Menu

sobota, 24 marca 2018

Podróżnicy

Ten rozdział mógł pojawić się szybciej, gdybym nie była leniem i nie zwlekała ze sprawdzeniem tekstu. Ach, to cienszkie życie pisarza >.<'
Motyw przewodni: czas.
Paring: Bret x Klayton.
Bret = Blue Stahli/Sunset Neon, Klayton = Cellldweller/Scandroid.
Z całego serduszka polecam ich muzykę, a w szczególności Scandroid, czyli najlepsze New Retro Wave, jakie dane mi było usłyszeć ♥
A teraz, nie przedłużając dłużej, miłej lektury!

A tu taka mała próbka Blue Stahli

Biegł zatłoczoną ulicą, przepychając się przez tłum ludzi i co chwilę oglądając się przez ramię. Od kilkunastu minut bezskutecznie próbował połączyć się ze swoim partnerem, a przecież ten cholerny komunikator miał działać bez względu na epokę czy nawet miejsce we wszechświecie. Tymczasem w słuchawce słychać było jedynie szum, na ekranie nie wyświetlały się współrzędne, a system zbierania danych nie potrafił niczego odnaleźć. W dodatku ciągle ścigały go jakieś roboty, których za nic nie potrafił zgubić.
Dopadł do wąskiej uliczki, gdzie wspiął się na dach po starej, zardzewiałej drabince. Zaczął biec slalomem, by możliwie jak najczęściej znajdować się pod osłoną kominów czy dziwnych kwadratowych klatek rozsianych w równych odstępach, w całości wykonanych z szarego betonu. Skorzystał z okazji i rozejrzał się. W dole rozciągała się ciemna, nijaka dzielnica, gdzieniegdzie rozświetlona blaskiem neonów. Na horyzoncie górowały wysokie i nowoczesne wieżowce, szklane, smukłe i na pewno diabelnie drogie. Wokół nich unosiła się jasna smuga, która rozjaśniała niebo daleko poza obrzeżami strefy bogaczy.
Słysząc świst pocisku tuż koło głowy, instynktownie skulił się i pokracznie pognał za najbliższy betonowy blok. Dalej nie opłacało się biec, zbyt dużo wolnej przestrzeni, postanowił więc zeskoczyć z powrotem na ulicę. Przez chwilę bezwładnie opadał w dół, a gdy jego stopy zetknęły się z chodnikiem, pozwolił nogom ugiąć się i wykonał przewrót w przód, unikając tym samym złamania kończyn. Niezgrabnie wstał i pognał za róg, który na krótką chwilę zapewnił mu bezpieczeństwo. Dostrzegłszy chłopaka dosiadającego motocykl, nie zawahał się ani chwilę. Szarpnął go w tył za kołnierz skórzanej kurtki i wskoczył na pojazd, nie wracając uwagi na głośne protesty tamtego. Włożył ręce w otwory, które zastępowały kierownicę, i ruszył z piskiem tylnej opony, znacząc na ulicy ciemny ślad. Chwilę zajęło mu opanowanie maszyny, lecz dzięki niej nie musiał się bać, że nie starczy mu sił na dalszą ucieczkę. Pościgu także już nie widział. Ilekroć się odwracał, nie było za nim tych zimnych, szarych twarzy i luf wycelowanych w jego głowę.
Spróbował ponownie połączyć się z Bretem, lecz efekt był taki sam, jak poprzednio. Zaklął pod nosem i przyspieszył, zmierzając w kierunku wyjazdu z miasta. Miał nadzieję, że tam roboty tak łatwo go nie znajdą, dzięki czemu znajdzie chwilę na majstrowanie przy komunikatorze.
Brak kasku utrudniał jazdę, wyciskając z jego oczu łzy. Powietrze było niesamowicie zanieczyszczone przez wszechobecny smog, a jaskrawe kolory bijące po oczach z bilbordów mieszające się z białym światłem reflektorów działały na nerwy. W dodatku wszystko inne było albo szare, albo czarne, zlewając się ze sobą w jeden wielki ocean ciemności. Na niebie nie widać było ani jednej gwiazdy czy księżyca, choć można by przysiąc, że jest noc.
Pogrążony w myślach, nie zauważył, że pojazdy wokół niego rozjeżdżają się we wszystkich kierunkach, jedynie pas prowadzący prosto pozostawiając pusty. Nim zdążył zastanowić się, co to oznacza, tylne koło jego motocyklu rozpadło się, trafione pociskiem. Przeleciał w powietrzu kilka metrów, po czym boleśnie opadł na asfalt. Odbił się od niego jakieś sześć razy, tyle przynajmniej naliczył, jednocześnie turlając się i raniąc o szczątki roztrzaskanego dwukołowca. Gdy się zatrzymał, szumiało mu w głowie, ciało bolało, a umysł nie potrafił przetrawić bombardujących go bodźców. Zaczął gramolić się na kolana, próbując wstać, lecz nie miał dość sił, by to zrobić. Drżącą dłonią sięgnął za pazuchę i wyciągnął małą, metalową strzykawkę. Wbił igłę głęboko w szyję i nacisnął spust, a płyn z fiolki błyskawicznie trafił do krwi, rozchodząc się po organizmie. Po kilku sekundach czuł się już na tyle dobrze, że mógł wstać i na chwiejnych nogach kuśtykać w stronę bramy, starej i nadgryzionej zębem czasu. Za sobą w dalszym ciągu słyszał mechaniczne odgłosy kroków, równe i zsynchronizowane jak w zegarku. Na szczęście nie padł żaden strzał. Inaczej byłoby po nim.
Przyspieszył, czując, że specyfik w końcu w pełni oszukuje jego ciało, dając fałszywe złudzenie pełnej sprawności. Pędem ruszył do jedynego wyjścia, jakie miał przed sobą, chroniąc głowę przedramionami. Dopadłszy do bramy, szarpnął jedno z jej skrzydeł i przecisnął się przez powstałą w ten sposób szparę. Gdzieś z boku świsnęła kolejna laserowa wiązka, jednak nie stanowiła dla niego zagrożenia. Udało mu się wydostać z tego przeklętego miasta.
Chwilę zajęło mu przystosowanie się do nowego otoczenia. Rozejrzał się, próbując wybrać najlepszą drogę ucieczki. Gdy spojrzał w tył, zobaczył, jak roboty zatrzaskują bramę i zamykają ją kłódką, która zaraz po zatrzaśnięciu zaczęła buczeć, jakby była pod napięciem. Nie wiedząc, co to znaczy, po prostu wbiegł między zwęglone zgliszcza zdobiące tereny poza metropolią. Wszystko to wyglądało jak smętna pozostałość po dawnej cywilizacji, upiorna przestroga dla wszystkich, którzy sprzeciwiają się nowemu światu.
Czując, jak napięcie stopniowo opuszcza jego ciało, wszedł do małego budynku, który jako tako się ostał i nie wyglądał, jakby lada chwila miał się zawalić. Usiadł w kącie, skąd miał widok na drzwi i był pewny, że nikt go nie zaskoczy. Wyprostował nogi, które dość mocno poobijał podczas wypadku. Ręce znowu zaczynały drżeć, lecz póki mógł próbować skalibrować  komunikator, było w porządku.
