardziej ci odpowiada. Oby to nie była reinkarnacja, bo jeśli znowu na ciebie trafię, to nie wiem, co zrobię. Kolejnych osiemnastu lat z tobą nie wytrzymam, to pewne. Nawet wizja dziewięciomiesięcznej wolności by mnie wtedy nie pocieszyła.

Ja też bym tego nie zniósł. Wystarczy, że jedno życie mi zmarnowałeś. Nie chcę przeżyć tego nigdy więcej.

Nie zmarnowałem ci życia. Ja tylko sprawiłem, że wszystkie kolory stały się bardziej wyraziste, soczyste. Gdyby nie ja, wszystko wokół ciebie byłoby mdłą mieszanką podobną do ciebie. Dzięki mnie szarość przemieniła się w głęboką czerń, róż przerodził się w szkarłat, beżowe plamy nabrały barwy intensywnego brązu, zielenie i żółcie zaczęły razić w oczy, błękit przestał być błękitem i zbłądził w granat, a delikatny, kojący kolor wrzosu został pochłonięty przez mroczny fiolet.

Nawet nie zdajesz sobie sprawy, jak pięknie to zabrzmiało. Gdybyś nie był potworem, pomyślałbym, że masz w sobie wiele dobroci i empatii, że postrzegasz świat w artystyczny sposób, że kochasz piękno i z radością napawasz się jego widokiem. Tak, gdybyś się zmienił, z pewnością stałbyś się kimś wartościowym. Może nawet bym cię polubił.

Piękno? Empatia? Dobroć? To tylko durne słabostki, nic więcej. Ile razy mam ci to jeszcze powtarzać, żebyś w końcu zrozumiał?

Nigdy tego nie zrozumiem. Taki już jestem. Bez względu na to, jak potężny jesteś, pewnych rzeczy nie uda ci się ze mnie wykorzenić. Ty widzisz to jako chwasty, które należy wyrwać, lecz dla mnie to piękne kwiaty, które będę pielęgnował i za nic nie pozwolę, by coś im się stało. Możesz mnie gnębić, łamać, pokazywać na każdym kroku, jak beznadziejny jestem, lecz wartości, w które wierzę, do samego końca pozostaną we mnie.

Głupi dzieciak. A wierz tam sobie w co chcesz. Bylebyś mi nie przeszkadzał. Po prostu siedź cicho i nie wchodź mi w drogę.

Wreszcie cisza. Wiem, że nie potrwa ona długo, lecz każda jej sekunda to dla mnie ukojenie. Mogę zasnąć, dać odpocząć mojemu umysłowi, nabrać sił. Cieszy mnie to. Nawet jeśli on zaraz wniknie do moich snów, napełniając je lękiem, przemocą i śmiercią, nie mam nic przeciwko, bo to, co jest przed tym, wynagradza mi całe to cierpienie, którego doświadczam. Jestem jak spragniony podróżnik przemierzający pustynię, który na klęczkach dziękuje za łyk brudnej wody. Liczy się tylko to, że w końcu mogę ugasić pragnienie.

~*~*~

Spoglądam na kalendarz, a moje serce zaczyna boleśnie tłuc się w piersi. Miesiąc. Tylko tyle mi zostało. Świadomość, że za trzydzieści dni wszystko się skończy, napawa mnie dziwną mieszanką radości, rozpaczy, ulgi, złości i podniecenia. To ostatnie czuje pewnie on. Siadam na krześle, kładę głowę na stole, zamykam oczy i zaczynam zastanawiać się, co zrobić. Chodzi mi o te rzeczy, które ludzie zwykle robią, gdy dowiadują się, że jakaś choroba zabije ich za tydzień, miesiąc, rok... Może to właśnie ten czas, w którym powinienem spełnić jakieś swoje marzenie. Marzenie, którego nigdy tak właściwie nie miałem.

Ej, a może pobiegasz nago po mieście? Albo kogoś zadźgasz? A może zgwałcisz jakąś dziewczynę? Albo nie, lepiej. Zgwałć jakiegoś słodkiego chłopczyka! A później go zabij! I zjedz jego zwłoki! To będzie świetna zabawa, mówię ci.

A może przez tydzień będę mieszkał w lesie? Albo wezmę kredyt i wyjadę do egzotycznych krajów? Nie, to odpada. Nikt nie da mi kredytu. Ojca też nie uda mi się na to naciągnąć. A może sprzedam swoją nerkę na czarnym rynku? Wtedy będzie mnie stać na wyjazd... Chociaż właściwie zadowoliłoby mnie pojechanie pociągiem na północ Włoch. Podobno całkowicie różni się ona od południowej części, w której mieszkam. Tak, to byłby fajny pomysł. Może nawet zawitałbym do stolicy? W końcu nigdy tam nie byłem, znam ją tylko ze zdjęć. Tak, to zdecydowanie byłoby fajne.

Jesteś taki nudny. Wystarczy głupia wycieczka, żebyś był cały w skowronkach. To takie żałosne. No ale może wyrwałbyś w Rzymie jakąś fajną dziewczynę, bo tak trochę głupio umrzeć jako prawiczek. Co ty na to? Pomogę ci wybrać. Nawet ją zbajeruję, bo wątpię, żebyś ty dał radę to zrobić. Czasem naprawdę zaczynam wątpić, że masz w sobie tę gorącą włoską krew.

I znowu się wtrąca. Nieważne, jak bardzo bym się cieszył, on potrafi jednym zdaniem wszystko zepsuć. Czy ja kiedykolwiek go o to prosiłem? Nie! Więc po cholerę się wtrąca?!

Czemu się tak pieklisz? Po prostu zamknij jadaczkę i zacznij być wdzięczny, że w ogóle zaproponowałem ci pomoc. Już za samo to powinieneś mnie całować po nogach. A ty nic, tylko szczekasz. Naprawdę, czasem mam ochotę dodać ci trutki na szczury do kawy.

