Witam. Wstawiam to oto opowiadanie, które wprawdzie nie jest yaoi, ale napisałam je podczas mojej nieobecności, a które, mam nadzieję, wypełni pustkę, która się tu zrobiła przez ostatnie dwa tygodnie.
Wybaczcie, że nie jest to kolejny rozdział "Życia online" czy "Pamiętnika...", ale w dwa dni, które miałam wolne, po prostu nie zdążyłabym ich napisać. Nawet nie miałam do tego weny... Mimo to mam nadzieję, że i to Wam się spodoba.
A tu piosenka, która jest moim zdaniem niesamowita, co w połączeniu z nieziemskim głosem wokalisty daje niezłego kopa *-*
Dzień jak co dzień. Nudy. I tylko lęk przed
śmiercią trzyma mnie na tym świecie. Tylko to. Nic więcej. Ani przyjaciele, ani
rodzina, ani wizja przyszłego życia. Może to żałosne, w końcu co może na ten
temat wiedzieć dwunastoletni chłopak, ale ja czuję inaczej. Coś jest ze mną nie
tak. Czuję to. Widzę w sobie zło, którego się boję. Chcę, by ono zniknęło, lecz
jedyny na to sposób przeraża mnie jeszcze bardziej. Wiem, że to jego sprawka.
Że to on zaszczepił we mnie tę obawę. On także się boi. Jestem mu potrzebny,
obaj zdajemy sobie z tego sprawę. Dopóki istnieję, on także ma rację bytu.
Chociaż nie. Dopóki muszę istnieć, istnieje i on.
~*~*~
Pospiesz
się, ty pierdolony nieudaczniku! Nawet na autobus nie potrafisz zdążyć! Że też
musiałem trafić akurat na ciebie...
Coraz częściej go słyszę. To staje się nie do
zniesienia. Na początku udawało mi się go blokować, oddalać od siebie, lecz z
każdym dniem jest coraz gorzej. On staje się silniejszy, przestaję go
kontrolować, mieć na niego jakikolwiek wpływ. Mój umysł nie jest już wyłącznie
moją własnością.
On
nigdy nie był, nie jest, i nie będzie tylko twój. Zapamiętaj to sobie raz na
zawsze. Jestem tu od dnia twoich narodzin.
Ciągle się odzywa. Jestem już pewien, że to nie
tylko moja chora wyobraźnia czy choroba psychiczna. To dzieje się naprawdę.
Kiedyś nazywałem to rozdwojeniem jaźni. Dziś mówię na to zdominowanie umysłu.
Zdominowanie?
Raczej zagrabienie, przywłaszczenie. Ciebie nawet dziecko zdominuje. Jesteś
tylko chodzącą marionetką, którą można się zabawić wedle własnych widzimisię.
Nie tylko ja to robię. Wszyscy dookoła cię wykorzystują. Naprawdę jesteś
żałosny. Już nie mogę się doczekać, kiedy uda mi się przybrać własną formę, tym
samym odłączając się od ciebie.
To prawda. Jestem tylko pionkiem, popychadłem, narzędziem.
Bez ludzi, którzy mnie prowadzą, jestem nikim. Nie istnieję bez przywódcy.
Urodziłem się jako miecz, który osiągnie coś dopiero wtedy, gdy weźmie go do
ręki rycerz i zrobi z niego użytek. Najgorsze jest jednak to, że to mi
odpowiada. Nigdy nie chciałem być w centrum uwagi. Wolę cień, który skryje mnie
całego i sprawi, że stanę się niewidzialny.
Najlepiej,
jakbyś się schował. Nikt nie musiałby cię wtedy oglądać. Byłbyś wreszcie na
swoim miejscu. Skulony, samotny, łkający po cichu i wycierający smarki w rękaw.
Taki właśnie jesteś. Gdyby nie ja, już dawno leżałbyś w trumnie kilka metrów
pod ziemią. Żałuję, że tak nie jest. Nigdy nie chciałem cię ratować od twojego
przeznaczenia. A teraz, gdy zmieniłem już twój los, nawet nie będą mieli czego
pochować.
No tak. Zapomniałem. Zostanę pożarty. Gdy tylko on
opuści moją głowę, stanę się jego pokarmem. Akurat wtedy, gdy mógłbym zacząć
wychodzić na prostą, on znowu wszystko mi odbierze. Jest zachłanny, wiem, że na
mnie się nie skończy. Ba, nawet się nie zacznie. To potwór. Gdybym tylko
wcześniej odkrył tę przerażającą prawdę, upewnił się, że moje przypuszczenia są
prawdziwe, być może zdołałbym to zakończyć. Poświęcając siebie, zdołałbym
uratować ludzkość.
Nie
bądź głupi. Gówno byś zrobił. Mnie nie da się powstrzymać. Wiesz, ilu już
próbowało? Każdy mi uległ. Każdy mi się oddał. Pożarłem już tysiące takich jak
ty, a także silniejszych i o wiele wartościowszych. Wszystkich. Wszystkich!
WSZYSTKICH! SŁYSZYSZ?! JESTEM ALFĄ I OMEGĄ, NIE MA WIĘKSZYCH ODE MNIE!
Dlaczego więc potrzebujesz nas, zwykłych ludzi,
jako naczyń? Po co to wszystko?
Kiedyś
i tego się dowiem. A wtedy na pewno zniszczę to wszystko. Będę wędrował ze
świata do świata, po czym pogrążę wszystko w mroku i nicości, aż w końcu
nie będzie niczego. Gdy to osiągnę, z radością ułożę głowę na poduszce
i sam zniknę. Moja misja się zakończy.
To głupie. Nigdy nie rozumiałem ludzi, którzy
chcieli wszystko niszczyć, pozostawiać za sobą śmierć i pustkę. Dla mnie takie
pobudki są chore i pozbawione sensu. Co z tego, że dopnie się swego, skoro
wtedy nie będzie niczego? Po co to komu? Jaka w tym przyjemność?
Nie
musisz rozumieć. Właściwie to zdziwiłbym się, gdyby tak było. Jesteś tylko
człowiekiem, w dodatku tą gorszą wersją swojego własnego gatunku. Tacy nigdy
nie pojmą wspaniałości niszczenia. Dlatego zamknij się i skończ swoje niemądre
wywody. Brzydzisz mnie. Czuję się brudny przez to, w kim muszę mieszkać.
Ma rację. Ma cholerną rację. Nie dziwię się mu, że
mnie nienawidzi. Ja czuję to samo. Za każdym razem, gdy patrzę w lustro, zbiera
mi się na wymioty. Jedyne, czego wtedy
chcę, to rozbić je własną głową. Jednak on mi na to nie pozwala. Boi się, że
nas wtedy zabiję.
Nie
martw się. Wytrzymaj jeszcze trochę, a wszyscy będą szczęśliwi. Jeszcze tylko
dwa miesiące. Skończysz osiemnaście lat, ja dojrzeję i wreszcie będę wolny,
a ty zginiesz, raz na zawsze opuścisz ten znienawidzony świat. Chcesz
tego. Wiem, że i ty odliczasz dni. Nawet skreślasz kratki w kalendarzu. Przed
nami cały lipiec i sierpień.
Właśnie, moje urodziny. Przez niego kompletnie o
nich zapomniałem. Trzydziestego pierwszego sierpnia skończę osiemnaście lat,
stanę się pełnoletni. Jak ten czas szybko leci. Lecz jeszcze gorsza jest myśl,
że cały ten czas on był ze mną, siedział w moim umyśle, mącił mi w głowie...
Idioto!
Uciekł ci następny autobus! Jak upośledzonym trzeba być, żeby nie zauważyć
podjeżdżającego na przystanek większego od ciebie metalowego pudła na kołach?!
Naprawdę, czasami mam ochotę spuścić cię ze smyczy i pozwolić, żebyś się zabił.
No tak. Znowu się zamyśliłem. Ale muszę się dostać
do centrum miasta. Lodówka świeci pustkami, a ja muszę coś jeść. Poza tym
osiedlowy sklep, do którego mam w miarę blisko, odstrasza wysokimi cenami, a ja
nie mogę sobie pozwolić na nierozsądne wydawanie pieniędzy. Mieszkam sam, a
ojciec raz w miesiącu wysyła mi około tysiąca euro, co ledwo mi wystarcza, a
dla niego stanowi drobne, które nosi ze sobą w portfelu. Tak bardzo nienawidzę
go za to, że się mnie wyparł, pozbył się. Choć pewnie to nie jego wina. On to
zrobił. Zaszczepił w moim ojcu strach, obawy, by później wykorzystać to i
odseparować go ode mnie. Chciał zostać ze mną sam na sam, i udało mu się. Jego
potęga mnie przeraża. Jak wiele może jeszcze zdziałać, nie będąc jednocześnie w
swojej prawdziwej formie?