Po kilku minutach dał sobie spokój. Ból w palcach zaczął utrudniać jakikolwiek ruch nimi, bał się, że niechcący uszkodzi urządzenie, niwecząc plany powrotu do domu. Oparł głowę o ścianę i westchnął, zastanawiając się, co poszło nie tak.
Każda inna podróż kończyła się lepiej lub gorzej, ale nigdy tak fatalnie. Owszem, zdarzało się, że ledwo uciekał śmierci, lecz nigdy nie stracił łączności z Bretem, nawet gdy zwiedzał pradawne dżungle. A wtedy przeniósł się do cholernego triasu! Tam sprzęt miał prawo nawalić. Nie w mieście z przyszłości naszpikowanym technologią.
Usłyszawszy stłumione, ledwo słyszalne kroki, zmobilizował się do otworzenia oczu. W pomieszczeniu było ciemno, w dodatku śmierdziało spalenizną, co nieco go rozpraszało, jednak chrzęst żwiru stawał się coraz wyraźniejszy, i był pewny, że to nie jest halucynacja. Spróbował wstać, co okazało się niemożliwe ze względu na rany. Pech chciał, że w kieszeni nie miał już cudownego koktajlu, który zapewniłby mu kolejny zastrzyk energii. Ostatkiem sił wyciągnął pistolet, choć przekonał się, iż ścigającym go robotom nie zrobi absolutnie żadnej szkody. Wycelował w jedyne wejście, modląc się o cud.
Pierwszym, co ujrzał, był karabin maszynowy. Zaraz za nim pojawił się człowiek, lecz to nie uśpiło jego czujności. Wiedział, że nie został na razie zauważony, a to działało na jego korzyść.
- Nie ruszaj się – wycedził, ignorując metaliczny posmak w ustach. Napastnik powoli odwrócił się w jego stronę, po czym momentalnie uniósł broń.
- Hej, znalazłem go! To człowiek! – krzyknął, zwracając się do swoich towarzyszy, którzy najwyraźniej przeszukiwali sąsiednie ruiny. – Spokojnie, nie bój się. Gramy w tej samej drużynie.
- Nie mam co do tego pewności.
- Jesteśmy tacy jak ty. Też sprzeciwiliśmy się systemowi i uciekliśmy. Nie ma potrzeby, żebyś nam nie ufał.
- Jest jeden problem – zaczął, choć wypowiadanie się zaczynało sprawiać mu trudność. Zamrugał oczami, próbując pozbyć się dziwnych, wirujących wszędzie plamek. Z jego dłoni wypadła broń, lecz ledwo to odnotował. Zmęczenie i rany najwyraźniej wygrały, pozbawiając go przytomności.
- Szybko! Jest porządnie poobijany i krwawi – powiedział mężczyzna, podbiegając do nieprzytomnego. Położył palce na jego szyi, a wyczuwszy puls, odetchnął z ulgą. – Sasza, Yakuro, złapcie go pod ramiona, ja wezmę nogi - nakazał, nasuwając gogle na oczy.
Przenieśli go do obozu, który znajdował się w większości pod ziemią. Nie licząc kilku budynków, które w miarę możliwości zabezpieczono i odbudowano, krajobraz niewiele różnił się od tego wokół. Gdyby tylko zabrać namioty i beczki, w których tlił się ogień, a także rozkazać ludziom schować się, niewprawne oko nie zobaczyłoby tu niczego więcej jak ruiny. Inaczej to wyglądało, gdy zeszło się niżej. Najwyraźniej to, co wydarzyło się kiedyś na górze, nie miało żadnego wpływu na podziemia, dzięki czemu kompleks tuneli i przestronnych sal zachował się w niemal nienaruszonym stanie. Na ścianach ciągnęły się kable, które zasilały małe, jednak dające dużo światła lampy. Wokół panował ład i porządek, co pozwalało zapomnieć, w jakim świecie obecnie się znajduje.
- Mike, na litość boską – wydusił mężczyzna, który wyszedł naprzeciw drużynie zwiadowczej. – Dlaczego wszyscy, których znajdujesz, muszą ledwo żyć?
- Szybko, połóżmy go – powiedział, ignorując go i zmierzając do małego pokoiku, znajdującego się tuż obok. – Doktorze, zajmij się nim.
- Gdzieście go znaleźli? – stęknął, zapalając lampę i przyglądając się pacjentowi. – Od roku nikt nowy nie przyszedł.
- Niedaleko bramy. Kończyliśmy zwiad i mój radar wykrył jego obecność. Zdziwiło mnie, że nie mógł podać jego dokładnej lokalizacji, jakby coś zakłócało sygnał.
- Dziwne – mruknął, w skupieniu lustrując nieprzytomne ciało. – No nic, wy dwaj możecie odejść. Mike, pomożesz mi go opatrzyć.
- Zabrałem to, myślę, że cię zainteresuje – powiedział Yakuro, wyciągając z kieszeni pistolet. – Chciał się tym bronić. Pierwszy raz widzę tak stary model na żywo, to istny antyk.
- Antyk?
- Produkowany w latach sześćdziesiątych dwudziestego pierwszego wieku – wyjaśnił, niemal z czułością przyglądając się przedmiotowi. – Nawet w muzeach ich nie mają, a ten jest nowy i w pełni sprawny.
- Wygląda na to, że trafiła nam się grubsza sprawa – mruknął Mike. – Wszystko się wyjaśni, gdy ten facet się obudzi. Oby to nie był jakiś szpieg czy inne gówno.
- Chłopcy, pogadacie później – mruknął doktor, zniecierpliwiony zwłoką. Sasza i Yakuro skinęli głowami, po czym wyszli z pomieszczenia.
- Co mam robić? – zapytał Mike, wyczekująco spoglądając na mężczyznę i czekając na instrukcje.
Choć nie był lekarzem z wykształcenia, zawsze starał się pomagać jak może, i pewnie dlatego doktor najczęściej wybierał do współpracy jego. Dzięki temu mężczyzna liznął nieco podstaw, co często okazywało się przydatne na zwiadach. Zresztą, był wszechstronnym człowiekiem, lubił uczyć się nowych rzeczy i nie potrafił długo usiedzieć w miejscu. Zdolności przywódcze i naturalność, jaką emanował, stanowiły dodatkowe atuty, które uczyniły go przywódcą, choć oficjalnie sam się do tego nigdy nie przyznał.
- Musimy go rozebrać – powiedział doktor. – Unieś go, tylko powoli. Ja postaram się zdjąć z niego kurtkę. Resztę rozetniemy, i tak nie nadaje się do noszenia.
Mężczyzna wykonał polecenie, ostrożnie podnosząc bezwładne ciało i zręcznie współpracując z sękatymi rękami, które ciągnęły za materiał.
- Połóż go – nakazał, odwieszając na krzesło kurtkę. Wziął nożyczki i zaczął przecinać podartą, brudną i mokrą koszulkę, z precyzją odrywając ją od skóry. Pacjent poruszył się niespokojnie, najwyraźniej reagując na nową dawkę bólu. – Jeśli się obudzi, będziesz musiał go przytrzymać. Na pewno zacznie się szarpać.
- Skąd wiesz?
- Każdy tak robił – odparł, wzruszając ramionami. Zaczął odcinać kawałki nogawek, choć było to trudne, gdyż były wąskie i ciasno opinały nogi.