Wzdycham tylko i prostuję się. Wydaje mi się, że słyszę pukanie do drzwi, lecz to on napełnił moją głowę tym dźwiękiem, tak dla zabawy. Wiem o tym, bo zaraz potem wybucha śmiechem, który rozsadza mój umysł. Szepczę pod nosem kilka przekleństw, po czym idę do holu, w którym zakładam buty, i wychodzę z domu. Jest południe, a ja nie widzę nikogo. Ulice są puste, słychać tylko wiatr i szelest piachu pod moimi stopami. Coś jest nie tak. Niepokoję się. Uczucie to nasila widok spływającej po ścianach krwi, która układa się leniwie w kilka słów. „Dante, pobaw się ze mną”. Odwracam wzrok, lecz to jest wszędzie. Kręcę głową, zamykam oczy, lecz to nie pomaga. Zaraz potem prostuję się. Cały czas tkwiłem na krześle, z głową ułożoną na blacie. Nawet nie wszedłem z kuchni.

Naprawdę mi się nudzi. Pobawmy się. Pobaw się ze mną, Dante. Pobaw się. Pobaw się. Pobaw się. Pobaw się! POBAW SIĘ!

Jest jak rozkapryszone dziecko, którego nie nauczono, że w życiu nie zawsze ma się to, czego się chce. Mam go dość. Ostatnio stał się jeszcze bardziej nieznośny, niż dotychczas. Jego moc również się zwiększyła. Znowu zaczynam się bać.

Daaanteee... Co powiesz na mały kompromis? Pojedziemy do Rzymu, trochę pozwiedzasz, pooglądasz różne zabytki, napijesz się kawy w jakiejś ładnej kawiarence, a później... Później ja się trochę zabawię. A ty, żeby nie przytyć, zwrócisz całe jedzenie, które w siebie wepchniesz, na zwłoki. To dopiero będzie zabawa!

Śmieję się. Wizja zarzygania zmarłego człowieka wydaje mi się nagle najlepszym kawałem, jaki można zrobić. Nie mogę się opanować. Mój szaleńczy chichot niesie się po całym mieszkaniu, a fakt, że przewróciłem się na podłogę razem z krzesłem, nie pomaga. Zakrywam usta dłońmi, lecz zaczynam się przez to dusić, więc natychmiast je zdejmuję. Uspokajam się po jakichś pięciu minutach. Ciężko oddycham, z moich oczu lecą łzy, ale żyję, i mam się nadzwyczaj dobrze. Ulżyło mi. To tak, jakbym zrzucił z siebie cały ciężar, który do tej pory nosiłem.

Już? Uspokoiłeś się?

Tak, już mi lepiej.

A mówiłem ci, że jesteś najgłupszym człowiekiem, jakiego do tej pory spotkałem?

Tak, mówiłeś. Ale właśnie za to mnie lubisz. Ech, nie to miałem na myśli. Jak zwykle myślę coś, zanim... pomyślę? Cholera, to jeszcze głupsze, niż ja.

Tak, Dante, tak. Myślisz, zanim pomyślisz. Co ty masz w tym łbie, oprócz mnie oczywiście? Trociny?

Zgadzam się. Pojedźmy tydzień przed moimi urodzinami do Rzymu. Najpierw pozwiedzam, zjem tonę smacznych rzeczy, a później zwymiotuję na zabitego przez ciebie nieszczęśnika. Na koniec wrócimy do domu.

Zaskoczyłeś mnie. Nie spodziewałem się, że zaakceptujesz moją propozycję. Co cię nagle napadło?

Mam już dość. Po prostu. Poza tym i tak umrę, więc po co się ograniczać? Mam tylko jedną prośbę. Do tego czasu nie męcz mnie. Daj mi trochę odetchnąć. I możesz mi pomóc w zdobywaniu jedzenia. Za dzień, może dwa, powinienem dostać od ojca pieniądze, ale muszę je oszczędzać, żeby zostało mi cokolwiek na wyjazd. Dlatego pomożesz mi czasem coś ukraść. No wiesz, zbajerujesz sprzedawców czy coś. Znasz się na tym, no nie?

Czy się znam? W takich rzeczach to ja jestem mistrzem, szczególnie teraz, gdy moja moc jest o krok od obudzenia się. Co do pierwszego warunku, to nic nie obiecuję. Lubię cię męczyć, szczególnie wtedy, gdy śpisz. Poza tym i tak nie masz nic do gadania, więc wiesz...

Jego pewność siebie jest przytłaczjąca. Odruchowo kulę się, jakby chcąc uchronić się przed atakiem. Gdy zdaję sobie z tego sprawę, rozluźniam napięte mięśnie i biorę głęboki oddech. Jestem dziś w dziwnym nastroju. Sam siebie nie poznaję. Ale może to i lepiej. Prawda jest taka, że nienawidzę samego siebie. Od zawsze chciałem być kimś innym. Świadomość, że już na zawsze pozostanę więźniem własnego ciała i umysłu, doprowadzała mnie do szału. Teraz pragnę tylko wyzbyć się tej nienawiści. A on mi w tym pomoże.

Pomogę? Przecież wiesz, że ja nie pomagam. Robię to, na co mam ochotę, nie dbając o interesy innych. Dla mnie liczę się tylko ja.

O to chodzi. Gdy będziemy w Rzymie, w pewnym momencie oddam ci się, ty staniesz się mną, a ja tobą. Zrobię coś, czego zwykły ja by nie zrobił. I na tym właśnie polega twoja pomoc. Dzięki tobie przekroczę granicę, stanę się innym człowiekiem. Nie takim, jakim zawsze chciałem być, ale innym. Innym! Rozumiesz?

Rozumiem. A teraz idź spać. Trzy doby bez snu wyraźnie ci nie służą.

Sen. To tak pięknie brzmi. Bezwiednie przewracam się na brzuch, układam policzek na zimnej posadzce, zamykam oczy... Nawet zapach kurzu, zgniłego jedzenia, przypraw, chleba, kawy i biszkoptów mi nie przeszkadza. Po prostu korzystam z chwili ciszy i spokoju. Trzy dni i noce bez zmrużenia oka to jednak za dużo nawet jak dla mnie.

~*~*~

Nie możesz usiąść gdzieś indziej? Zobacz na tego faceta. Cały się spocił, śmierdzi, i założę się, że w tym neseserku trzyma kanapki z szynką parmeńską. Cholera, nawet jego świński ryj mnie obrzydza! Spójrz na ten jego mały, pulchny nos. A te ohydne paluszki! Wyglądają jak napuchnięte parówy. No naprawdę, Dante, gratuluję wyboru miejsca.