Jak wiele,
powiadasz...? Widzisz tę staruszkę, która siedzi na ławce obok? Tę z torbami
koło nóg? Mógłbym cię teraz zmusić, żebyś podszedł do niej i skręcił jej kark.
Tak po prostu. A gdybyś miał jakiś scyzoryk czy nóż, to poderżnąłbyś jej gardło.
A długopisem mógłbyś przebić się do jej mózgu, wcześniej wbijając go w oko.
Choć wbicie czegoś w aortę też mogłoby być ciekawe. Albo uduszenie jej. A może
zakatowanie na śmierć? Najpierw kopniakiem przewróciłbyś ją na ziemię,
następnie usiadłbyś jej na klatce piersiowej, tak, by nie mogła do końca złapać
oddechu, a później tłukłbyś ją tak długo, aż nie straciłaby przytomności.
To by cię jednak nie powstrzymało. Biłbyś dalej, a twoje ręce, ciało, włosy
byłyby spryskane jej krwią, odłamkami kości i mózgiem. Widziałeś kiedyś ludzki
mózg zmiażdżony za pomocą pięści? Ja widziałem. Piękny widok. A te dźwięki...
Ten chlupot, mlaskanie, czasem trzask kości, odgłos krwi skapującej na
ziemię...
Nie, nie, nie, nie, NIE, NIE, NIE, NIE, NIE, NIE!
PRZESTAŃ!
Zapach
też niczego sobie. Choć nic nie pobije aromatu gnijących od kilku dni na pełnym
słońcu zwłok. Kiedyś miałem za naczynie bardzo krnąbrnego chłopaczka. Był
młodszy od ciebie o rok, a pyskował jak nikt inny. Gdy spał, całkowicie
przejąłem nad nim kontrolę, zabiłem dziewczynę, w której był zakochany po uszy,
zakopałem ją w ogródku i dopilnowałem, by dowiedział się o tym, kiedy ja
zechcę. Jego mina, gdy odkopał swoją ukochaną, była bezcenna. Najpierw się
porzygał, później zemdlał, a na koniec się popłakał. Nie mógł znieść widoku jej
na wpół rozłożonego ciała, a mój śmiech rozbrzmiewający w jego głowie tylko
potęgował jego nienawiść i bezsilność. Prawie udało mu się mnie wyprzeć i
skończyć ze sobą. Prawie. Pewnie gdyby nie czuł tak ogromnego żalu, to nie
byłoby mnie dziś z tobą.
Znowu mnie torturuje, znęca się nade mną, w mojej
głowie przelatują makabryczne obrazy, przez które chce mi się wymiotować. Nie
mogę dłużej tego ciągnąć, wstaję więc z ławki i wracam do domu. A on razem ze
mną.
I co?
Znowu będziesz się głodził? Tupniesz jak obrażona panienka i w ramach zemsty
nie pójdziesz do tego pierdolonego sklepu? Patrzcie na mnie, jestem Dante i
będę rozpaczał, bo świat jest zły! Jedzenie też jest złe, więc nie będę jadł!
Położę się na łóżku, podkulę pod siebie nogi i popłaczę w poduszkę!
Wcale nie jestem taki. Wróciłem do domu tylko
dlatego, że nie chciałem zarzygać całego przystanku. Gdybym tylko się nie
spóźnił na ten cholerny autobus... No nic, pójdę jutro. Dziś pożywię się
resztkami, co i tak często mi się zdarza.
Jesteś
jak szczur. Albo jak te szopy pracze, co grzebią w śmietnikach, żeby znaleźć
jedzenie. Tyle że ty grzebiesz we własnej lodówce, której do śmietnika wiele
nie brakuje.
Nie chcę o tym myśleć. Sam dobrze wiem, jak
paskudne mam życie. Nie potrzebuję wykładów, by to wiedzieć. Chciałbym choć raz
móc tak po prostu usiąść, wyciszyć się, zapomnieć. Ale to nie działa. Gdy
próbuję nie myśleć o niczym, jestem bardziej podatny na jego wpływ. A to zawsze
źle się kończy. Czasem dziwię się, że jeszcze nikogo nie zadźgałem nożyczkami
czy nie pobiłem kogoś bez powodu. On ciągle o tym mówi, że niby to taka fajna
zabawa. Ale czemu jeszcze mnie do tego nie zmusił? Przecież ma nade mną
całkowitą kontrolę. Wystarczy, że przejmie moje ciało. Radził sobie z każdym.
Nie raz mi o tym opowiadał.
Oj
Dante, Dante. Jesteś taki głupi. Nie muszę tego robić. Wystarczy kilka słów, by
cię złamać. Poza tym wiem, jak by się to skończyło. Tylko byś wzruszył ramionami,
ewentualnie byś zwymiotował, ale ty robisz to co chwilę, więc nie byłaby to
żadna nowość, no i zacząłbyś się zastanawiać, dlaczego tak późno to zrobiłem.
Kocham oglądać ból i cierpienie, a ty jesteś istną skarbnicą tych uczuć. Dopóki
jesteś sobą, wystarczysz mi w zupełności. Ale jeśli tak bardzo chcesz, możemy
kogoś kropnąć. Co ty na to? Widziałem, że nasz sąsiad ma takie fajne nożyce
ogrodowe do obcinania gałęzi. Ciekawe, ile siły potrzeba, żeby odciąć nimi
rękę...? Jak myślisz?
Myślę, że dałbyś radę. A teraz zostaw mnie w
spokoju. Proszę o chociaż pięć minut ciszy.
O
nie, mój drogi. Teraz, kiedy wreszcie się do mnie odezwałeś, nie mogę tak po
prostu zamilknąć. Kto wie, czy zdążymy jeszcze pogadać przed twoją osiemnastką.
Nie chcę. Proszę cię, zostaw mnie. Daj mi odpocząć.
Chcę choć przez chwilę poczuć się jak normalny człowiek.
Hmm...
Nie chcę. Jesteś moim naczyniem. Ty nie możesz być normalny. Zresztą, kto
normalny ma w sobie potwora? To, że będę siedział cicho, niczego nie zmieni.
Nadal tu będę, razem z tobą. A ty nadal pozostaniesz nic niewartą kupą mięśni,
kości, skóry, organów, krwi i wielu innych rzeczy, o których istnieniu nawet
nie zdajesz sobie sprawy.
Wiem o tym. Ciągle mi powtarzasz, jakim to ja
jestem beznadziejnym przypadkiem. Nawet bez twojej pomocy zdawałem sobie z tego
sprawę. Nie jesteś taki nieoceniony, jak ci się wydaje.
Pyskujesz.
Nieładnie, Dante. Nieładnie. Kusisz los, całkowicie niepotrzebnie. Ale powiem
ci jedno. To całe zgrywanie twardego chłopaka ci nie wychodzi. Próbujesz być
groźny, pokazać dominację, tyle że nic z tego. Jesteś jak mały słodki szczeniaczek,
który, biorąc przykład z rodziców, szczeka na obcych, którzy powinni się bać,
lecz tak naprawdę rozpływają się z rozkoszy. Powiem więc jedno. Przestań ujadać,
bo efekt jest naprawdę marny.
A czy mi kiedykolwiek coś wyszło? Czy jest chociaż
jedna rzecz, z której mogę być dumny? Którą mogę się pochwalić? Wszystko, za co
się zabierałem, kończyło się klapą. Wiem, że dużo incydentów było przez ciebie,
ale były i takie, na które zapracowałem sam. Chociażby Leo...
O
tak, pamiętam go. Miły chłopczyk z sąsiedztwa. Ile mieliście wtedy lat?
Czternaście?
Czternaście. Wprowadził się razem z matką do domu
obok. Od razu się zaprzyjaźniliśmy. Był niesamowity.
Ta.
Całkiem przeciętny, ale i tak lepszy od ciebie. Wtedy były wakacje, ale obaj
nie mogliście się doczekać roku szkolnego. Trafił do tej samej klasy, do której
chodziłeś i ty. Jaka szkoda, że nawet jednego dnia tam nie spędził...
Był taki młody... Całe życie miał jeszcze przed
sobą. Chciał zostać weterynarzem, kochał zwierzęta... A ja go zabiłem.
Odebrałem mu to, co miał najcenniejszego...
E tam
zaraz zabiłeś. Ewentualnie się do tego przyczyniłeś, choć i to jest wątpliwe. Napisałeś
mu tylko, żeby spotkał się z tobą nad jeziorem, a nie pod twoim domem. Skąd
mogłeś wiedzieć, że przez to ciężarówka mu zrobi z tyłka garaż?
Przeczuwałem, że to się źle skończy. Byłem
przesiąknięty tą myślą do szpiku kości. Ale zgoniłem to na ciebie. Myślałem, że
znowu mam jeden z tych gorszych dni.
Głupi
byłeś. Wtedy nie mogłem się jeszcze z tobą kontaktować. Mogłem wysyłać tylko
słabe impulsy, a także w pewien sposób na ciebie wpływać, zatem
o krzywdzeniu innych i sprowadzaniu na nich nieszczęść nie było mowy.