- Wiesz, te ubrania nie wyglądają jak z naszej epoki – zauważył, biorąc w dłoń kawałek niezakrwawionej szmaty. – Nie rozpoznaję tych materiałów, a nie wyglądają jak jakiś nowy wynalazek.
- Zabytkowa broń i ciuchy… Co tu jest grane?
- Też chciałbym wiedzieć – westchnął. Chwilę później na jego czole pojawiła się pionowa bruzda, zdradzająca, że intensywnie nad czymś myśli. – Thomas, a jeśli on, no wiesz. Nie jest z tych czasów?
- Przybył z przeszłości? Proszę cię, do dzisiaj stanowi to barierę nie do przeskoczenia.
- Więc jak to inaczej wytłumaczyć? Gdyby był zwykłym uciekinierem, nie próbowałby się przed nami bronić. Przecież każdy, kto ucieka, wie o tym obozie. Poza tym jak mu powiedziałem, że jesteśmy tacy sami, że też się zbuntowaliśmy, to powiedział coś w stylu: „Jest jeden problem”.
- To o niczym nie świadczy – przerwał mu, nim ten zdążył rozkręcić się z zasypywaniem go argumentami. – Zostaw gdybanie na później, teraz pomóż mi się nim zająć.
- Jasne – mruknął, nieco rozczarowany, jednak więcej nie drążył tematu.
- Wygląda na to, że nic poważnego mu nie jest, kilka otarć i głębszych ran. Załatwiło go zmęczenie, stres pewnie też dołożył swoje – stwierdził, przykładając do ramienia rannego podłużny przedmiot, który zapiszczał cicho i zaczął wysuwać małą karteczkę, niemal w całości pokrytą liczbami. – W jego krwi znajdują się śladowe ilości kilku substancji wspomagających, i z pewnością nie jest to naturalne. Musiał coś zażyć, pewnie dlatego uciekł.
- Ale te rany… Nie wyglądają, jakby zrobiono je podczas walki czy zwykłej ucieczki.
- Uderzył w ziemię z dużą prędkością i chwilę zajęło, nim się zatrzymał. Zakładam, że spadł z jakiegoś pojazdu, ewentualnie któryś z robotów nim rzucił, ale to raczej mało prawdopodobne.
- Pewnie dorwał motocykl, też bym tak zrobił.
- Ty tu jesteś ekspertem w tych sprawach – zaśmiał się, jednocześnie nakładając żółtawą, półpłynną papkę na miejsca, w których mężczyzna był ranny. Gdy tylko substancja trochę zaschła, zakleił ją opatrunkami, które dodatkowo chłodziły, przynosząc minimalną, ale jednak ulgę. – Więcej nie zrobimy. Podpiąłbym go pod kroplówkę, ale nie wiem, jak jego organizm zareaguje na kolejne wspomaganie, tym bardziej, że nie wydalił poprzedniego. Możemy jedynie czekać, aż się obudzi.
- Popilnuję go, ty możesz iść.
- Zostanę, to żaden kłopot.
- Przecież widzę, że jesteś zmęczony. Skorzystaj z chwili wytchnienia i odpocznij, należy ci się chociaż tyle.
- Dzięki, Mike – odparł z wdzięcznością, klepiąc go po ramieniu.
Gdy tylko zamknęły się za nim drzwi, Mike sięgnął po dziwne urządzenie, które zdjął z ręki nieprzytomnego. Nie miał pojęcia, do czego służy, a włączenie go niewiele dało. Na ekranie widać było tylko ciąg bezustannie przesuwających się liczb i cyfr, które albo były jakimś szyfrem, albo kompletnie nic nie znaczyły. Spróbował po kolei nacisnąć każdy z przycisków, które znajdowały się po bokach, ale efekt był taki sam.
- Dziwne to.
Zajęty oglądaniem nieznanej mu technologii, nie zauważył, że pacjent, którego miał pilnować, przygląda mu się spod na wpół przymkniętych powiek.
- Zostaw – wycharczał w końcu, widząc, jak nieznajomy potrząsa komunikatorem. Mężczyzna wzdrygnął się i szybko odłożył przedmiot, robiąc przy tym minę godną ośmiolatka przyłapanego na gorącym uczynku.
- Szybko się obudziłeś – zauważył, próbując odwrócić jego uwagę od poprzednich wydarzeń. – Jak się czujesz?
- Jak kupa gówna – przyznał, ostrożnie się rozglądając. – To wasza baza?
- A konkretnie gabinet Thomasa, naszego doktora.
- Który mamy rok? – zapytał, powoli siadając na twardej pryczy. Zabrał swój lokalizator i znowu spróbował go skalibrować, lecz i tym razem nieskutecznie. – I co to za miejsce?
- Dwa tysiące pięćset siedemnasty. Obecnie to jedyne miejsce na planecie, gdzie występuje życie. Reszta wygląda albo jak te ruiny, albo w ogóle wyparowała.
- Tak sama z siebie?
- Zasługa bomb z antymaterii. A ty? Skąd jesteś? A właściwie z kiedy?
- Dwa tysiące sześćdziesiąty siódmy.
- I podróżujecie w czasie? Przecież wasza technologia…
- Długa historia – przerwał, uznając ten temat za mało istotny. – Da się to naprawić?
- Yakuro da radę, wcześniej pracował przy Edenie. Jest specjalistą, jeśli chodzi o wszelką technologię.
- Tyle mi wystarczy – mruknął, próbując wstać. Zachwiał się, wyraźnie przeceniając swoje siły, i z powrotem opadł na łóżko, sycząc przy tym z bólu.
- Spokojnie, nie ma się co spieszyć. Najpierw odzyskaj siły.
- Nie mam czasu. Muszę wracać do siebie.
- Bo w takim stanie ci się to uda – prychnął, wywracając oczami. - Rozumiem, że chcesz wrócić, i pomogę ci w tym, ale dopiero jak odpoczniesz. Spójrz na siebie, cały jesteś poobijany!
- Bywało gorzej.
- Co mnie to obchodzi? Masz leżeć!
Spojrzał na mężczyznę, chwilę myśląc, po czym uniósł dłonie, kapitulując. Facet miał rację. Potrzebował godziny, góra dwóch snu, żeby móc stanąć na nogi. Na chwilę obecną jedyne, co byłby w stanie zrobić, to spaść na podłogę i próbować doczołgać się do wyjścia. Na coś tak żałosnego by się nie zdobył.
- Przyprowadź tego swojego specjalistę, niech spojrzy na komunikator. Tak będzie szybciej.
- Na to mogę się zgodzić – powiedział po chwili zastanowienia, tym razem łagodniejszym tonem.
- Ale zanim wyjdziesz, podaj mi kurtkę.
- Po co ci ona?
- Mam coś w kieszeni, co chciałbym wziąć.
- Mogę ci to dać – zaproponował, lecz widząc wściekłe spojrzenie tamtego pokręcił głową i podał mu jego własność. Ciekawiło go, co takiego mężczyzna ukrywał. Mimo to wyszedł, zostawiając go samego, nawet jeśli nie do końca mu ufał. Poszedł do kwatery numer piętnaście, gdzie zastał na wpół śpiącego Yakuro. Lekko, acz stanowczo potrząsnął jego ramieniem, choć nie chciał tego robić. Mężczyźnie należał się odpoczynek, ostatnie dni były dla nich intensywne. – Jest robota.
- Jaka? – zapytał, siadając na pryczy i przecierając oczy. – Chodzi o tego nowego?