Zaczyna mnie irytować. Jedziemy ledwo dziesięć minut, a on zaczął już marudzić na wszystko, co tylko się nawinie. A to krzesło jest za twarde, a to widok za oknem nie taki, a to pasażer obok nieodpowiedni... I to ciągłe pytanie, czy długo będziemy jeszcze jechać. Nie wiem, czego on się spodziewał po pociągach Reggionale. Przecież nie stać mnie na Frecciarosse czy jakie inne Frecciargento.

Mówiłem, żeby zbajerować twojego ojca. Wtedy byłoby cię stać, a ja bym nie marudził. Każdy byłby zadowolony. No ale nie, po co. Lepiej się uprzeć i zrobić po swojemu, żeby nie wyjść na głupszego, niż się jest w rzeczywistości. Ale wiesz co? Odniosłeś odwrotny skutek! Jesteś głupi i tyle. Zawsze wszystko psujesz.

Ignoruję go i wygodniej usadawiam się w fotelu. Mnie cała ta podróż się podoba, i to bardzo. Pewnie dlatego, że mam dość niskie standardy, i że tak naprawdę niewiele mi potrzeba, aby mnie zadowolić. Pewnie gdyby nie jego psioczenie, szczerzyłbym się teraz do siebie jak głupi i wiercił się na siedzeniu, okazując w ten sposób swoje zniecierpliwienie wywołane zbliżającą się przygodą.

Dante, ten wieprz właśnie wyciąga swoje kanapki! Mówiłem, że to się tak skończy. Mówiłem! I co ma w środku? OCZYWIŚCIE PIERDOLONĄ SZYNKĘ PARMEŃSKĄ! Czujesz, jak ona śmierdzi? I ta ohydna konsystencja... I to, jak on ją mieli zębami... I to mlaskanie... Kropelki śliny pryskające z jego mordy... A co, jak cię oślini?

Wszystkie jego uczucia stają się moimi, a ja nie mogę dłużej wytrzymać i biegnę do małej śmierdzącej kabiny, która robi za toaletę. Ignoruję gryzący odór, nachylam się nad sedesem i wymiotuję, tym samym pozbywając się i tak ubogiego śniadania. Czuję znajomy smak w ustach, kwaśny, trochę gorzki, gorący i nieprzyjemny. Spluwam kilka razy, aż nie pozbędę się resztek wymiocin z ust, po czym sięgam po butelkę wody z kieszeni bluzy i piję ją łapczywie. Czuję ulgę, i nawet smród mi już nie przeszkadza.

Nie przeszkadza ci, bo śmierdzące środowisko jest równocześnie twoim środowiskiem naturalnym. Może zostań tu do końca podróży, co? Przynajmniej będziesz miał pewność, że zdążysz do kibla. No i poczujesz się raźniej.

Znowu go ignoruję. Wracam na swoje miejsce, w międzyczasie ssąc miętowego dropsa. Mężczyzna siedzący obok mnie na szczęście skończył jeść, za co dziękuję w duchu. Widzę jego zaniepokojone spojrzenie, wyjaśniam mu więc z uśmiechem na ustach, że to tylko choroba lokomocyjna. I na tym kończy się nasza rozmowa. Ja wysiadam na kolejnej stacji, on zostaje. Ja zastanawiam się, którym pociągiem mam jechać teraz, a mężczyzna zwany wieprzem rusza dalej.

I niech jedzie. Założę się, że pragnie odkryć tajemniczą krainę zwaną Parmenią, w której wszystko zrobione jest z szynki parmeńskiej. Tyle że wyjedzie z niej po tygodniu, góra dwóch, bo wszystko zeżre. Kanibal pierdolony. Zawsze marudziłem, że trafiło mi się takie coś jak ty na naczynie, ale w sumie lepszy ty, niż jakiś świniak. Chyba zacznę cię doceniać pod względem budowy anatomicznej. Serio.

Chichoczę pod nosem jak głupi, a stojąca obok mnie kobieta mierzy mnie podejrzliwym wzrokiem i odsuwa się odrobinę. Nie mogę nic poradzić na to, że on czasami potrafi być naprawdę zabawny. Szczególnie, gdy złości się na kogoś innego niż ja. I te jego niestworzone historie...

Masz coś do moich historii? Nie bądź taki mądry, bo się doigrasz, a wtedy nie będzie ci tak do śmiechu. A może mam ci przypomnieć, do czego jestem zdolny?

Nie potrzebuję przypomnienia. Tego nie da się tak łatwo wyrzucić z głowy, i on dobrze o tym wie. Poza tym za kilka godzin stanę się tego świadkiem, więc co za różnica...

Nie mogę się tego doczekać. To będzie pierwszy raz, gdy przejmę kontrolę nad twoim ciałem. Ciekawe, jakie to uczucie. Mam nadzieję, że pierwszą rzeczą, jaką zrobię, nie będzie wyrzyganie się. To byłoby przegięcie.

Znowu go ignoruję. Nie mam jakoś ochoty nawiązywać z nim kontaktu. Wiem, że to go nie powstrzyma przed gadaniem i znęcaniem się nade mną, ale i tak to robię. Tak jest łatwiej. Wyobrazić sobie, że w moim umyśle jestem tylko ja, że jestem wolny, że nikt nie podsłuchuje. Kupuję bilet i idę na wskazany peron. Czekam kilka minut, po czym wsiadam do zatłoczonego pociągu. Tym razem podróż trwa dłużej, a ja siedzę obok starszej kobiety czytającej Biblię i pachnącej lawendą. Nawet on nie ma o niej nic do powiedzenia. Po prostu jest gdzieś z tyłu mojej głowy i mruczy coś czasem, lecz wyjątkowo nie przeszkadza. Jestem mu za to wdzięczny, co komentuje tylko znudzonym warknięciem pełnym pogardy i wyższości. Kładę głowę na oparciu i zamykam oczy, lecz szybko otwieram je z powrotem. Wizja pociągu pełnego zmasakrowanych ciał jest ponad moje siły. Wzdycham ciężko, czym zwracam uwagę staruszki. Patrzy na mnie dobrotliwym wzrokiem, pyta, dokąd jadę, i zaczyna opowiadać mi o swoich wnukach, których niedawno odwiedzała. Potem czyta mi fragment Pisma Świętego, lecz jego prychnięcia sprawiają, że w ogóle nie rozumiem słów wydobywających się z jej ust. Mogę się tylko uśmiechać i udawać, że zachwycam się mądrością i pięknem płynącymi z tej księgi. Z ulgą przyjmuję fakt, że kobieta wysiada stację przede mną, lecz oczywiście tego nie okazuję. Gdy wstaje i idzie w stronę wyjścia, głośno wypuszczam powietrze z płuc i ocieram czoło, na którym pojawiły się pojedyncze krople potu.