Byłem wtedy na to za słaby. Teraz to co innego.
Jak zwykle się boję. Przeraża mnie jego siła.
Czuję, że nie jestem bezpieczny we własnym ciele. Chciałbym się go pozbyć, być
wreszcie sobą, a nie zaszczutym zwierzęciem. Mam wrażenie, że klatka, w której
jestem zamknięty, zmniejsza się z każdym dniem, by ostatecznie zmiażdżyć
mnie, sprawić, że całkowicie zniknę, ulegnę samozniszczeniu. Ta myśl nie daje
mi spokoju. A co, jeśli któregoś dnia obudzę się, i będę mógł tylko obserwować,
jak on przejął nade mną kontrolę i robi z moim ciałem, co tylko zechce? A co,
jeśli zostanę zepchnięty w najdalsze zakątki umysłu, spędzając ostatnie
miesiące życia w pustce, ciemności i ciszy? A co, jeśli w ogóle się nie
obudzę? Przestanę istnieć? Zniknę? Oczywiście nikt się tym nie przejmie, ale co
ze mną? Co ze mną będzie?
Macie
tyle religii, a każda tłumaczy, co czeka człowieka po śmierci. Wybierz sobie
to, co najbardziej ci odpowiada. Oby to nie była reinkarnacja, bo jeśli znowu
na ciebie trafię, to nie wiem, co zrobię. Kolejnych osiemnastu lat z tobą nie wytrzymam,
to pewne. Nawet wizja dziewięciomiesięcznej wolności by mnie wtedy nie
pocieszyła.
Ja też bym tego nie zniósł. Wystarczy, że jedno
życie mi zmarnowałeś. Nie chcę przeżyć tego nigdy więcej.
Nie
zmarnowałem ci życia. Ja tylko sprawiłem, że wszystkie kolory stały się
bardziej wyraziste, soczyste. Gdyby nie ja, wszystko wokół ciebie byłoby mdłą
mieszanką podobną do ciebie. Dzięki mnie szarość przemieniła się w głęboką
czerń, róż przerodził się w szkarłat, beżowe plamy nabrały barwy intensywnego
brązu, zielenie i żółcie zaczęły razić w oczy, błękit przestał być błękitem i
zbłądził w granat, a delikatny, kojący kolor wrzosu został pochłonięty przez
mroczny fiolet.
Nawet nie zdajesz sobie sprawy, jak pięknie to
zabrzmiało. Gdybyś nie był potworem, pomyślałbym, że masz w sobie wiele dobroci
i empatii, że postrzegasz świat w artystyczny sposób, że kochasz piękno i z
radością napawasz się jego widokiem. Tak, gdybyś się zmienił, z pewnością
stałbyś się kimś wartościowym. Może nawet bym cię polubił.
Piękno?
Empatia? Dobroć? To tylko durne słabostki, nic więcej. Ile razy mam ci to
jeszcze powtarzać, żebyś w końcu zrozumiał?
Nigdy tego nie zrozumiem. Taki już jestem. Bez
względu na to, jak potężny jesteś, pewnych rzeczy nie uda ci się ze mnie
wykorzenić. Ty widzisz to jako chwasty, które należy wyrwać, lecz dla mnie to
piękne kwiaty, które będę pielęgnował i za nic nie pozwolę, by coś im się
stało. Możesz mnie gnębić, łamać, pokazywać na każdym kroku, jak beznadziejny
jestem, lecz wartości, w które wierzę, do samego końca pozostaną we mnie.
Głupi
dzieciak. A wierz tam sobie w co chcesz. Bylebyś mi nie przeszkadzał. Po prostu
siedź cicho i nie wchodź mi w drogę.
Wreszcie cisza. Wiem, że nie potrwa ona długo, lecz
każda jej sekunda to dla mnie ukojenie. Mogę zasnąć, dać odpocząć mojemu
umysłowi, nabrać sił. Cieszy mnie to. Nawet jeśli on zaraz wniknie do moich
snów, napełniając je lękiem, przemocą i śmiercią, nie mam nic przeciwko, bo to,
co jest przed tym, wynagradza mi całe to cierpienie, którego doświadczam.
Jestem jak spragniony podróżnik przemierzający pustynię, który na klęczkach
dziękuje za łyk brudnej wody. Liczy się tylko to, że w końcu mogę ugasić
pragnienie.
~*~*~
Spoglądam na kalendarz, a moje serce zaczyna
boleśnie tłuc się w piersi. Miesiąc. Tylko tyle mi zostało. Świadomość, że za
trzydzieści dni wszystko się skończy, napawa mnie dziwną mieszanką radości,
rozpaczy, ulgi, złości i podniecenia. To ostatnie czuje pewnie on. Siadam na
krześle, kładę głowę na stole, zamykam oczy i zaczynam zastanawiać się, co
zrobić. Chodzi mi o te rzeczy, które ludzie zwykle robią, gdy dowiadują się, że
jakaś choroba zabije ich za tydzień, miesiąc, rok... Może to właśnie ten czas,
w którym powinienem spełnić jakieś swoje marzenie. Marzenie, którego nigdy tak
właściwie nie miałem.
Ej, a
może pobiegasz nago po mieście? Albo kogoś zadźgasz? A może zgwałcisz jakąś
dziewczynę? Albo nie, lepiej. Zgwałć jakiegoś słodkiego chłopczyka!
A później go zabij! I zjedz jego zwłoki! To będzie świetna zabawa, mówię
ci.
A może przez tydzień będę mieszkał w lesie? Albo
wezmę kredyt i wyjadę do egzotycznych krajów? Nie, to odpada. Nikt nie da mi
kredytu. Ojca też nie uda mi się na to naciągnąć. A może sprzedam swoją nerkę
na czarnym rynku? Wtedy będzie mnie stać na wyjazd... Chociaż właściwie
zadowoliłoby mnie pojechanie pociągiem na północ Włoch. Podobno całkowicie
różni się ona od południowej części, w której mieszkam. Tak, to byłby
fajny pomysł. Może nawet zawitałbym do stolicy? W końcu nigdy tam nie byłem,
znam ją tylko ze zdjęć. Tak, to zdecydowanie byłoby fajne.
Jesteś
taki nudny. Wystarczy głupia wycieczka, żebyś był cały w skowronkach. To takie
żałosne. No ale może wyrwałbyś w Rzymie jakąś fajną dziewczynę, bo tak trochę
głupio umrzeć jako prawiczek. Co ty na to? Pomogę ci wybrać. Nawet ją zbajeruję,
bo wątpię, żebyś ty dał radę to zrobić. Czasem naprawdę zaczynam wątpić, że
masz w sobie tę gorącą włoską krew.
I znowu się wtrąca. Nieważne, jak bardzo bym się
cieszył, on potrafi jednym zdaniem wszystko zepsuć. Czy ja kiedykolwiek go o to
prosiłem? Nie! Więc po cholerę się wtrąca?!
Czemu
się tak pieklisz? Po prostu zamknij jadaczkę i zacznij być wdzięczny, że w
ogóle zaproponowałem ci pomoc. Już za samo to powinieneś mnie całować po
nogach. A ty nic, tylko szczekasz. Naprawdę, czasem mam ochotę dodać ci trutki
na szczury do kawy.
Wzdycham tylko i prostuję się. Wydaje mi się, że
słyszę pukanie do drzwi, lecz to on napełnił moją głowę tym dźwiękiem, tak dla
zabawy. Wiem o tym, bo zaraz potem wybucha śmiechem, który rozsadza mój umysł.
Szepczę pod nosem kilka przekleństw, po czym idę do holu, w którym zakładam
buty, i wychodzę z domu. Jest południe, a ja nie widzę nikogo. Ulice są
puste, słychać tylko wiatr i szelest piachu pod moimi stopami. Coś jest
nie tak. Niepokoję się. Uczucie to nasila widok spływającej po ścianach krwi,
która układa się leniwie w kilka słów. „Dante, pobaw się ze mną”. Odwracam
wzrok, lecz to jest wszędzie. Kręcę głową, zamykam oczy, lecz to nie pomaga.
Zaraz potem prostuję się. Cały czas tkwiłem na krześle, z głową ułożoną na
blacie. Nawet nie wszedłem z kuchni.
Naprawdę
mi się nudzi. Pobawmy się. Pobaw się ze mną, Dante. Pobaw się. Pobaw się. Pobaw
się. Pobaw się! POBAW SIĘ!
Jest jak rozkapryszone dziecko, którego nie
nauczono, że w życiu nie zawsze ma się to, czego się chce. Mam go dość.
Ostatnio stał się jeszcze bardziej nieznośny, niż dotychczas. Jego moc również
się zwiększyła. Znowu zaczynam się bać.
Daaanteee...