- Dasz radę naprawić jego komunikator?
- Się zobaczy – mruknął, narzucając na siebie długi czarny płaszcz, by choć trochę okryć nagi tors. – Masz go?
- Obawiam się, że nasz nowy towarzysz chce patrzeć nam na ręce, gdy będziemy mu pomagać.
- Dobra, wezmę tylko jakieś narzędzia.
- Dzięki – powiedział, klepiąc go po ramieniu. – Po wszystkim dostaniesz dzień wolnego, żebyś mógł się porządnie wyspać.
- Powiedz mi, skąd jest ten facet? Nie wygląda jak typowy mieszkaniec Elysium.
- Twierdzi, że jest z dwa tysiące sześćdziesiątego siódmego.
- O stary, odjazd! – wykrzyknął, o mało nie wysypując zawartości torby, którą właśnie zarzucał na ramię. – Nie wiedziałem, że wtedy podróżowali w czasie.
- I to mnie najbardziej martwi. Nawet dzisiejszym naukowcom to się nie udało, a on sprawia wrażenie, jakby to była jego setna podróż.
- Nie zdziwiłbym się, gdyby ci z Edenu znali wytłumaczenie – mruknął, otwierając drzwi na oścież i kiwając głową na towarzysza, by wyszedł z pomieszczenia i do niego dołączył. – Nie jedno ukrywają przed ludźmi.
- Przecież tam pracowałeś. Przypomnij sobie, może coś wiesz?
- Odpadłem po miesiącu, a oni pokazali mi tylko z jeden procent, jak nie mniej. Nawet po kilku latach mógłbym niczego nie wiedzieć.
- Cała nadzieja w tym, że nasz podróżnik w czasie uchyli rąbka tajemnicy – odparł, wzdychając i wprowadzając Yakuro do gabinetu doktora. – Oto specjalista – oznajmił, chcąc zwrócić na siebie uwagę mężczyzny, który leżał bez ruchu i wpatrywał się w sufit.
- Mike, on chyba śpi – zauważył, podchodząc do łóżka i przyglądając się pacjentowi.
- Dobra, zostaw go. Komunikator leży na stoliku, zerknij na niego.
- Nie licząc materiałów, mamy tu niezłe cacko – powiedział, chwilę przyglądając się urządzeniu. – System chyba stracił kompatybilność, ale nie wygląda to na zamierzony efekt. Jakby jakiś bodziec zmusił go do tego.
- Dasz radę coś z tym zrobić?
- Proszę cię. Nie takie rzeczy robiłem – zaśmiał się, spoglądając z pobłażaniem na mężczyznę. – Będę musiał odblokować nadajnik, żeby mógł łączyć się z tutejszą bazą, bez tego nie ruszy. Chociaż, przyznam szczerze, nie całkiem rozumiem całokształt. To zaawansowana technologia, wyprzedzająca nawet naszą. Ktokolwiek to wymyślił, jest cholernym geniuszem.
- Ile ci to zajmie?
- Normalnie zrobiłbym to w jakieś trzy godziny…
- A nienormalnie?
- Ten, kto zrobił komunikator, na bank naszpikował go zabezpieczeniami. Gdybym miał do czynienia z amatorem, albo kimś na moim poziomie, szybko bym je złamał. Do tego dochodzi kwestia samego systemu. Zanim się z nim oswoję, nauczę rozczytywać… Chodzi mi o to, że sporo będę się uczył na bieżąco.
- Yakuro, konkrety. I tak niewiele rozumiem.
- Kilka dni. Tyle może mi to wszystko zająć – przyznał, choć niechętnie. Do tej pory uważał się za eksperta, w całym obozie nie było nikogo, kto potrafiłby chociaż połowę tego co on. Tymczasem wystarczyło jedno urządzenie z przeszłości, by nadszarpnąć jego reputację, tym bardziej, że porażkę również brał pod uwagę.
- Dla mnie nie ma problemu, dałbym ci i miesiąc, ale on – tu wskazał na śpiącego mężczyznę – jest nieco niecierpliwy.
- Musisz go przekonać. Jeśli przez pośpiech zrobię coś nie tak, może tu utknąć na zawsze.
- Wygląda na to, że sam będziesz mógł to zrobić – powiedział, zauważywszy, że nieznajomy zaczyna się budzić.
- To ten specjalista? – zapytał, podnosząc się i lustrując mężczyzn zamglonym, acz uważnym spojrzeniem.
- Mam na imię Yakuro…
- Dasz radę to naprawić? – przerwał mu. Widać było, że nie ma ochoty na spoufalanie się z kimkolwiek.
- Jasne. Daj mi kilka dni, a będzie jak nowy.
- Kilka dni? – jęknął, odgarniając z oczu przepocone, czerwone włosy, które jeszcze niedawno były idealnie ułożone. – Mówiłeś, że zna się na rzeczy.
- Bo tak jest – zapewnił Mike.
- Posłuchaj… Jak ty się w ogóle nazywasz? – zapytał Yakuro.
- Klayton.
- Posłuchaj, Klayton. Kto zrobił ten komunikator? Jeszcze nie widziałem takiego sprzętu.
- Mój… przyjaciel. Jest naukowcem. Bret Autrey.
- Jak naukowiec, który zaginął zaraz po moim dołączeniu do Edenu – zaśmiał się Yakuro. – Też był geniuszem, ale ponoć…
- Zaraz, co? To tu istniał ktoś taki? – wtrącił Klayton, wyraźnie poruszony.
- No przecież mówię.
- Wiesz, jak wyglądał?
- Gdybym go zobaczył…
- To on? – zapytał, wyciągając w stronę mężczyzny zdjęcie Breta. Yakuro chwilę mu się przyglądał, po czym zbladł i spojrzał na Mike’a z przerażeniem.
- To by wiele wyjaśniało… Czy Autrey ci coś mówił? Skąd pochodzi, nad czym pracował, cokolwiek?
- Znalazłem go przed swoim domem, nieprzytomnego i z dziwną płytką wystającą z czoła. Jak się obudził, pamiętał tylko jak się nazywa i że jest naukowcem. Później zaczął sklecać te swoje wynalazki, mówił, że dzięki temu wracają wspomnienia. Powiedział, że jest z przyszłości, że ktoś go ścigał i próbował pozbawić pamięci, ale wszczepił sobie w głowę zabezpieczenie, które zakłóciło proces. Od jakiegoś czasu skaczę po różnych epokach, które jego zdaniem mogą być tymi, z których pochodzi.
- Zawsze mówili, że Autrey zaginął w niewyjaśnionych okolicznościach, uznano go za zmarłego… Były plotki, że jego eksperyment poszedł źle i wysadził się w powietrze.
- Myślałem, że będziecie coś wiedzieć – mruknął Klayton, pocierając bark i krzywiąc się przy tym z bólu. – W każdym razie musicie naprawić mój komunikator. Tylko wtedy będę mógł skontaktować się z Bretem i go tu sprowadzić.
- Oszalałeś? – wykrzyknął Mike. – Jeśli go tu znajdą…
- Musi wrócić. Inaczej sobie nie przypomni.
- Co nie zmienia faktu, że to głupi pomysł, a do tego bardzo ryzykowny. Skoro jest stąd, może nadal mieć w sobie jakieś nadajniki, był w końcu członkiem Edenu. Być może podróż w czasie je uszkodziła, ale co, jeśli nadal są sprawne?