Co za namolna baba. I te durne wierszyki... Nawiedzona jakaś. Jak chce sobie czytać takie rzeczy na głos, to niech idzie do jakiejś parafialnej wspólnoty, a nie. Ja nie wiem, co tacy ludzie sobie myślą. Przestań trafiać na takich dziwaków, bo oszaleję! My jedziemy do Rzymu czy do jakiegoś wariatkowa?

Jeszcze tylko jedna przesiadka i będziemy na miejscu. Wbrew pozorom to nie tak dużo. Każdy normalny człowiek wytrzymałby bez marudzenia, ale nie on. On musi na każdym kroku przypomnieć, że jest lepszy, że nic mu nie pasuje, że wszystkim gardzi i że cały otaczający go świat jest jednym wielkim bagnem, którego się brzydzi. W takich chwilach zastanawiam się, jak mogłem kiedykolwiek pomyśleć, że on nie jest jednak taki zły? Przecież jest zupełnie odwrotnie. To najgorsza i najpodlejsza istota, z jaką miałem kiedykolwiek do czynienia. I dlaczego sam nie mogę w to uwierzyć?

Ty i te twoje przemyślenia... Skończ już lepiej, bo ci się twój ptasi móżdżek przegrzeje i zrobi się spięcie. A chyba nie chcesz być większym idiotą, niż jesteś? No chyba że to twój życiowy cel, co jest bardzo prawdopodobne.

Po raz pierwszy w życiu chcę zaprzeczyć, powiedzieć, że wcale nie jestem idiotą, krzyknąć, żeby się zamknął i przestał sączyć jad do mojego umysłu. Zamiast tego znowu milczę. Próbuję oddalić go od siebie, uciszyć, lecz jestem zbyt słaby. Pozostaje mi więc siedzieć, patrzeć przez szybę i modlić się, by to wszystko wreszcie się skończyło. I by ta gęsta, prawie czarna krew przestała spływać po ścianach, oknach, siedzeniach, by nie skupiała się w ogromne plamy na podłodze, by nie wyciekała z ludzkich głów, oderwanych kończyn i rozszarpanych ciał.

Spójrz na nią, Dante. Dotknij jej. Poczuj jej metaliczny smak i ten mdły, słodkawy zapach. Co? Nie chcesz tego? Przecież wiesz, że to nie jest prawdziwe. Nic się nie stanie. To tylko wymysł naszej wyobraźni. No dalej, nie bój się. Będzie fajnie.

Podnoszę drżącą dłoń i przejeżdżam nią po szybie. Czuję, jak gęsta, lepka, gorąca substancja przywiera do moich palców i spływa po nich, scalając się w jedność z rękawem bluzy. W pewien chory sposób fascynuje mnie to uczucie, może dlatego, że wiem, iż to wszystko dzieje się tylko w mojej głowie, i że tak naprawdę macam szybę jak jakiś wariat. Nie dbam o to. Przybliżam twarz do szkła i dokładnie napełniam płuca powietrzem nasiąkniętym zapachem krwi. Jest niepokojąco przyjemny. Wdycham go raz, i drugi, i trzeci, aż w końcu kręci mi się w głowie i muszę przestać. Odsuwam się od szyby, opieram głowę o oparcie i zamykam oczy. Moje serce zaczyna bić coraz wolniej, aż w końcu się uspokaja, a ogarniająca mnie ciemność powoli stabilizuje się, przestaje się kręcić i wirować. Uchylam powieki, lecz wszystko jest w porządku. Żadnej krwi, żadnych trupów, żadnej śmierci.

I jak? Podobało ci się? Wiem, że tak. Czułem twoje podniecenie i ekscytację. Co prawda to nie było prawdziwe, lecz już niedługo poczujesz to całym sobą. Zapach nie będzie już tylko wyobrażeniem, widok nie będzie już tylko halucynacją, a uczucia staną się czymś więcej, niż przeczuciem. A wtedy zmienisz się, przejdziesz przemianę, której tak bardzo chciałeś. Nie będzie odwrotu. Właściwie już nie ma. Możesz krzyczeć, wić się, uciekać, lecz i tak kogoś dziś zabijemy.

Nie będę uciekał. Zaakceptowałem swoje przeznaczenie dawno temu. A śmierć... Może to okrutne, ale nie robi już na mnie takiego wrażenia. Nawet cierpienie wydaje mi się przyjemniejsze, niż do tej pory. Wszystko się zmienia, jednocześnie pozostając niezmiennym. Świat idzie do przodu za szybko, przez co możemy tylko go doganiać. A jeśli pogodzenie się z niesprawiedliwościami i przeszkodami piętrzącymi się przed człowiekiem jest jednym ze sposobów na odnalezienie się w tej rzeczywistości, to chcę skorzystać właśnie z niego.

Przeze mnie droga w miasto utrapienia, przeze mnie droga w wiekuiste męki, przeze mnie droga w naród zatracenia. Jam dzieło wielkiej, sprawiedliwej ręki. Wzniosła mię z gruntu Potęga wszechwłodna, Mądrość najwyższa, Miłość pierworodna; starsze ode mnie twory nie istnieją, chyba wieczyste – a jam niepożyta! Ty, który wchodzisz, żegnaj się z nadzieją...*

~*~*~

Zaglądam do portmonetki. Pieniędzy wystarczy mi na małą margaritę. Wystarczyłoby i na coś lepszego, ale wtedy nie miałbym za co wrócić do domu. Kupuję więc ją, biorę na wynos, a gdy dostaję swoje zamówienie, zaczynam wędrówkę po Rzymie. Idę wzdłuż Via di San Gregorio, po czym wkraczam na inną ulicę, którą dochodzę wprost pod Łuk Konstantyna Wielkiego. Przepycham się przez tłum zwiedzających, chwilę przyglądam się zabytkowi, po czym siadam na małym murku pod ogrodzeniem, które znajduje się zaraz obok, po lewej stronie. Łuk jest ogromny, więc mogę zjeść, podziwiając go. Widok zapiera mi dech w piersiach. Czuję się niesamowicie. Pierwszy, i zarazem ostatni raz w życiu, mogę rozkoszować się czymś takim. Dotąd nigdy nie wyjeżdżałem. Dziś moje marzenie się spełniło.