Co powiesz na mały kompromis? Pojedziemy do Rzymu, trochę pozwiedzasz,
pooglądasz różne zabytki, napijesz się kawy w jakiejś ładnej kawiarence, a
później... Później ja się trochę zabawię. A ty, żeby nie przytyć, zwrócisz całe
jedzenie, które w siebie wepchniesz, na zwłoki. To dopiero będzie zabawa!
Śmieję się. Wizja zarzygania zmarłego człowieka
wydaje mi się nagle najlepszym kawałem, jaki można zrobić. Nie mogę się
opanować. Mój szaleńczy chichot niesie się po całym mieszkaniu, a fakt, że
przewróciłem się na podłogę razem z krzesłem, nie pomaga. Zakrywam usta
dłońmi, lecz zaczynam się przez to dusić, więc natychmiast je zdejmuję.
Uspokajam się po jakichś pięciu minutach. Ciężko oddycham, z moich oczu lecą
łzy, ale żyję, i mam się nadzwyczaj dobrze. Ulżyło mi. To tak, jakbym zrzucił z
siebie cały ciężar, który do tej pory nosiłem.
Już?
Uspokoiłeś się?
Tak, już mi lepiej.
A
mówiłem ci, że jesteś najgłupszym człowiekiem, jakiego do tej pory spotkałem?
Tak, mówiłeś. Ale właśnie za to mnie lubisz. Ech,
nie to miałem na myśli. Jak zwykle myślę coś, zanim... pomyślę? Cholera, to
jeszcze głupsze, niż ja.
Tak,
Dante, tak. Myślisz, zanim pomyślisz. Co ty masz w tym łbie, oprócz mnie
oczywiście? Trociny?
Zgadzam się. Pojedźmy tydzień przed moimi
urodzinami do Rzymu. Najpierw pozwiedzam, zjem tonę smacznych rzeczy, a później
zwymiotuję na zabitego przez ciebie nieszczęśnika. Na koniec wrócimy do domu.
Zaskoczyłeś
mnie. Nie spodziewałem się, że zaakceptujesz moją propozycję. Co cię nagle
napadło?
Mam już dość. Po prostu. Poza tym i tak umrę, więc
po co się ograniczać? Mam tylko jedną prośbę. Do tego czasu nie męcz mnie. Daj
mi trochę odetchnąć. I możesz mi pomóc w zdobywaniu jedzenia. Za dzień,
może dwa, powinienem dostać od ojca pieniądze, ale muszę je oszczędzać, żeby
zostało mi cokolwiek na wyjazd. Dlatego pomożesz mi czasem coś ukraść. No
wiesz, zbajerujesz sprzedawców czy coś. Znasz się na tym, no nie?
Czy
się znam? W takich rzeczach to ja jestem mistrzem, szczególnie teraz, gdy moja
moc jest o krok od obudzenia się. Co do pierwszego warunku, to nic nie
obiecuję. Lubię cię męczyć, szczególnie wtedy, gdy śpisz. Poza tym i tak nie
masz nic do gadania, więc wiesz...
Jego pewność siebie jest przytłaczjąca. Odruchowo
kulę się, jakby chcąc uchronić się przed atakiem. Gdy zdaję sobie z tego
sprawę, rozluźniam napięte mięśnie i biorę głęboki oddech. Jestem dziś w
dziwnym nastroju. Sam siebie nie poznaję. Ale może to i lepiej. Prawda jest
taka, że nienawidzę samego siebie. Od zawsze chciałem być kimś innym.
Świadomość, że już na zawsze pozostanę więźniem własnego ciała i umysłu,
doprowadzała mnie do szału. Teraz pragnę tylko wyzbyć się tej nienawiści. A on
mi w tym pomoże.
Pomogę?
Przecież wiesz, że ja nie pomagam. Robię to, na co mam ochotę, nie dbając o
interesy innych. Dla mnie liczę się tylko ja.
O to chodzi. Gdy będziemy w Rzymie, w pewnym
momencie oddam ci się, ty staniesz się mną, a ja tobą. Zrobię coś, czego zwykły
ja by nie zrobił. I na tym właśnie polega twoja pomoc. Dzięki tobie przekroczę
granicę, stanę się innym człowiekiem. Nie takim, jakim zawsze chciałem być, ale
innym. Innym! Rozumiesz?
Rozumiem.
A teraz idź spać. Trzy doby bez snu wyraźnie ci nie służą.
Sen. To tak pięknie brzmi. Bezwiednie przewracam
się na brzuch, układam policzek na zimnej posadzce, zamykam oczy... Nawet
zapach kurzu, zgniłego jedzenia, przypraw, chleba, kawy i biszkoptów mi nie
przeszkadza. Po prostu korzystam z chwili ciszy i spokoju. Trzy dni i noce bez
zmrużenia oka to jednak za dużo nawet jak dla mnie.
~*~*~
Nie
możesz usiąść gdzieś indziej? Zobacz na tego faceta. Cały się spocił, śmierdzi,
i założę się, że w tym neseserku trzyma kanapki z szynką parmeńską. Cholera,
nawet jego świński ryj mnie obrzydza! Spójrz na ten jego mały, pulchny nos. A
te ohydne paluszki! Wyglądają jak napuchnięte parówy. No naprawdę, Dante, gratuluję
wyboru miejsca.
Zaczyna mnie irytować. Jedziemy ledwo dziesięć
minut, a on zaczął już marudzić na wszystko, co tylko się nawinie. A to krzesło
jest za twarde, a to widok za oknem nie taki, a to pasażer obok
nieodpowiedni... I to ciągłe pytanie, czy długo będziemy jeszcze jechać. Nie
wiem, czego on się spodziewał po pociągach Reggionale. Przecież nie stać mnie
na Frecciarosse czy jakie inne Frecciargento.
Mówiłem,
żeby zbajerować twojego ojca. Wtedy byłoby cię stać, a ja bym nie marudził.
Każdy byłby zadowolony. No ale nie, po co. Lepiej się uprzeć i zrobić po
swojemu, żeby nie wyjść na głupszego, niż się jest w rzeczywistości. Ale wiesz
co? Odniosłeś odwrotny skutek! Jesteś głupi i tyle. Zawsze wszystko psujesz.
Ignoruję go i wygodniej usadawiam się w fotelu.
Mnie cała ta podróż się podoba, i to bardzo. Pewnie dlatego, że mam dość niskie
standardy, i że tak naprawdę niewiele mi potrzeba, aby mnie zadowolić. Pewnie
gdyby nie jego psioczenie, szczerzyłbym się teraz do siebie jak głupi i wiercił
się na siedzeniu, okazując w ten sposób swoje zniecierpliwienie wywołane
zbliżającą się przygodą.
Dante,
ten wieprz właśnie wyciąga swoje kanapki! Mówiłem, że to się tak skończy.
Mówiłem! I co ma w środku? OCZYWIŚCIE PIERDOLONĄ SZYNKĘ PARMEŃSKĄ! Czujesz, jak
ona śmierdzi? I ta ohydna konsystencja... I to, jak on ją mieli zębami... I to
mlaskanie... Kropelki śliny pryskające z jego mordy... A co, jak cię oślini?
Wszystkie jego uczucia stają się moimi, a ja nie
mogę dłużej wytrzymać i biegnę do małej śmierdzącej kabiny, która robi za
toaletę. Ignoruję gryzący odór, nachylam się nad sedesem i wymiotuję, tym samym
pozbywając się i tak ubogiego śniadania. Czuję znajomy smak w ustach, kwaśny,
trochę gorzki, gorący i nieprzyjemny. Spluwam kilka razy, aż nie pozbędę się
resztek wymiocin z ust, po czym sięgam po butelkę wody z kieszeni bluzy i piję
ją łapczywie. Czuję ulgę, i nawet smród mi już nie przeszkadza.
Nie
przeszkadza ci, bo śmierdzące środowisko jest równocześnie twoim środowiskiem
naturalnym. Może zostań tu do końca podróży, co? Przynajmniej będziesz miał
pewność, że zdążysz do kibla. No i poczujesz się raźniej.
Znowu go ignoruję. Wracam na swoje miejsce, w
międzyczasie ssąc miętowego dropsa. Mężczyzna siedzący obok mnie na szczęście
skończył jeść, za co dziękuję w duchu. Widzę jego zaniepokojone spojrzenie,
wyjaśniam mu więc z uśmiechem na ustach, że to tylko choroba lokomocyjna.
I na tym kończy się nasza rozmowa. Ja wysiadam na kolejnej stacji, on zostaje.
Ja zastanawiam się, którym pociągiem mam jechać teraz, a mężczyzna zwany
wieprzem rusza dalej.
I
niech jedzie. Założę się, że pragnie odkryć tajemniczą krainę zwaną Parmenią, w
której wszystko zrobione jest z szynki parmeńskiej. Tyle że wyjedzie z niej po
tygodniu, góra dwóch, bo wszystko zeżre. Kanibal pierdolony. Zawsze marudziłem,
że trafiło mi się takie coś jak ty na naczynie, ale w sumie lepszy ty, niż
jakiś świniak. Chyba zacznę cię doceniać pod względem budowy anatomicznej.