- Co to jest ten Eden? Ciągle o nim mówicie.
- Yakuro ci to wytłumaczy. Ja idę na obchód, mam inne rzeczy na głowie niż niańczenie dziwaków.
- I kto tu jest dziwakiem – zakpił, patrząc za wychodzącym z pomieszczenia mężczyzną. Słysząc trzaśnięcie ciężkich drzwi, prychnął i skierował wzrok na Yakuro.
- Mike to dobry facet. Wiele mu zawdzięczamy.
- Nieważne. Mów o Edenie.
- Metropolia, z której uciekłeś, to Elysium. W nowej dzielnicy jest centrum badawcze, Electronic Paradise, a Eden to jeden z największych projektów, nad jakim pracują najlepsi specjaliści, wręcz wybrańcy.
- Co to za projekt? – zapytał, powoli stając na podłodze i próbując rozruszać odrętwiałe kończyny, nadal pulsujące tępym, acz znośnym bólem.
- Sam do końca nie wiem. Chcą stworzyć komputer, który mógłby bezpośrednio połączyć się z ludzkim mózgiem. Zanim wtajemniczyli mnie w konkretne plany, uciekłem. To, co wyprawiają w Edenie, jest jednym słowem nieludzkie. Nie chciałem brać w tym udziału.
- I mówisz, że Bret był jednym z naukowców Edenu?
- Więcej. On był jego założycielem.
Po jego słowach nastała niezręczna cisza, przerywana jedynie odgłosem bosych stóp stykających się z podłogą. Yakuro chciał coś powiedzieć, cokolwiek, ale jak na złość nic nie przychodziło mu do głowy. Klayton przerażał go w niewyjaśniony, pierwotny sposób. Jego dzikie spojrzenie, postawa godna wojskowego, aura, jaką emanował, to wszystko sprawiało, że mężczyzna wyglądał na spokojnego i groźnego jednocześnie. Takiego, co to nie wiadomo o czym myśli.
- Pójdę do siebie, tu nie naprawię komunikatora – oznajmił w końcu, pocierając potylicę. Miał nadzieję, że kropelki potu zdobiące jego skórę nie są widoczne i nie zdradzają, jak bardzo jest zdenerwowany.
- Idę z tobą.
- Nie! – zaprzeczył, nieco zbyt gwałtownie. – To znaczy… Musisz odpoczywać. Jesteś ranny, w takim stanie nie dasz rady chodzić, a co dopiero…
- Nic mi nie jest. Mogę ci pomóc, Bret lubi szyfrować swoje wynalazki używając kodów, które tylko on albo ktoś mu bliski może odgadnąć. Bez tego miną tygodnie, zanim cokolwiek zdziałasz.
- Chyba mnie nie doceniasz – zaśmiał się, choć uwaga Klaytona zabolała go, raniąc jego ambicję i wiarę w siebie. – Ja zajmuję się komunikatorem, a ty zbierasz siły na następną podróż. To chyba uczciwy podział obowiązków.
Klayton tylko prychnął coś niezrozumiałego i odwrócił się do mężczyzny plecami. Widać było, że podjął decyzję, choć niechętnie.
- Trzy dni.
- Co? – zapytał, nie bardzo rozumiejąc.
- Masz trzy dni. Potem przyjdę ci pomóc – sprostował, wracając na pryczę i opadając na nią z cichym stęknięciem. Znowu czuł się słabo, najwyraźniej przecenił swoje ciało. Siniaki zdążyły pokryć znaczną część jego klatki piersiowej, brzucha i kończyn, a na niektórych opatrunkach pojawiły się czerwone plamy. W głowie mu szumiało, podłoga falowała, a ściany to przybliżały się, to oddalały. Zamknął oczy i zacisnął zęby, przeklinając w duchu swoją niemoc.
Nie wiedział, ile czasu minęło, ale gdy w pełni odzyskał świadomość, za drzwiami słychać było gwar, kroki i stapiające się w jeden wielki rozgardiasz rozmowy. Przekręcił się na bok i z niezadowoleniem stwierdził, że ktoś siedzi przy biurku. Wytężył wzrok i stwierdził, iż jest to Mike. Ręce skrzyżowane miał na piersiach, nogi zadarte na blat, a głowę opuszczoną; widać było, że przysnął na warcie. Klayton chrząknął, niby przypadkiem, udając, że dopiero się przebudza. Mężczyzna wyprostował się i spojrzał na niego bacznie, w ogóle nie wyglądając na kogoś, kto sekundy temu drzemał.
- Ile spałem? – zapytał, zdziwiony swoim słabym i zachrypniętym głosem.
- Jakieś czterdzieści godzin – odparł, opuszczając nogi na podłogę. Wyciągnął z szuflady podłużny przedmiot i podszedł z nim do Klaytona. – Wystaw rękę.
- Po co?
- Muszę cię przebadać, doktor kazał.
Mężczyzna nieufnie wykonał polecenie, przyglądając się uważnie, jak Mike przykłada końcówkę przyrządu do jego ramienia, a następnie odbiera wysuwaną przez niego karteczkę.
- Wygląda o wiele lepiej – stwierdził, wyraźnie zadowolony. – Chodź, przyda ci się kąpiel. Okropnie śmierdzisz.
- Dzięki – prychnął, pewnie stając na zimnej kamiennej posadzce. Założył spodnie, które dla niego przygotowano, a także zarzucił kurtkę, upraną i pachnącą czymś dziwnym, a zarazem kojącym i przyjemny. Następnie poszedł za mężczyzną, który od czasu do czasu sprawdzał, czy Klayton aby na pewno za nim podąża.
W końcu weszli do dużego pomieszczenia, które podzielono na kilka mniejszych ściankami działowymi wykonanymi z tworzywa przypominającego bambus. Pod sufitem nadal unosiły się resztki pary oszczędzone przez klimatyzację, a na zlewach leżały przedmioty pozostawione w roztargnieniu bądź umyślnie przez właścicieli. Widać było, że jeszcze niedawno przebywało tu wielu ludzi, choć wokół panował względny porządek.
- W ostatniej kabinie po lewej stronie masz przygotowane mydło i ręcznik – powiedział Mike, sam zaś siadł na stojącym przy ścianie taborecie. – Nie musisz się spieszyć, aczkolwiek uprzedzam, że nie będę czekał w nieskończoność. I zerwij opatrunki, nie będą już potrzebne.
Klayton bez słowa zdjął ubrania i zaczął odklejać plastry, krzywiąc się na widok żółtawych plam, które pod nimi ujrzał. Na początku myślał, że to siniaki, lecz przy bliższych oględzinach stwierdził, iż jest to pozostałość po jakiejś maści, która nie dość, że utworzyła na jego ciele ohydne strupy, to jeszcze odbarwiła skórę.
- Czym mnie wysmarowaliście?
- Zwykła maść na rany. Trochę kłopotliwa, ale skuteczna.
Mężczyzna wzruszył ramionami i wszedł do kabiny. Gdy tylko zamknął drzwi, ze ściany wysunął się dysk, z niego zaś zaczęła lecieć gorąca woda. Chwycił mydło, pachnące tak samo jak jego kurtka, i spróbował zmyć z siebie cały brud możliwie jak najszybciej.