Szkoda, że nie urodziłeś się w Rzymie. Tu jest chociaż ładnie, nie to co w tej twojej rodzinnej dziurze. Choć muszę przyznać, że pozmieniało się tu od mojej ostatniej wizyty, i to sporo.

Ostatniej wizyty? Kiedy to było?

W 1301 roku. Byłem wtedy stosunkowo młody, o wiele głupszy... No i lubiłem iść czasem na małe układy. Tak było z twoim imiennikiem, do którego miałem szczególną słabość. Nigdy o tym nie mówiłem, ale mogę zawierać kontrakty z moimi naczyniami, a osiemnaście lal to tylko wymagane minimum. Prawda jest taka, że mogę być w tobie i osiemdziesiąt lat. Oczywiście od wieków tego nie robiłem, i nie mam zamiaru tego zmieniać. Nauczyłem się, że nie warto marnować z wami czasu.

Kawałek pizzy, który trzymam w dłoni, prawie upada mi na ziemię. Szybko analizuję jego słowa, a wnioski, które wyciągam, wprawiają mnie w osłupienie. Znowu uświadamiam sobie, że przecież nie jestem jego pierwszym naczyniem, że przede mną miał ich miliony. A teraz tak po prostu dowiaduję się, że...

Dante Alighieri był kiedyś moim naczyniem. Tak, dzieciaku, to prawda. A że od początku go lubiłem i widziałem w nim potencjał, zawarliśmy umowę. Miałem go zabić dopiero wtedy, gdy dokona czegoś wielkiego. Gdy napisał „Boską komedię”, wiedział, że jego czas się zbliża. Był na mnie jednak zły, bo podczas jej pisania miałem się nie wtrącać i mu nie przeszkadzać, tymczasem wiele opisów zawdzięczał właśnie mnie. Dlatego wybrał śmierć, jaką umrze.

Prawie się duszę. Nie mogę uwierzyć w jego słowa. Sam nie wiem, czy chcę, by okazały się one kłamstwem, czy prawdą... Usilnie próbuję wymyślić jakieś wyjaśnienie, lecz nic nie przychodzi mi do głowy. Mam w niej tylko denerwującą pustkę.

Oczywiście, że masz pustkę w głowie. Jeszcze tego nie zauważyłeś? A teraz jedz i idź przejść się wokół Koloseum. A jak się pospieszysz, to pozwolę ci zobaczyć jeszcze Forum Romanum. Także korzystaj, pókim dobry. I nie drażnij mnie, bo przestanę być taki miły. Zrozumiałeś?

Kiwam głową, choć tak naprawdę jest wiele rzeczy, których nie rozumiem. Nie myślę o nich jednak. Porzucam wszystkie te pytania, zanim zdążą zalęgnąć się w mojej głowie. Pogoda jest ładna, Rzym piękny, pizza smaczna... Po co więc się martwić?

~*~*~

Hej, Dante, to chyba czas, żebym przejął stery. Co ty na to?

Nie chcę tego. Jeszcze nie teraz. Jedyne, czego pragnę, to zostać tu, do końca zachwycać się tymi widokami, umierać, widząc rozpostarty w oddali Rzym.

Nie obchodzi mnie, czego chcesz. Do tej pory byłem dla ciebie dobry, ale czas z tym skończyć. Zaczynasz za dużo sobie pozwalać. Czyżby spuszczenie cię ze smyczy było złym pomysłem? Może w ogóle powinienem przestać się patyczkować?

Źle mnie zrozumiał. Znowu. Nie chcę łamać danej mu obietnicy. Chcę po prostu nieco odwlec to w czasie. Jeżeli jednak nie mogę tego zrobić, niech się dzieje co chce. Wszystko mi jedno.

Jesteś taki irytujący... Co chwilę zmieniasz zdanie, jak jakaś baba. Najpierw mówisz jedno, za chwilę drugie, po czym wymyślasz jeszcze trzecią opcję. Tak bardzo mnie denerwujesz. Ale dość tego. Teraz to ja będę rządził. Gotowy czy nie, SZUKAM!

Przez chwilę nic się nie dzieje. Potem czuję dziwne mrowienie w całym ciele. Muszę usiąść, bo inaczej upadnę. Opieram się o ścianę i osuwam się po niej w chwili, gdy całkowicie tracę czucie w kończynach. Głowa opada mi na pierś, a ja przestaję być sobą. Zostaję zepchnięty w czerń, która po chwili rozjaśnia się. Otwieram oczy. Nie, nie ja. On. Widzę wszystko, lecz na tym się kończy. Widzę, że moja ręka się podnosi, że dłoń zaciska się w pięść, że nogi niezdarnie próbują ustawić ciało do pionu, lecz tego nie czuję. Chcę krzyknąć, ale usta nie otwierają się, a struny głosowe nie drżą. Mam wrażenie, że się duszę, choć słyszę, jak płuca pracują, a serce pompuje bogatą w tlen krew. Próbuję uciec, wyszarpać się z tego, lecz mogę tylko patrzeć. Czuję się jak zamknięty w trumnie człowiek, którego grzebią, nie wiedząc, że on jeszcze żyje i woła o pomoc. To uczucie jest tak intensywne, że niemal rozrywa mnie od środka. Niemoc, która mnie ogarnęła, doprowadza mnie do szału. Panika również nie pomaga. Niech ktoś mi pomoże...

Spokojnie, Dante. Zaraz się do tego przyzwyczaisz. Uspokój się. I przestań się tak drzeć. Jesteś teraz bardziej duchowy, niż cielesny, więc i twoje myśli mają większą moc. No chyba że chcesz, żeby nam mózg eksplodował albo żebyśmy ogłuchli. Wtedy wydzieraj się ile chcesz.

Niby jak mam się uspokoić? Jakbyś zapomniał, to JA MAM CHOLERNĄ KLAUSTROFOBIĘ!

Nie drzyj się tak, idioto! To boli! Tylko ja mam prawo sprawiać ci ból w ten sposób, nigdy na odwrót! Siedź cicho dopóki się nie uspokoisz. A niech jeszcze raz usłyszę twój wrzask, to się doigrasz, i pożałujesz, że kiedykolwiek śmiałeś mi się sprzeciwić. Czy to jasne?