Serio.
Chichoczę pod nosem jak głupi, a stojąca obok mnie
kobieta mierzy mnie podejrzliwym wzrokiem i odsuwa się odrobinę. Nie mogę nic
poradzić na to, że on czasami potrafi być naprawdę zabawny. Szczególnie, gdy
złości się na kogoś innego niż ja. I te jego niestworzone historie...
Masz
coś do moich historii? Nie bądź taki mądry, bo się doigrasz, a wtedy nie będzie
ci tak do śmiechu. A może mam ci przypomnieć, do czego jestem zdolny?
Nie potrzebuję przypomnienia. Tego nie da się tak
łatwo wyrzucić z głowy, i on dobrze o tym wie. Poza tym za kilka godzin
stanę się tego świadkiem, więc co za różnica...
Nie
mogę się tego doczekać. To będzie pierwszy raz, gdy przejmę kontrolę nad twoim
ciałem. Ciekawe, jakie to uczucie. Mam nadzieję, że pierwszą rzeczą, jaką
zrobię, nie będzie wyrzyganie się. To byłoby przegięcie.
Znowu go ignoruję. Nie mam jakoś ochoty nawiązywać
z nim kontaktu. Wiem, że to go nie powstrzyma przed gadaniem i znęcaniem się
nade mną, ale i tak to robię. Tak jest łatwiej. Wyobrazić sobie, że w moim
umyśle jestem tylko ja, że jestem wolny, że nikt nie podsłuchuje. Kupuję bilet
i idę na wskazany peron. Czekam kilka minut, po czym wsiadam do zatłoczonego
pociągu. Tym razem podróż trwa dłużej, a ja siedzę obok starszej kobiety
czytającej Biblię i pachnącej
lawendą. Nawet on nie ma o niej nic do powiedzenia. Po prostu jest gdzieś z
tyłu mojej głowy i mruczy coś czasem, lecz wyjątkowo nie przeszkadza. Jestem mu
za to wdzięczny, co komentuje tylko znudzonym warknięciem pełnym pogardy i
wyższości. Kładę głowę na oparciu i zamykam oczy, lecz szybko otwieram je z
powrotem. Wizja pociągu pełnego zmasakrowanych ciał jest ponad moje siły.
Wzdycham ciężko, czym zwracam uwagę staruszki. Patrzy na mnie dobrotliwym
wzrokiem, pyta, dokąd jadę, i zaczyna opowiadać mi o swoich wnukach, których
niedawno odwiedzała. Potem czyta mi fragment Pisma Świętego, lecz jego prychnięcia sprawiają, że w ogóle nie
rozumiem słów wydobywających się z jej ust. Mogę się tylko uśmiechać i udawać,
że zachwycam się mądrością i pięknem płynącymi z tej księgi. Z ulgą przyjmuję
fakt, że kobieta wysiada stację przede mną, lecz oczywiście tego nie okazuję.
Gdy wstaje i idzie w stronę wyjścia, głośno wypuszczam powietrze z płuc i
ocieram czoło, na którym pojawiły się pojedyncze krople potu.
Co za
namolna baba. I te durne wierszyki... Nawiedzona jakaś. Jak chce sobie czytać
takie rzeczy na głos, to niech idzie do jakiejś parafialnej wspólnoty, a nie.
Ja nie wiem, co tacy ludzie sobie myślą. Przestań trafiać na takich dziwaków,
bo oszaleję! My jedziemy do Rzymu czy do jakiegoś wariatkowa?
Jeszcze tylko jedna przesiadka i będziemy na
miejscu. Wbrew pozorom to nie tak dużo. Każdy normalny człowiek wytrzymałby bez
marudzenia, ale nie on. On musi na każdym kroku przypomnieć, że jest lepszy, że
nic mu nie pasuje, że wszystkim gardzi i że cały otaczający go świat jest
jednym wielkim bagnem, którego się brzydzi. W takich chwilach zastanawiam się,
jak mogłem kiedykolwiek pomyśleć, że on nie jest jednak taki zły? Przecież jest
zupełnie odwrotnie. To najgorsza i najpodlejsza istota, z jaką miałem
kiedykolwiek do czynienia. I dlaczego sam nie mogę w to uwierzyć?
Ty i
te twoje przemyślenia... Skończ już lepiej, bo ci się twój ptasi móżdżek
przegrzeje i zrobi się spięcie. A chyba nie chcesz być większym idiotą, niż
jesteś? No chyba że to twój życiowy cel, co jest bardzo prawdopodobne.
Po raz pierwszy w życiu chcę zaprzeczyć,
powiedzieć, że wcale nie jestem idiotą, krzyknąć, żeby się zamknął i przestał
sączyć jad do mojego umysłu. Zamiast tego znowu milczę. Próbuję oddalić go od
siebie, uciszyć, lecz jestem zbyt słaby. Pozostaje mi więc siedzieć, patrzeć
przez szybę i modlić się, by to wszystko wreszcie się skończyło. I by ta gęsta,
prawie czarna krew przestała spływać po ścianach, oknach, siedzeniach, by nie
skupiała się w ogromne plamy na podłodze, by nie wyciekała z ludzkich głów,
oderwanych kończyn i rozszarpanych ciał.
Spójrz
na nią, Dante. Dotknij jej. Poczuj jej metaliczny smak i ten mdły, słodkawy
zapach. Co? Nie chcesz tego? Przecież wiesz, że to nie jest prawdziwe. Nic się
nie stanie. To tylko wymysł naszej wyobraźni. No dalej, nie bój się. Będzie
fajnie.
Podnoszę drżącą dłoń i przejeżdżam nią po szybie.
Czuję, jak gęsta, lepka, gorąca substancja przywiera do moich palców i spływa
po nich, scalając się w jedność z rękawem bluzy. W pewien chory sposób
fascynuje mnie to uczucie, może dlatego, że wiem, iż to wszystko dzieje się
tylko w mojej głowie, i że tak naprawdę macam szybę jak jakiś wariat. Nie dbam
o to. Przybliżam twarz do szkła i dokładnie napełniam płuca powietrzem
nasiąkniętym zapachem krwi. Jest niepokojąco przyjemny. Wdycham go raz, i
drugi, i trzeci, aż w końcu kręci mi się w głowie i muszę przestać. Odsuwam się
od szyby, opieram głowę o oparcie i zamykam oczy. Moje serce zaczyna bić coraz
wolniej, aż w końcu się uspokaja, a ogarniająca mnie ciemność powoli
stabilizuje się, przestaje się kręcić i wirować. Uchylam powieki, lecz wszystko
jest w porządku. Żadnej krwi, żadnych trupów, żadnej śmierci.
I
jak? Podobało ci się? Wiem, że tak. Czułem twoje podniecenie i ekscytację. Co
prawda to nie było prawdziwe, lecz już niedługo poczujesz to całym sobą. Zapach
nie będzie już tylko wyobrażeniem, widok nie będzie już tylko halucynacją,
a uczucia staną się czymś więcej, niż przeczuciem. A wtedy zmienisz się,
przejdziesz przemianę, której tak bardzo chciałeś. Nie będzie odwrotu.
Właściwie już nie ma. Możesz krzyczeć, wić się, uciekać, lecz i tak kogoś dziś
zabijemy.
Nie będę uciekał. Zaakceptowałem swoje
przeznaczenie dawno temu. A śmierć... Może to okrutne, ale nie robi już na
mnie takiego wrażenia. Nawet cierpienie wydaje mi się przyjemniejsze, niż do
tej pory. Wszystko się zmienia, jednocześnie pozostając niezmiennym. Świat
idzie do przodu za szybko, przez co możemy tylko go doganiać. A jeśli pogodzenie
się z niesprawiedliwościami i przeszkodami piętrzącymi się przed człowiekiem
jest jednym ze sposobów na odnalezienie się w tej rzeczywistości, to chcę
skorzystać właśnie z niego.
Przeze
mnie droga w miasto utrapienia, przeze mnie droga w wiekuiste męki, przeze mnie
droga w naród zatracenia. Jam dzieło wielkiej, sprawiedliwej ręki. Wzniosła mię
z gruntu Potęga wszechwłodna, Mądrość najwyższa, Miłość pierworodna; starsze
ode mnie twory nie istnieją, chyba wieczyste – a jam niepożyta! Ty, który
wchodzisz, żegnaj się z nadzieją...*
~*~*~
Zaglądam do portmonetki. Pieniędzy wystarczy mi na
małą margaritę. Wystarczyłoby i na coś lepszego, ale wtedy nie miałbym za co
wrócić do domu. Kupuję więc ją, biorę na wynos, a gdy dostaję swoje zamówienie,
zaczynam wędrówkę po Rzymie. Idę wzdłuż Via di San Gregorio, po czym wkraczam
na inną ulicę, którą dochodzę wprost pod Łuk Konstantyna Wielkiego. Przepycham
się przez tłum zwiedzających, chwilę przyglądam się zabytkowi, po czym siadam
na małym murku pod ogrodzeniem, które znajduje się zaraz obok, po lewej
stronie. Łuk jest ogromny, więc mogę zjeść, podziwiając go. Widok zapiera mi
dech w piersiach. Czuję się niesamowicie. Pierwszy, i zarazem ostatni raz w
życiu, mogę rozkoszować się czymś takim. Dotąd nigdy nie wyjeżdżałem. Dziś moje
marzenie się spełniło.