Najchętniej od razu po przebudzeniu poszedłby sprawdzić, jak radzi sobie Yakuro. Wierzył, że mężczyzna zna się na technologii, lecz Bret to zupełnie inna liga. Jego zabezpieczenia były szalone jak on sam, tym bardziej, że naukowiec sam często nie wiedział co i jak robi. Działał instynktownie, utrata pamięci odebrała mu wiele wiedzy i informacji, choć jego ciało nadal potrafiło to, co kiedyś. Przeszkodę stanowił umysł, często nienadążający za dłońmi. Tworzył i konstruował, tak naprawdę nie wyjaśniając, jak to robi, nawet samemu sobie.
Teraz pewnie odchodził od zmysłów. Klayton nie odzywał się od trzech dni, nawiązanie łączności było niemożliwe, żaden z nich nie wiedział, co dzieje się z tym drugim. I to było chyba najgorsze. Niewiedza.
Po kilkunastu minutach wyszedł z kabiny i zaczął się wycierać. Na szczęście nie musiał przejmować się ranami, gdyż te niemal całkowicie się zasklepiły, pozostawiając jedynie różowe blizny. Szybko się ubrał i dołączył do Mike’a, który bez słowa rzucił mu parę skórzanych sznurowanych butów, a także małą torebkę z jakimś płynem, który według napisu na etykiecie stanowił równowartość dziennego zapotrzebowania kalorycznego dorosłego człowieka.
- Zaprowadź mnie do Yakuro – poprosił, choć brzmiało to raczej jak rozkaz.
- Taki miałem zamiar. Kilka godzin temu naprawił komunikator, ale jesteś potrzebny do nawiązania kontaktu. Gadał coś o twojej skórze, nie pamiętam o co mu chodziło.
Klayton zmarszczył brwi, zastanawiając się, jak to możliwe. Mike od razu go przejrzał, gdyż zaśmiał się lekceważąco i spojrzał na mężczyznę z wyższością.
- Mówiłem, że jest dobry – mruknął, prowadząc go szerokim korytarzem. Mijający ich ludzie spoglądali na Klaytona z zaciekawieniem, a niektórzy nawet uśmiechali się do niego przyjaźnie, myśląc, iż jest nowym buntownikiem.
- Nie doceniłem go. Mój błąd.
Gdy byli na miejscu, Mike zapukał w drzwi i otworzył je, nie czekając na zaproszenie. Zajrzał do środka, a gdy ujrzał Yakuro, skinął głową i wprowadził Klaytona.
- Długo spałeś – zagadnął mężczyzna, chcąc nieco rozluźnić atmosferę.
- Niestety. Daj komunikator – powiedział, siadając na rogu biurka. Próbując okiełznać nieco jeszcze wilgotnego irokeza i popijając pożywną papkę, lustrował pomieszczenie spokojnym, czujnym wzrokiem, gotowy zareagować na choćby najmniejsze zagrożenie.
- Nie ciekawi cię, jak go naprawiłem? Wcześniej raczej nie wierzyłeś, że mi się uda.
- Zachowaj to dla siebie, mi i tak do niczego się nie przyda twoja historia – burknął, co w domyśle miało znaczyć: „Pospiesz się i ogranicz słowotok do  minimum”.
Yakuro westchnął, cierpiętniczo spoglądając w stronę Mike’a, i podał komunikator Klaytonowi. Mężczyzna szybko zapiął go na nadgarstku i włączył, modląc się, by faktycznie wszystko poszło zgodnie z planem.
Przez chwilę na ekranie nic się nie działo, całe urządzenie jakby zamarło, przez co Klayton zaczął myśleć, że tym razem szczęście go opuściło. Gdy jednak wyświetlacz zaczął reagować i podjął próbę połączenia z domem, uśmiechnął się, choć było to niemal niezauważalne.
- Działa – szepnął zafascynowany Yakuro, wielkimi jak spodki oczami przyglądając się komunikatorowi. Słysząc cichy szum i trzaski, zaczął nerwowo uderzać palcami w uda, ciekawy, co stanie się dalej.
- Bret, słyszysz mnie? – zapytał Klayton tonem, który zdziwił nawet Mike’a. Był zmartwiony i troskliwy, a przede wszystkim pełny nadziei i radości.
- Scott, żyjesz! – Z komunikatora wydobył się nieco drżący głos, sprawiający wrażenie przeżartego alkoholem. Był dziwaczny i jedyny w swoim rodzaju, tak samo jak jego właściciel. – Zacząłem się bać, że wpakowałem cię w jakiś ocean czy inny zagrażający twojemu życiu szajs, co mogłoby…
- To tutaj, Bret – przerwał mu, wiedząc, że do jutra nie skończy gadać, jeśli pozwoli mu się kontynuować paplanie. – Jestem w twoich czasach.
- Wspaniale! Jak tylko odzyskam pełną kontrolę nad komunikatorem, dołączę do ciebie.
- Nie jestem pewny, czy to będzie takie proste. Są osoby, które twierdzą, że może to być dla ciebie niebezpieczne.
- Osoby, czyli kto?
- Mike i Yakuro. Obaj sądzą, że możesz mieć jakieś nadajniki czy coś w tym rodzaju, dzięki którym cię tu znajdą i dokończą to, w czym przeszkodziłeś. Bo, musisz wiedzieć, narobiłeś sobie wrogów najgorszych z możliwych.
- Wszystko fajnie, ale kim, do cholery, jest Mike i Yakuro? – zapytał, i Klayton mógłby przysiąc, że Bret zmarszczył właśnie brwi, a w jego głowie zaczęły tworzyć się niestworzone historie.
- Ludźmi, którzy sprzeciwili się systemowi i zamieszkali w kanałach. Uratowali mi życie.
- Scott, twoje opisy są wspaniałe, naprawdę – zaśmiał się – ale wiesz, że nie o to mi chodzi.
- Miałeś mnie tak nie nazywać – mruknął, zażenowany. – Bret, nie mamy na to czasu. Przychodzisz tu czy zabierasz mnie z powrotem?
- Będę za kilka minut. W końcu muszę poznać Mike’a i Yakuro - oznajmił, kładąc szczególny nacisk na imiona i niemalże wypluwając je, jakby samo wypowiedzenie ich było dla niego uwłaczające. – Nie rozłączaj się i nie zdejmuj komunikatora. Widzimy się za chwilę.
Urządzenie znowu zaszumiało i nastała cisza. Klayton zaczął przechadzać się po pomieszczeniu, próbując ignorować przeszywające go spojrzenia.
- Miał tu nie przychodzić – powiedział w końcu Mike, przerywając krępującą ciszę. – Jeśli narazi nas na niebezpieczeństwo…
- Nie martw się, nie zostaniemy tu długo. Pójdziemy do Elysium, a jak zrobi się gorąco, wrócimy do siebie.
- To może być zbyt ryzykowne – zaczął Yakuro, lecz spojrzenie piwnych oczu, uważne i nieodgadnione, powstrzymało go przed dalszą wypowiedzią. Mężczyzna pokręcił jedynie głową, wycofując się i siadając na kanapie, jakby przestało mu na czymkolwiek zależeć.
- Słuchaj, Klayton… A może raczej Scott. Autrey na pewno nadal jest poszukiwany przez najbardziej wtajemniczonych członków Edenu. Jeśli was dopadną, możecie zagrozić nie tylko sobie, ale i nam wszystkim. A jak te bydlaki zaczną majstrować przy podróżach w czasie, będziemy mieli przesrane.