Nie odpowiadam. Za bardzo się boję. Teraz, gdy on ma władzę nad moim ciałem, lepiej go nie denerwować. Wyobrażam sobie, że zamykam oczy i biorę kilka głębokich, oczyszczających oddechów, a ciemność, która mnie pożarła, zamieniam w przyjemną, chłodną wodę. Niemal czuję, jak pieści ona moje ciało, jest mi w niej dobrze. Powoli zapominam o pierwotnych odczuciach, a skupiam się na tym, co właśnie stworzyłem. Gdy znowu spoglądam na obraz pochodzący z moich oczu, jestem już całkowicie opanowany.

Grzeczny chłopiec. A teraz patrz i podziwiaj. Wolisz, żebym zabił mężczyznę czy kobietę?

Rób jak chcesz. Teraz to ty masz władzę. Dla mnie nie ma różnicy.

Błąd. Ja zawsze miałem władzę. No ale jak chcesz. W takim razie decyzję podejmę spontanicznie. A nuż trafi mi się jakaś kobieta w ciąży...?

Nie komentuję tego. Jego okrucieństwo nie robi na mnie żadnego wrażenia. To dziwne. Kiedyś zacząłbym go błagać, żeby tego nie robił, lecz teraz jest mi to obojętne. Myślę nawet, że gdyby wybił wszystkie dzieci w sierocińcu, nie przejąłbym się tym. Co się ze mną stało?

Zmieniłeś się, ot co. Dla mnie to nawet lepiej, bo nie muszę słuchać, jak skomlesz. Ech, naprawdę jesteś wysoki. Dopiero teraz to zauważyłem. Po tej stronie wszystko wydaje się zupełnie inne. I masz takie śmieszne długie nogi. A te wystające żebra? Ohyda! Podobają mi się!

Śmieję się cicho. Zachowuje się jak dziecko, które odkrywa zalety nowej zabawki. Gdy on człapie zatłoczonymi ulicami, ja próbuję zapamiętać wszystko to, co mnie otacza. Każdy zabytek, każdy dom, każdą kawiarenkę, każdy mały stolik z rozpostartym na środku parasolem, każdego mijającego mnie człowieka, każdego sprzedawcę próbującego przekonać klienta do zakupu jego towarów, każdy zapach, dźwięk, wszystko. On mi to ułatwia, gdyż przez cały czas kręci głową na wszystkie strony, pozwalając mi podziwiać. Czasem nawet zatrzymuje się na chwilę, wiem, że wtedy również i on się czymś zachwyca, lecz na swój własny sposób. Potem idziemy dalej. W końcu czuję, że jego uwagę zaprząta jedna rzecz. Po chwili wiem już, co to jest. Starsza kobieta, która wyraźnie wygląda na zagubioną. Podchodzi do niej, a ja wycofuję się, staram się być jak najciszej, by mu nie przeszkodzić.

- Przepraszam, zgubiła się pani? – pyta, a ja wzdrygam się na dźwięk mojego własnego głosu, który nie należy teraz do mnie.

- Tak. Ja nie stąd. Grupa... Moja grupa – stęka łamaną włoszczyzną, wymachując rękoma na wszystkie strony. Zdezorientowanie na jej twarzy, a także ufność sprawiają, że robi mi się jej żal, w negatywnym tego słowa znaczeniu.

- Pomogę pani. Proszę tylko powiedzieć, gdzie musi pani dojść – proponuje, tym razem po angielsku, co wyraźnie cieszy kobietę. Jest to dla mnie dziwne, gdyż nigdy nie nauczyłem się tego języka, a teraz rozumiem wszystko i bez trudu mogę się w nim wypowiadać.

Dzięki mnie wychodzisz na mądrego, wykształconego chłopaka, także nie marudź i ciesz się tą miłą odmianą, gdy nie biorą cię za debila. I przestań się wszystkiemu dziwić. Żyjesz ze mną prawie osiemnaście lat, powinieneś przywyknąć do mojej zajebistości.

Milknę, zawstydzony jego reprymendą. Zdarza mi się to trzeci, może czwarty raz w życiu. Gdybym miał teraz jakikolwiek wpływ na moje ciało, pewnie bym się zarumienił. Cieszę się, że jednak nie mam takiej możliwości.

- Za godzinę mam być na Placu Świętego Piotra, a kompletnie nie wiem, jak tam dojść. Pytałam kilku ludzi, ale albo mnie zbywali, albo nie rozumieli, albo ich wskazówki były niejasne i gubiłam się coraz bardziej – mówi kobieta, odruchowo chwytając moje przedramię, jakby bojąc się, że jej jedyna deska ratunku nagle odpłynie.

- Ma pani szczęście, akurat idę w tamtą stronę. Niech idzie pani ze mną – mówi. Staruszka prawie zaczyna płakać ze szczęścia, jest bliska całowania moich stóp. Szkoda, że nie zdaje sobie sprawy, w jaką pułapkę wpadła.

I długo się o tym nie dowie. Tak ją zbajeruję, że dwie godziny będzie za mną lazła i nie zorientuje się, że coś jest nie tak.

Nie trzeba mu jednak dwóch godzin. Wystarcza jedna. Wyprowadza kobietę z miasta, idziemy do jakiegoś dziwnego zagajnika, lecz nikt nie pyta dlaczego. Normalnie każdy by się zorientował, że droga do Placu Świętego Piotra to to nie jest, lecz on czuwa nad tym, by jego ofiara nie zdała sobie sprawy, co się dzieje. Pewnie myśli, że nadal przemierza zatłoczone rzymskie uliczki, i że już za chwilę zobaczy swoją grupę.

Tylko my znamy prawdę. To takie ekscytujące, czyż nie? Jesteś moim partnerem w zbrodni. Razem ją zabijemy. Oddam ci nawet na chwilę panowanie, żebyś też mógł zasmakować tego uczucia. Chcesz tego, prawda?

Nie chcę. Chcę. Sam już nie wiem. Jakaś cząstka mnie wyje, by pozwolił mi to zrobić, lecz zaraz odzywa się ten drugi głos, który mówi mi, że jestem człowiekiem, a ludzie nie robią tak potwornych rzeczy. Ostatecznie nie udzielam mu żadnej konkretnej odpowiedzi, co wyciska z jego ust śmiech, złowieszczy i jeżący włoski na karku, zupełnie niepodobny do mojego.