Szkoda,
że nie urodziłeś się w Rzymie. Tu jest chociaż ładnie, nie to co w tej
twojej rodzinnej dziurze. Choć muszę przyznać, że pozmieniało się tu od mojej
ostatniej wizyty, i to sporo.
Ostatniej wizyty? Kiedy to było?
W
1301 roku. Byłem wtedy stosunkowo młody, o wiele głupszy... No i lubiłem iść
czasem na małe układy. Tak było z twoim imiennikiem, do którego miałem szczególną
słabość. Nigdy o tym nie mówiłem, ale mogę zawierać kontrakty z moimi naczyniami,
a osiemnaście lal to tylko wymagane minimum. Prawda jest taka, że mogę być w
tobie i osiemdziesiąt lat. Oczywiście od wieków tego nie robiłem, i nie mam
zamiaru tego zmieniać. Nauczyłem się, że nie warto marnować z wami czasu.
Kawałek pizzy, który trzymam w dłoni, prawie upada
mi na ziemię. Szybko analizuję jego słowa, a wnioski, które wyciągam, wprawiają
mnie w osłupienie. Znowu uświadamiam sobie, że przecież nie jestem jego
pierwszym naczyniem, że przede mną miał ich miliony. A teraz tak po prostu
dowiaduję się, że...
Dante
Alighieri był kiedyś moim naczyniem. Tak, dzieciaku, to prawda. A że od
początku go lubiłem i widziałem w nim potencjał, zawarliśmy umowę. Miałem go zabić
dopiero wtedy, gdy dokona czegoś wielkiego. Gdy napisał „Boską komedię”, wiedział,
że jego czas się zbliża. Był na mnie jednak zły, bo podczas jej pisania miałem
się nie wtrącać i mu nie przeszkadzać, tymczasem wiele opisów zawdzięczał
właśnie mnie. Dlatego wybrał śmierć, jaką umrze.
Prawie się duszę. Nie mogę uwierzyć w jego słowa.
Sam nie wiem, czy chcę, by okazały się one kłamstwem, czy prawdą... Usilnie
próbuję wymyślić jakieś wyjaśnienie, lecz nic nie przychodzi mi do głowy. Mam w
niej tylko denerwującą pustkę.
Oczywiście,
że masz pustkę w głowie. Jeszcze tego nie zauważyłeś? A teraz jedz i idź
przejść się wokół Koloseum. A jak się pospieszysz, to pozwolę ci zobaczyć
jeszcze Forum Romanum. Także korzystaj, pókim dobry. I nie drażnij mnie, bo przestanę
być taki miły. Zrozumiałeś?
Kiwam głową, choć tak naprawdę jest wiele rzeczy,
których nie rozumiem. Nie myślę o nich jednak. Porzucam wszystkie te pytania,
zanim zdążą zalęgnąć się w mojej głowie. Pogoda jest ładna, Rzym piękny, pizza
smaczna... Po co więc się martwić?
~*~*~
Hej,
Dante, to chyba czas, żebym przejął stery. Co ty na to?
Nie chcę tego. Jeszcze nie teraz. Jedyne, czego
pragnę, to zostać tu, do końca zachwycać się tymi widokami, umierać, widząc
rozpostarty w oddali Rzym.
Nie
obchodzi mnie, czego chcesz. Do tej pory byłem dla ciebie dobry, ale czas z tym
skończyć. Zaczynasz za dużo sobie pozwalać. Czyżby spuszczenie cię ze smyczy
było złym pomysłem? Może w ogóle powinienem przestać się patyczkować?
Źle mnie zrozumiał. Znowu. Nie chcę łamać danej mu
obietnicy. Chcę po prostu nieco odwlec to w czasie. Jeżeli jednak nie mogę tego
zrobić, niech się dzieje co chce. Wszystko mi jedno.
Jesteś
taki irytujący... Co chwilę zmieniasz zdanie, jak jakaś baba. Najpierw mówisz
jedno, za chwilę drugie, po czym wymyślasz jeszcze trzecią opcję. Tak bardzo
mnie denerwujesz. Ale dość tego. Teraz to ja będę rządził. Gotowy czy nie,
SZUKAM!
Przez chwilę nic się nie dzieje. Potem czuję dziwne
mrowienie w całym ciele. Muszę usiąść, bo inaczej upadnę. Opieram się o ścianę
i osuwam się po niej w chwili, gdy całkowicie tracę czucie w kończynach.
Głowa opada mi na pierś, a ja przestaję być sobą. Zostaję zepchnięty w czerń,
która po chwili rozjaśnia się. Otwieram oczy. Nie, nie ja. On. Widzę wszystko,
lecz na tym się kończy. Widzę, że moja ręka się podnosi, że dłoń zaciska się w
pięść, że nogi niezdarnie próbują ustawić ciało do pionu, lecz tego nie czuję.
Chcę krzyknąć, ale usta nie otwierają się, a struny głosowe nie drżą. Mam
wrażenie, że się duszę, choć słyszę, jak płuca pracują, a serce pompuje bogatą
w tlen krew. Próbuję uciec, wyszarpać się z tego, lecz mogę tylko patrzeć.
Czuję się jak zamknięty w trumnie człowiek, którego grzebią, nie wiedząc, że on
jeszcze żyje i woła o pomoc. To uczucie jest tak intensywne, że niemal rozrywa
mnie od środka. Niemoc, która mnie ogarnęła, doprowadza mnie do szału. Panika
również nie pomaga. Niech ktoś mi pomoże...
Spokojnie,
Dante. Zaraz się do tego przyzwyczaisz. Uspokój się. I przestań się tak drzeć.
Jesteś teraz bardziej duchowy, niż cielesny, więc i twoje myśli mają większą
moc. No chyba że chcesz, żeby nam mózg eksplodował albo żebyśmy ogłuchli. Wtedy
wydzieraj się ile chcesz.
Niby jak mam się uspokoić? Jakbyś zapomniał, to JA
MAM CHOLERNĄ KLAUSTROFOBIĘ!
Nie
drzyj się tak, idioto! To boli! Tylko ja mam prawo sprawiać ci ból w ten
sposób, nigdy na odwrót! Siedź cicho dopóki się nie uspokoisz. A niech jeszcze
raz usłyszę twój wrzask, to się doigrasz, i pożałujesz, że kiedykolwiek śmiałeś
mi się sprzeciwić. Czy to jasne?
Nie odpowiadam. Za bardzo się boję. Teraz, gdy on
ma władzę nad moim ciałem, lepiej go nie denerwować. Wyobrażam sobie, że
zamykam oczy i biorę kilka głębokich, oczyszczających oddechów, a ciemność,
która mnie pożarła, zamieniam w przyjemną, chłodną wodę. Niemal czuję, jak
pieści ona moje ciało, jest mi w niej dobrze. Powoli zapominam o pierwotnych
odczuciach, a skupiam się na tym, co właśnie stworzyłem. Gdy znowu spoglądam na
obraz pochodzący z moich oczu, jestem już całkowicie opanowany.
Grzeczny
chłopiec. A teraz patrz i podziwiaj. Wolisz, żebym zabił mężczyznę czy kobietę?
Rób jak chcesz. Teraz to ty masz władzę. Dla mnie
nie ma różnicy.
Błąd.
Ja zawsze miałem władzę. No ale jak chcesz. W takim razie decyzję podejmę
spontanicznie. A nuż trafi mi się jakaś kobieta w ciąży...?
Nie komentuję tego. Jego okrucieństwo nie robi na
mnie żadnego wrażenia. To dziwne. Kiedyś zacząłbym go błagać, żeby tego nie
robił, lecz teraz jest mi to obojętne. Myślę nawet, że gdyby wybił wszystkie
dzieci w sierocińcu, nie przejąłbym się tym. Co się ze mną stało?
Zmieniłeś
się, ot co. Dla mnie to nawet lepiej, bo nie muszę słuchać, jak skomlesz. Ech,
naprawdę jesteś wysoki. Dopiero teraz to zauważyłem. Po tej stronie wszystko
wydaje się zupełnie inne. I masz takie śmieszne długie nogi. A te wystające
żebra? Ohyda! Podobają mi się!