- Jak na czasy, w których żyjesz, wydajesz się bardzo bojaźliwy – zakpił Klayton, krzyżując ręce na klatce piersiowej i stając w lekkim rozkroku. Uważnie wpatrywał się w oczy rozmówcy, choć musiał przy tym odrobinę zadrzeć głowę. – Co może być gorszego od mieszkania w ruinach, przypatrywania się, jak gdzieś za murem bogacze robią co chcą i życia ze świadomością, że musicie tu być, bo nigdzie indziej się po prostu nie da?
- Każdy z nas jest wyjęty spod prawa. Póki nie stanowimy realnego zagrożenia, władze mają nas gdzieś, jedynie od czasu do czasu wysyłają patrole. Jeśli mogliby przenieść się w czasie, nikogo by tu nie było. Nie daliby nam uciec. Gdyby ktoś zdradził, po prostu cofaliby się o kilka dni i nas eliminowali. Co gorsze, być może zechcieliby ingerować w przeszłość. Co byś zrobił, gdyby wróciliby do twoich czasów i narobili tam takiego gówna, że dzisiaj po ludzkości nie byłoby śladu?
- Nikt, kto zrozumiałby mój wynalazek, nie byłby na tyle głupi, żeby robić coś takiego.
- Bret – powiedział Klayton, zaskoczony nagłym wtrąceniem się przyjaciela do rozmowy. Nawet nie zauważył, kiedy mężczyzna pojawił się w pomieszczeniu.
- Z czasem nie można igrać jak tylko się chce. Nawet to, że stoicie tu teraz i się kłócicie, może mieć negatywny wpływ na kontinuum czasowe. Każdy, kto się tym para, zna podstawowe zagrożenia…
- Idziemy, czy będziesz dalej tu stał i zagrażał wszechświatowi? – zapytał Klayton, wywracając oczami i spoglądając na Breta z politowaniem. – Czy tobie kiedyś zamyka się gęba?
- Tylko dzięki tobie – mruknął, po czym zarzucił rękę na szyję Klaytona i podskoczył. Mężczyzna instynktownie go złapał, za co został obdarowany zamaszystym, pełnym pasji pocałunkiem w skroń. – Dalej, ku przygodzie! – krzyknął, wskazując palcem na drzwi i wierzgając nogami.
- A nie chciałeś tu kogoś poznać?
- Nah, nie mają ze mną szans. Niepotrzebnie się martwiłem.
- Zaraz, nie może pan tak po prostu odejść! – zaprotestował Yakuro, który od kilku minut im się przyglądał. – Co to ma w ogóle być?!
- Daj spokój, to wariaci. Niech sobie idą na wycieczkę krajoznawczą jak tak bardzo chcą – prychnął Mike. Początkowo liczył na to, że porozmawiają, wyjaśnią sobie kilka rzeczy, które nie dawały mu spokoju, ale teraz wszystko to wyparowało. Zamiast wspaniałego podróżnika w czasie dostał naburmuszonego gbura, a założyciel Edenu, genialny buntownik i szansa dla tych czasów, okazał się facetem o różowych włosach i bez piątej klepki. I jak tu nie mieć wszystkiego gdzieś?
- Nie po to naprawiłem mu komunikator! Nie tak miało być! On założył Eden, kurwa jego mać!
- Że kto? Ja? – zapytał Bret, wskazując na siebie i robiąc zdziwioną minę. – Nie przypominam sobie.
- Bo ty ogólnie niewiele pamiętasz.
- Och, zamknij się, Scott – szepnął, głaszcząc go po policzku i zeskakując na podłogę. – Chyba jednak utnę sobie krótką pogawędkę z tym uroczym młodzieńcem. Chłopcy, idźcie pobawić się w innej piaskownicy. Tylko macie być grzeczni. – Ostatnie słowa skierował do Klaytona, mrugając do niego porozumiewawczo.
- Nie no, pewnie. Nie ma problemu. W ogóle – zaperzył się Mike, lecz zanim zdążył dać upust negatywnym emocjom, które wręcz w nim wrzały, został wyciągnięty z pomieszczenia. Chciał wrzasnąć, lecz silna dłoń Klaytona zakryła mu usta, nie pozwalając na to.
- Spokój – warknął, z niepokojem zerkając na boki. Wokół nich zaczęło robić się tłoczno, ludzie przystawali tylko po to, by przyglądać się im, w razie czego pomóc.
- W porządku – uspokoił ich Mike, odtrącając od siebie mężczyznę. – No już, to nie przedstawienie.
Wszyscy jakby wybudzili się z transu i, kiwając głowami, wrócili do swoich zajęć. Niektórzy niepewnie oglądali się za siebie, jakby nie do końca wierząc w zapewnienie ich lidera.
- Naprawdę chcecie iść do Elysium? – zapytał, łapiąc Klaytona za ramię i przyciągając do siebie, by tylko on mógł go usłyszeć.
- Może. Prawda jest taka, że chcę pomóc Bretowi. Jeśli to przywróci mu wspomnienia…
- Przecież to cholernie ryzykowne!
- Słuchaj, on jest geniuszem. Nie raz widziałem, do czego jest zdolny. Od miesięcy majstruje w moim domu, kilka razy zdarzyło mu się wywołać awarię na pół miasta, ale tylko dzięki niemu nadal nikt nie wie, co wyprawiamy. Jest dobrym kłamcą i manipulatorem, a w sytuacjach zagrożenia potrafi się obronić czy uciec. Nikt nas nie złapie.
- Najchętniej bym was obu zabił – powiedział, zaciskając zęby. Widać było wyraźnie, jak jego szczęka drży, jakby lada chwila miała pęknąć.
- Chodź z nami jak tak bardzo się martwisz.
- Jeszcze czego! – prychnął, kręcąc głową. – Jak potrzebujesz niańki, to weź Yakuro. Założę się, że twojego walniętego towarzysza najchętniej by wycałował po nogach za samą propozycję.
- Zazdrościsz? – zapytał zadziornie, chcąc go sprowokować.
- Nie chcę nic mówić, ale to twój mężczyzna siedzi w pokoju z innym.
- Nie chcę nic mówić, ale siedzi tam z twoim mężczyzną.
- Zwykła rozmowa, ot co.
- Tego to nie byłbym taki pewny – powiedział, naciskając klamkę i otwierając drzwi na oścież. Mike instynktownie spojrzał do środka, a napotykając przerażone spojrzenie Yakuro wszedł do środka i zajął miejsce obok niego, uprzednio zmuszając Breta, by odsunął się i zabrał rękę z ramienia chłopaka.
- Scooott, pamiętam! – wykrzyknął, siadając na oparciu kanapy. Odchylił się tak, by móc widzieć swojego towarzysza i obdarzyć go szerokim uśmiechem. – To było takie proste. Wystarczyło kilka słów kluczy, żeby to odblokować. Genialnie!
- Co zamierzasz?
- Odwiedzę Elysium i wracamy do ciebie.
- Myślałem, że będziesz chciał tu zostać.
- Nie mogę. Dopiero teraz to zrozumiałem. Przeniosłem się do innych czasów nie tylko dlatego, żeby uciec od Edenu. Musiałem jak najbardziej zminimalizować prawdopodobieństwo znalezienia mnie i zmuszenia do dalszej współpracy. Zresztą, później wszystko ci wyjaśnię. Teraz chodźmy.