- Jesteśmy na miejscu – mówi, po czym kobieta robi zdziwioną minę. Odzyskała świadomość. Widzi, gdzie jest, i z całą pewnością może stwierdzić, że Piazza San Pietro to to nie jest. Próbuje krzyknąć, lecz on zakrywa jej dłonią usta i cmoka, niezadowolony. – Gdzieś się wybierasz? Przecież powiedziałem, że jesteśmy na miejscu.

Próbuje się wyrwać, lecz jej słabe, wątłe ciało nie daje rady stawić mu oporu. Wstrzymuję oddech, gdy słyszę trzask łamanej kości. Okazuje się, że kopnął ją w kolano, miażdżąc je i wyginając w tył. Oczy kobiety najpierw wytrzeszczają się, później widać w nich tylko białka. Zemdlała. Widzę, jak rzuca ją na ziemię, odrywa spory kawał jej bluzki i knebluje ją.

Jak ja nienawidzę, gdy te ścierwa wrzeszczą.

Zachłannie chłonę wzrokiem każdy jego ruch, jakby bojąc się, że coś przeoczę. To, jak układa ją na trawie, jak siada na jej klatce piersiowej, jak wymierza jej policzek, by się obudziła, jak nachyla się nad nią i z upiornym uśmiechem całuje ją w czoło. Jestem ciekawy, co stanie się dalej. On również się niecierpliwi. Zbyt długo nikogo nie zabił, by pozostać spokojnym. Gdy kobieta próbuje go od siebie odepchnąć, wyrywa jej ręce ze stawów, a ta znowu traci przytomność.

Ciekawe jak zareagujesz na to, suko.

Wbija rękę w jej brzuch, zatapiając ją aż po łokieć w wnętrznościach. Czuję bijące od nich ciepło, to, jak są śliskie i lepkie. Z ogromnej rany tryska krew, kobieta jęczy i stęka, a wokół nas unosi się zapach uryny. Kilka sekund później jest już po niej. Jej oczy stają się martwe, tracą swój i tak nikły blask, zasnuwa je mgła. A ja po prostu patrzę i próbuję wyobrazić sobie, jak ogromny ból musiała czuć.

Szybko zdechła. Mogła cierpieć bardziej. Dłużej. Jej strata.

Nachyla się nad nią i bierze głęboki wdech, słychać szum i świst nabieranego powietrza. W mojej głowie eksploduje mieszanka przeróżnych zapachów, których mój mózg nie nadąża przeanalizować. Widok również trudno mi ogarnąć. To, co było kiedyś brzuchem, zmieniło się w rozszarpany kawał mięsa, z którego wypływają organy. Wystające kości odstraszają mnie swoją bielą obleczoną w krwawą otoczkę z mięśni. Powykręcane kończyny wydają się być dzikimi ptakami, które pragną odlecieć jak najdalej od tej masakry. Twarz wykrzywiona bólem, smutkiem i totalnym nieprzygotowaniem na śmierć przypomina mi potworną maskę, która lada moment roztopi się i spłynie, ukazując trupią czaszkę. Myślę, że to już koniec, lecz on chwyta leżący obok kamień i zaczyna rozłupywać jej głowę. Słyszę dziwne dźwięki, coś jakby uderzanie młotkiem w omszały kamień. Chcę odwrócić wzrok, lecz nie pozwala mi. Kilka uderzeń później w jej czole pojawia się wyraźne pęknięcie, w które on próbuje wepchnąć palec. Gdy nie może go z niego wyciągnąć, śmieje się i oddaje mi władzę nad ciałem. Przez chwilę czuję się dziwnie, lecz gdy zdaję sobie sprawę, że znowu mogę się ruszać, od razu spoglądam w dół. Widok wydaje mi się o wiele straszniejszy niż przedtem. Próbuję się uwolnić, odbiec od zwłok jak najdalej, lecz moja dłoń nie chce oderwać się od czaszki. Panikuję, szarpię się coraz mocniej, a gdy wreszcie wyciągam palec z rany, upadam na plecy i odczołguję się od kobiety, ślizgając się w posoce i flakach. Kręci mi się w głowie, duszę się, i gdy już chcę zacząć krzyczeć, on znowu przejmuje stery. Wiję się w moim własnym umyśle, próbuję się odwrócić, lecz zamiast tego patrzę, jak on kilkoma silnymi, wprawnymi uderzeniami wypuszcza jej mózg na wolność, bierze go w dłonie i z chorą satysfakcją zaczyna go jeść. Gdy kończy ucztę, kładzie się na truchle i znowu zamieniamy się miejscami. O dziwo spokojnie podnoszę się do siadu, chwilę lustruję wzrokiem to, co było kiedyś staruszką, po czym odruchowo wymiotuję. Świadomość, co oprócz pizzy było w moim żołądku, tylko pogarsza sprawę. Chwilę trwa, nim dochodzę do siebie. Cały się trzęsę, widzę niewyraźnie, mój oddech jest urywany, ale uspokajam się. W końcu mogę stanąć na nogach i zacząć iść w stronę miasta. Nie wiem, co robić. Jestem totalnie zagubiony.

Gdzie leziesz? Chcesz iść przez Rzym w takim stanie? Spójrz tylko na siebie. Cały jesteś brudny... Zdejmij tę bluzę, twoja koszulka powinna być czysta.

Posłusznie wykonuję jego polecenie, i z ulgą stwierdzam, że na bluzce nie ma ani śladu krwi. Nie wiem, jak to możliwe, i nie obchodzi mnie to. Spodnie wyglądają znośnie, są czarne, więc plamy nie rzucają się w oczy. Jedynie moja twarz i ręce wyraźnie odstają od reszty. Rozglądam się, lecz zaraz sobie przypominam, że niedaleko jest zamontowany mały kran, który ma służyć przechodniom w upalne dni. Postanawiam, że z niego skorzystam. Pozostaje więc już tylko jeden problem. Co ze zwłokami?

Tym się nie martw. Znajdą je dopiero za kilka tygodni. Aura, która otacza to miejsce, sprawi, że ludzie podświadomie będą go unikać. A teraz wracajmy do domu. Koniec zabawy.