Śmieję się cicho. Zachowuje się jak dziecko, które
odkrywa zalety nowej zabawki. Gdy on człapie zatłoczonymi ulicami, ja próbuję
zapamiętać wszystko to, co mnie otacza. Każdy zabytek, każdy dom, każdą
kawiarenkę, każdy mały stolik z rozpostartym na środku parasolem, każdego
mijającego mnie człowieka, każdego sprzedawcę próbującego przekonać klienta do
zakupu jego towarów, każdy zapach, dźwięk, wszystko. On mi to ułatwia, gdyż
przez cały czas kręci głową na wszystkie strony, pozwalając mi podziwiać.
Czasem nawet zatrzymuje się na chwilę, wiem, że wtedy również i on się czymś
zachwyca, lecz na swój własny sposób. Potem idziemy dalej. W końcu czuję, że
jego uwagę zaprząta jedna rzecz. Po chwili wiem już, co to jest. Starsza
kobieta, która wyraźnie wygląda na zagubioną. Podchodzi do niej, a ja wycofuję
się, staram się być jak najciszej, by mu nie przeszkodzić.
- Przepraszam, zgubiła się pani? – pyta, a ja
wzdrygam się na dźwięk mojego własnego głosu, który nie należy teraz do mnie.
- Tak. Ja nie stąd. Grupa... Moja grupa – stęka
łamaną włoszczyzną, wymachując rękoma na wszystkie strony. Zdezorientowanie na
jej twarzy, a także ufność sprawiają, że robi mi się jej żal, w negatywnym tego
słowa znaczeniu.
- Pomogę pani. Proszę tylko powiedzieć, gdzie musi
pani dojść – proponuje, tym razem po angielsku, co wyraźnie cieszy kobietę.
Jest to dla mnie dziwne, gdyż nigdy nie nauczyłem się tego języka, a teraz
rozumiem wszystko i bez trudu mogę się w nim wypowiadać.
Dzięki
mnie wychodzisz na mądrego, wykształconego chłopaka, także nie marudź i ciesz
się tą miłą odmianą, gdy nie biorą cię za debila. I przestań się wszystkiemu
dziwić. Żyjesz ze mną prawie osiemnaście lat, powinieneś przywyknąć do mojej
zajebistości.
Milknę, zawstydzony jego reprymendą. Zdarza mi się
to trzeci, może czwarty raz w życiu. Gdybym miał teraz jakikolwiek wpływ na
moje ciało, pewnie bym się zarumienił. Cieszę się, że jednak nie mam takiej
możliwości.
- Za godzinę mam być na Placu Świętego Piotra, a
kompletnie nie wiem, jak tam dojść. Pytałam kilku ludzi, ale albo mnie zbywali,
albo nie rozumieli, albo ich wskazówki były niejasne i gubiłam się coraz
bardziej – mówi kobieta, odruchowo chwytając moje przedramię, jakby bojąc się,
że jej jedyna deska ratunku nagle odpłynie.
- Ma pani szczęście, akurat idę w tamtą stronę.
Niech idzie pani ze mną – mówi. Staruszka prawie zaczyna płakać ze szczęścia,
jest bliska całowania moich stóp. Szkoda, że nie zdaje sobie sprawy, w jaką
pułapkę wpadła.
I
długo się o tym nie dowie. Tak ją zbajeruję, że dwie godziny będzie za mną
lazła i nie zorientuje się, że coś jest nie tak.
Nie trzeba mu jednak dwóch godzin. Wystarcza jedna.
Wyprowadza kobietę z miasta, idziemy do jakiegoś dziwnego zagajnika, lecz nikt
nie pyta dlaczego. Normalnie każdy by się zorientował, że droga do Placu
Świętego Piotra to to nie jest, lecz on czuwa nad tym, by jego ofiara nie zdała
sobie sprawy, co się dzieje. Pewnie myśli, że nadal przemierza zatłoczone
rzymskie uliczki, i że już za chwilę zobaczy swoją grupę.
Tylko
my znamy prawdę. To takie ekscytujące, czyż nie? Jesteś moim partnerem w
zbrodni. Razem ją zabijemy. Oddam ci nawet na chwilę panowanie, żebyś też mógł
zasmakować tego uczucia. Chcesz tego, prawda?
Nie chcę. Chcę. Sam już nie wiem. Jakaś cząstka
mnie wyje, by pozwolił mi to zrobić, lecz zaraz odzywa się ten drugi głos,
który mówi mi, że jestem człowiekiem, a ludzie nie robią tak potwornych rzeczy.
Ostatecznie nie udzielam mu żadnej konkretnej odpowiedzi, co wyciska z jego ust
śmiech, złowieszczy i jeżący włoski na karku, zupełnie niepodobny do mojego.
- Jesteśmy na miejscu – mówi, po czym kobieta robi
zdziwioną minę. Odzyskała świadomość. Widzi, gdzie jest, i z całą pewnością
może stwierdzić, że Piazza San Pietro to to nie jest. Próbuje krzyknąć, lecz on
zakrywa jej dłonią usta i cmoka, niezadowolony. – Gdzieś się wybierasz?
Przecież powiedziałem, że jesteśmy na miejscu.
Próbuje się wyrwać, lecz jej słabe, wątłe ciało nie
daje rady stawić mu oporu. Wstrzymuję oddech, gdy słyszę trzask łamanej kości.
Okazuje się, że kopnął ją w kolano, miażdżąc je i wyginając w tył. Oczy
kobiety najpierw wytrzeszczają się, później widać w nich tylko białka.
Zemdlała. Widzę, jak rzuca ją na ziemię, odrywa spory kawał jej bluzki i knebluje
ją.
Jak
ja nienawidzę, gdy te ścierwa wrzeszczą.
Zachłannie chłonę wzrokiem każdy jego ruch, jakby
bojąc się, że coś przeoczę. To, jak układa ją na trawie, jak siada na jej
klatce piersiowej, jak wymierza jej policzek, by się obudziła, jak nachyla się
nad nią i z upiornym uśmiechem całuje ją w czoło. Jestem ciekawy, co stanie się
dalej. On również się niecierpliwi. Zbyt długo nikogo nie zabił, by pozostać
spokojnym. Gdy kobieta próbuje go od siebie odepchnąć, wyrywa jej ręce ze
stawów, a ta znowu traci przytomność.
Ciekawe
jak zareagujesz na to, suko.
Wbija rękę w jej brzuch, zatapiając ją aż po łokieć
w wnętrznościach. Czuję bijące od nich ciepło, to, jak są śliskie i lepkie. Z
ogromnej rany tryska krew, kobieta jęczy i stęka, a wokół nas unosi się zapach uryny.
Kilka sekund później jest już po niej. Jej oczy stają się martwe, tracą swój i
tak nikły blask, zasnuwa je mgła. A ja po prostu patrzę i próbuję
wyobrazić sobie, jak ogromny ból musiała czuć.
Szybko
zdechła. Mogła cierpieć bardziej. Dłużej. Jej strata.
Nachyla się nad nią i bierze głęboki wdech, słychać
szum i świst nabieranego powietrza. W mojej głowie eksploduje mieszanka
przeróżnych zapachów, których mój mózg nie nadąża przeanalizować. Widok również
trudno mi ogarnąć. To, co było kiedyś brzuchem, zmieniło się w rozszarpany
kawał mięsa, z którego wypływają organy. Wystające kości odstraszają mnie swoją
bielą obleczoną w krwawą otoczkę z mięśni. Powykręcane kończyny wydają się być
dzikimi ptakami, które pragną odlecieć jak najdalej od tej masakry. Twarz
wykrzywiona bólem, smutkiem i totalnym nieprzygotowaniem na śmierć przypomina
mi potworną maskę, która lada moment roztopi się i spłynie, ukazując trupią
czaszkę. Myślę, że to już koniec, lecz on chwyta leżący obok kamień i zaczyna
rozłupywać jej głowę. Słyszę dziwne dźwięki, coś jakby uderzanie młotkiem w
omszały kamień. Chcę odwrócić wzrok, lecz nie pozwala mi. Kilka uderzeń później
w jej czole pojawia się wyraźne pęknięcie, w które on próbuje wepchnąć palec.
Gdy nie może go z niego wyciągnąć, śmieje się i oddaje mi władzę nad ciałem.