Ostatni raz spoglądam na ciało, po czym idę z powrotem do Rzymu. Zmywam z siebie krew, a mijający mnie ludzie nie zwracają na to uwagi. Po prostu idą, jakby widok szkarłatu skapującego do kamiennej misy był czymś, co widuje się na co dzień i co nie robi wrażenia. Później kieruję się w stronę dworca. Kilka razy się gubię, lecz szybko z powrotem odnajduję drogę. Zajmuje mi to dwie godziny, a ja czuję, jakby to była wieczność. Kupuję bilet, biegnę na peron i wsiadam do wypchanego po brzegi wagonu. Całym sobą czuję, że podróż będzie mi się dłużyć, lecz jest odwrotnie. Życie znowu mnie zaskoczyło.

~*~*~

Dante, wiesz, jaki jutro dzień? Wiesz?

Moje urodziny. Jak mógłbym o tym zapomnieć?

Już nie mogę się doczekać! W końcu stanę się wolny! Co prawda tylko na dziewięć miesięcy, ale zawsze to coś.

A później znowu będziesz musiał się użerać z jakimś gówniarzem przez osiemnaście lat. Chce ci się?

Nie mam innego wyjścia. Taki już mój sens istnienia. Na razie nic na to nie poradzę, dopiero gdy odkryję istotę samego siebie, będę mógł stać się tym, kim chcę być. A na razie pozostaje mi tylko, jak to określiłeś, użeranie się z gówniarzami. Albo z debilami, jak w twoim przypadku.

Wywracam oczami i szczelniej przykrywam się kołdrą. Jest mi zimno, lecz nie chce mi się wstać, by zamknąć okno. Już dawno nie miałem tak błahych zmartwień. Dobrze mi z tym. O dziwo czuję spokój, który tylko się powiększa na myśl o tym, że jutro umrę. Zastanawia mnie tylko, w jaki sposób się to stanie.

Jeszcze nie zdecydowałem. A co? Chcesz mi doradzić?

Uśmiecham się. W mojej głowie pojawia się obraz, który nawet on obserwuje z zapartym tchem. Chwilę później obaj już wiemy.

~*~*~

Budzę się późno, bo o trzynastej, i o dziwo jest to spokojna pobudka. Żadnych koszmarów, żadnego niepokoju, żadnego zamierającego krzyku... Przecieram oczy i rozglądam się, jakby to miało w czymkolwiek pomóc.

Szukasz mnie? Przecież tu jestem, nie uciekłem.

Rzeczywiście, wyraźnie czuję jego obecność. Silniej niż zawsze. Pewnie dlatego, że od dziś operuje on całą swoją mocą. Wzdycham ciężko i idę do kuchni, jakby to był kolejny nudny dzień. Nastawiam stary ekspres do kawy i udaję się do łazienki, gdzie nie mogę pozbyć się wrażenia, że ktoś się na mnie gapi. Gdy spoglądam w lustro, przez ułamek sekundy widzę mężczyznę o jaszczurczej twarzy, która znika jednak równie szybko, jak się pojawiła. To on... Pospiesznie wracam do kuchni, pilnując się, by nie spoglądać na powierzchnie, w których mogę zobaczyć swoje odbicie. Albo jego. Piję słabą, tanią kawę, która smakiem przypomina raczej pomyje, lecz liczy się to, że ma w sobie kofeinę. Nie jem niczego, bo nie czuję takiej potrzeby. Zresztą i tak wszystko bym pewnie zwrócił. Znowu jest mi zimno, ubieram więc gruby szlafrok i ciasno się nim opatulam. Gdy spoglądam na zegarek, dochodzi czternasta.

I co, Dante, będziesz za tym wszystkim tęsknił? Za tą zatęchłą dziurą, którą nazwałeś swoim domem, za ojcem, którego nienawidziłeś, i który nienawidził ciebie, i za tym życiem, które tak bardzo chciałeś zmienić?

Sam już nie wiem. Kiedyś bez wahania powiedziałbym, że nie. Dziś jest inaczej. Mimo wszystko czuję do tego wszystkiego dziwny sentyment. Myślę, że gdybym mógł zostać, zostałbym.

Jaka szkoda, że nie masz wyjścia... Chętnie popatrzyłbym, jak się tu męczysz, próbując dotrwać do czegokolwiek. Ale, jak już wiesz, jedynym sposobem na uwolnienie mnie jest zabicie naczynia, gdy osiągnę pełnię mocy. Swoją drogą, ciekawe, że to, co może mnie zabić, po osiemnastu latach staje się moim wybawieniem, nie sądzisz?

Wzruszam tylko ramionami. Tak naprawdę niewiele mnie to obchodzi. Ot, kolejna głupia zasada rządząca tym światem. Jestem wyprany z wszelkich uczuć, czuję pustkę, i gdyby nie on, zapewne nie czułbym niczego. Po prostu chcę, żeby to się wreszcie skończyło.

Ja też. Dlatego chodźmy, nie chcę dłużej zwlekać. Zakończmy to raz na zawsze.

Wstaję z krzesła i wychodzę z mieszkania. Pnę się po schodach na górę, lecz w połowie drogi przypominam sobie, że na dach wchodzi się od zewnątrz budynku. Wracam się więc, cierpliwie wysłuchując złośliwych komentarzy na mój temat co chwilę rozbrzmiewających w mojej głowie, a dotyczących głównie mojej głupoty. W końcu udaje mi się dojść do celu, a obojętność ludzi wokół mnie jest przerażająca. Przełykam głośno ślinę i staję na krawędzi dachu. Patrzę w dół. Moje serce zaczyna szybciej bić, adrenalina krąży w moich żyłach, a instynkt podpowiada, żebym się odsunął i wracał do domu.

Skacz, Dante. Sam wybrałeś tę śmierć. No dalej. To tylko jeden krok do przodu. Chwilę będziesz spadał, a potem wszystko się skończy. Ty staniesz się mokrą plamą na chodniku, ja będę wolny, i wszyscy będą zadowoleni. No, Dante. Bądź mężczyzną. Skacz, albo ja to za ciebie zrobię, a jakoś specjalnie nie mam na to ochoty. SKACZ! SKACZ! SKACZ!

Biorę głęboki oddech, zamykam oczy i przechylam się w przód. Przez chwilę chcę się cofnąć, lecz jest to już niemożliwe. Lecę, czuję powiew wiatru we włosach i na twarzy, ogarnia mnie lęk, lecz zaraz potem się to kończy. Uchylam powieki w chwili, gdy chodnik jest na wyciągnięcie mojej ręki. Żegnaj, świecie. To moja ostatnia myśl. A potem...


Koniec
* Cytat: "Boska Komedia" Dante Alighieri