Przez chwilę czuję się dziwnie, lecz gdy zdaję sobie sprawę, że znowu mogę się
ruszać, od razu spoglądam w dół. Widok wydaje mi się o wiele straszniejszy niż
przedtem. Próbuję się uwolnić, odbiec od zwłok jak najdalej, lecz moja dłoń nie
chce oderwać się od czaszki. Panikuję, szarpię się coraz mocniej, a gdy
wreszcie wyciągam palec z rany, upadam na plecy i odczołguję się od kobiety,
ślizgając się w posoce i flakach. Kręci mi się w głowie, duszę się, i gdy już
chcę zacząć krzyczeć, on znowu przejmuje stery. Wiję się w moim własnym umyśle,
próbuję się odwrócić, lecz zamiast tego patrzę, jak on kilkoma silnymi,
wprawnymi uderzeniami wypuszcza jej mózg na wolność, bierze go w dłonie
i z chorą satysfakcją zaczyna go jeść. Gdy kończy ucztę, kładzie się
na truchle i znowu zamieniamy się miejscami. O dziwo spokojnie podnoszę
się do siadu, chwilę lustruję wzrokiem to, co było kiedyś staruszką, po czym
odruchowo wymiotuję. Świadomość, co oprócz pizzy było w moim żołądku, tylko
pogarsza sprawę. Chwilę trwa, nim dochodzę do siebie. Cały się trzęsę, widzę
niewyraźnie, mój oddech jest urywany, ale uspokajam się. W końcu mogę stanąć na
nogach i zacząć iść w stronę miasta. Nie wiem, co robić. Jestem totalnie
zagubiony.
Gdzie
leziesz? Chcesz iść przez Rzym w takim stanie? Spójrz tylko na siebie. Cały
jesteś brudny... Zdejmij tę bluzę, twoja koszulka powinna być czysta.
Posłusznie wykonuję jego polecenie, i z ulgą
stwierdzam, że na bluzce nie ma ani śladu krwi. Nie wiem, jak to możliwe, i nie
obchodzi mnie to. Spodnie wyglądają znośnie, są czarne, więc plamy nie rzucają
się w oczy. Jedynie moja twarz i ręce wyraźnie odstają od reszty. Rozglądam
się, lecz zaraz sobie przypominam, że niedaleko jest zamontowany mały kran,
który ma służyć przechodniom w upalne dni. Postanawiam, że z niego skorzystam.
Pozostaje więc już tylko jeden problem. Co ze zwłokami?
Tym
się nie martw. Znajdą je dopiero za kilka tygodni. Aura, która otacza to
miejsce, sprawi, że ludzie podświadomie będą go unikać. A teraz wracajmy do domu.
Koniec zabawy.
Ostatni raz spoglądam na ciało, po czym idę z
powrotem do Rzymu. Zmywam z siebie krew, a mijający mnie ludzie nie zwracają na
to uwagi. Po prostu idą, jakby widok szkarłatu skapującego do kamiennej misy
był czymś, co widuje się na co dzień i co nie robi wrażenia. Później kieruję
się w stronę dworca. Kilka razy się gubię, lecz szybko z powrotem odnajduję
drogę. Zajmuje mi to dwie godziny, a ja czuję, jakby to była wieczność. Kupuję
bilet, biegnę na peron i wsiadam do wypchanego po brzegi wagonu. Całym sobą
czuję, że podróż będzie mi się dłużyć, lecz jest odwrotnie. Życie znowu mnie
zaskoczyło.
~*~*~
Dante,
wiesz, jaki jutro dzień? Wiesz?
Moje urodziny. Jak mógłbym o tym zapomnieć?
Już
nie mogę się doczekać! W końcu stanę się wolny! Co prawda tylko na dziewięć
miesięcy, ale zawsze to coś.
A później znowu będziesz musiał się użerać z jakimś
gówniarzem przez osiemnaście lat. Chce ci się?
Nie
mam innego wyjścia. Taki już mój sens istnienia. Na razie nic na to nie poradzę,
dopiero gdy odkryję istotę samego siebie, będę mógł stać się tym, kim chcę być.
A na razie pozostaje mi tylko, jak to określiłeś, użeranie się z gówniarzami.
Albo z debilami, jak w twoim przypadku.
Wywracam oczami i szczelniej przykrywam się kołdrą.
Jest mi zimno, lecz nie chce mi się wstać, by zamknąć okno. Już dawno nie
miałem tak błahych zmartwień. Dobrze mi z tym. O dziwo czuję spokój, który
tylko się powiększa na myśl o tym, że jutro umrę. Zastanawia mnie tylko, w jaki
sposób się to stanie.
Jeszcze
nie zdecydowałem. A co? Chcesz mi doradzić?
Uśmiecham się. W mojej głowie pojawia się obraz,
który nawet on obserwuje z zapartym tchem. Chwilę później obaj już wiemy.
~*~*~
Budzę się późno, bo o trzynastej, i o dziwo jest to
spokojna pobudka. Żadnych koszmarów, żadnego niepokoju, żadnego zamierającego
krzyku... Przecieram oczy i rozglądam się, jakby to miało w czymkolwiek pomóc.
Szukasz
mnie? Przecież tu jestem, nie uciekłem.
Rzeczywiście, wyraźnie czuję jego obecność. Silniej
niż zawsze. Pewnie dlatego, że od dziś operuje on całą swoją mocą. Wzdycham
ciężko i idę do kuchni, jakby to był kolejny nudny dzień. Nastawiam stary
ekspres do kawy i udaję się do łazienki, gdzie nie mogę pozbyć się wrażenia, że
ktoś się na mnie gapi. Gdy spoglądam w lustro, przez ułamek sekundy widzę
mężczyznę o jaszczurczej twarzy, która znika jednak równie szybko, jak się
pojawiła. To on... Pospiesznie wracam do kuchni, pilnując się, by nie spoglądać
na powierzchnie, w których mogę zobaczyć swoje odbicie. Albo jego. Piję słabą,
tanią kawę, która smakiem przypomina raczej pomyje, lecz liczy się to, że ma w
sobie kofeinę. Nie jem niczego, bo nie czuję takiej potrzeby. Zresztą i tak
wszystko bym pewnie zwrócił. Znowu jest mi zimno, ubieram więc gruby szlafrok i
ciasno się nim opatulam. Gdy spoglądam na zegarek, dochodzi czternasta.
I co,
Dante, będziesz za tym wszystkim tęsknił? Za tą zatęchłą dziurą, którą nazwałeś
swoim domem, za ojcem, którego nienawidziłeś, i który nienawidził ciebie, i za
tym życiem, które tak bardzo chciałeś zmienić?
Sam już nie wiem. Kiedyś bez wahania powiedziałbym,
że nie. Dziś jest inaczej. Mimo wszystko czuję do tego wszystkiego dziwny
sentyment. Myślę, że gdybym mógł zostać, zostałbym.
Jaka
szkoda, że nie masz wyjścia... Chętnie popatrzyłbym, jak się tu męczysz, próbując
dotrwać do czegokolwiek. Ale, jak już wiesz, jedynym sposobem na uwolnienie
mnie jest zabicie naczynia, gdy osiągnę pełnię mocy. Swoją drogą, ciekawe, że
to, co może mnie zabić, po osiemnastu latach staje się moim wybawieniem, nie
sądzisz?
Wzruszam tylko ramionami. Tak naprawdę niewiele
mnie to obchodzi. Ot, kolejna głupia zasada rządząca tym światem. Jestem
wyprany z wszelkich uczuć, czuję pustkę, i gdyby nie on, zapewne nie czułbym
niczego. Po prostu chcę, żeby to się wreszcie skończyło.
Ja
też. Dlatego chodźmy, nie chcę dłużej zwlekać. Zakończmy to raz na zawsze.
Wstaję z krzesła i wychodzę z mieszkania. Pnę się
po schodach na górę, lecz w połowie drogi przypominam sobie, że na dach wchodzi
się od zewnątrz budynku. Wracam się więc, cierpliwie wysłuchując złośliwych
komentarzy na mój temat co chwilę rozbrzmiewających w mojej głowie, a
dotyczących głównie mojej głupoty. W końcu udaje mi się dojść do celu, a
obojętność ludzi wokół mnie jest przerażająca. Przełykam głośno ślinę i staję
na krawędzi dachu. Patrzę w dół. Moje serce zaczyna szybciej bić, adrenalina
krąży w moich żyłach, a instynkt podpowiada, żebym się odsunął i wracał do
domu.
Skacz,
Dante. Sam wybrałeś tę śmierć. No dalej. To tylko jeden krok do przodu. Chwilę
będziesz spadał, a potem wszystko się skończy. Ty staniesz się mokrą plamą na
chodniku, ja będę wolny, i wszyscy będą zadowoleni. No, Dante. Bądź mężczyzną.
Skacz, albo ja to za ciebie zrobię, a jakoś specjalnie nie mam na to ochoty.
SKACZ! SKACZ! SKACZ!
Biorę głęboki oddech, zamykam oczy i przechylam się
w przód. Przez chwilę chcę się cofnąć, lecz jest to już niemożliwe. Lecę, czuję
powiew wiatru we włosach i na twarzy, ogarnia mnie lęk, lecz zaraz potem
się to kończy. Uchylam powieki w chwili, gdy chodnik jest na wyciągnięcie
mojej ręki. Żegnaj, świecie. To moja ostatnia myśl. A potem...
Koniec
* Cytat: "Boska Komedia" Dante Alighieri