- Ale…
- Klayton – mruknął, łapiąc go za ramię. Przesłał mu przelotne spojrzenie, które wręcz krzyczało, by jak najszybciej się stąd wynieśli.
- Tylko nie dajcie się złapać – powiedział Mike, do tej pory dziwnie cichy i spokojny.
- Chłopcze, nawet nie wiesz jak wiele mógłbyś się ode mnie nauczyć o uciekaniu – zaśmiał się Bret i wyszedł, ciągnąc za sobą Klaytona. Gdy tylko zatrzasnęły się za nimi drzwi, jego mina z głupkowatej zmieniła się na poważną i skupioną, a uśmiech zastąpił niezadowolonym grymasem. Zaczął biec, nie puszczając dłoni towarzysza i niemal boleśnie zaciskając na niej swoje palce.
- Co się dzieje? – zapytał, gdy znaleźli się na zewnątrz, z dala od wścibskich spojrzeń.
- Co ja narobiłem? – jęknął, pocierając twarz. – Scott, stworzyłem coś, co nigdy nie powinno powstać. A oni nadal to mają…
- Bret, o co chodzi? Nic nie rozumiem.
- Wiesz już o tym, że jestem jednym z założycieli Edenu. Teoretycznie celem tego projektu jest poszukiwanie nowych rozwiązań, które pomogą ludziom w rozwoju, codziennym życiu, usprawnią funkcjonowanie metropolii… W teorii wygląda to pięknie i szlachetnie. Prawda jest inna, straszna…
- Powiedz to w końcu.
- Stworzyliśmy komputer, którego centrum jest ludzki mózg – szepnął, odwracając głowę. – Hodowaliśmy ludzi w probówkach, a jak dojrzewali, po prostu podpinaliśmy ich do całej aparatury. Elysium funkcjonuje tylko dzięki temu komputerowi. Ogromne centrum dowodzenia zastąpiono tylko tym jednym urządzeniem.
Klayton przez chwilę rozmyślał, próbując zrozumieć każdy aspekt usłyszanej historii. Jedynie jedna rzecz nie dawała mu spokoju.
- Dlaczego uciekłeś?
- Czy to nie oczywiste? Zdałem sobie sprawę, że przekroczyliśmy granicę, gdy zobaczyłem stosy ciał wrzucane do kontenera, które następnie utylizowano. Musieliśmy podpinać nowego człowieka co dwa, góra trzy tygodnie. Zatraciliśmy się w tym tak bardzo… Ludzie zaczęli być dla nas mięsem, na którym można eksperymentować. Nie chciałem tego dłużej robić.
- Całkiem szlachetnie – zaśmiał się, spoglądając na Breta i kładąc mu dłoń na ramieniu. – Słuchaj, jeśli mam być całkowicie szczery…
- Szczery – tak. Byle nie okrutny – wtrącił, rozglądając się i badając rękami najbliższą ścianę, która dumnie wznosiła się na wyniszczonej wojną ziemi.
- Porządny z ciebie facet.
- Scott, błagam cię. Twoja wylewność mnie zabije – ironizował, odłupując kawałek cegły i chowając go do kieszeni. – Naprawdę, w takim momencie mógłbyś bardziej się wysilić.
Klayton westchnął, robiąc niezadowoloną minę i podchodząc do Breta. Chciał coś dodać, ale jak na złość w jego głowie panowała pustka. Potrafił być wygadany jeśli tego chciał, ale najwyraźniej obecna sytuacja przerosła nawet jego. Nie chcąc dłużej się kompromitować, położył dłoń na karku naukowca i złączył ich czoła, a widząc złośliwy uśmiech na ustach tamtego, po prostu go pocałował. Poczuł lekki posmak pasty do zębów i pyłu, który otaczał ich z każdej strony, niesiony przez wiatr. Brakowało mu bliskości Breta. Tyle razy zdążył pomyśleć, że utknie w tych czasach i więcej się nie zobaczą…
- Ktoś się chyba stęsknił – mruknął Autrey, klepiąc go w pośladek. – Nie martw się, poprawię ci humor jak wrócimy do domu.
- Nie obiecuj zbyt wiele, bo jak zwykle się przeliczę – odparł, zmierzając w stronę wejścia do miasta.
Im bliżej Elysium się znajdowali, tym rdzawy zapach metalu stawał się silniejszy. Głuchą ciszę zastąpił dźwięk pojazdów, na razie stłumiony i cichy, zaś niebo wyraźnie się rozjaśniało od bijącej z metropolii łuny.
- Rozumiem, że tamtędy się wydostałeś? – zapytał Bret, wskazując na wysoką, ciężką bramę.
- Wtedy ją zamknęli, a kłódka wydawała się być pod napięciem. I chyba nadal jest – powiedział, wytężając słuch. Znajome buczenie było o wiele delikatniejsze i słabsze niż ostatnio, jednak w dalszym ciągu nie wróżyło niczego dobrego.
- Nadal ich używają? – zdziwił się, podchodząc do bramy i uważnie lustrując urządzenie. Pewnie chwycił je w dłoń, przez co jego włosy stanęły dęba, zaś jego ciało zaczęły trawić konwulsje.
- Bret, cholera jasna! – krzyknął Klayton. Chciał odepchnąć go do bramy za pomocą nóg, na których miał buty o nieprzewodzących prądu podeszwach, lecz powstrzymał go głośny śmiech mężczyzny.
- Żartowałem – zachichotał, pokazując trzymaną w ręce kłódkę.
- Bret, ty sukinsynu – mruknął, cudem powstrzymując się przed dokopaniem mu tu i teraz. Zamiast tego otworzył jedno ze skrzydeł bramy i, nie czekając na towarzysza, zaczął iść w stronę miasta.
- Scott, skarbie, zaczekaj! – zawołał, podbiegając do niego i zarzucając mu rękę na ramię. – No przepraaaszam, nie mogłem się powstrzymać.
- Nic nowego – prychnął, odtrącając go i chowając dłonie do kieszeni kurtki. – Dokąd idziemy?
- Dokąd nas nogi poniosą.
- Choć raz mógłbyś zabłysnąć jakimś planem.
- Improwizacja i przypadek, w to wierzę. Plany są dla nudziarzy.
Klayton jedynie wywrócił oczami i skręcił w lewo, gdzie z wysokich stalowych budynków raziły w oczy światła neonów, kontrastujących z wszechobecną szarością i czernią. Mijający ich ludzie spoglądali na nich przelotnie, po czym kontynuowali uparte wgapianie się w chodnik. Od czasu do czasu po ulicy przejeżdżał samochód, choć większy ruch panował wysoko w powietrzu, gdzie kursowały szklane wagoniki bądź auta bardzo podobne do tych naziemnych. Miasto wydawało się zupełnie inne niż dnia, gdy Klayton tu przybył, jakby wybudzono je ze snu.
- Nic się tu nie zmieniło – westchnął Bret, zadzierając do góry głowę i podziwiając otoczenie. Czuł swego rodzaju sentyment do tego miejsca. To tu się urodził i wychował, stworzył swój pierwszy projekt, nauczył się jak budować maszyny i programować roboty, by były bezgranicznie posłuszne. I choć nienawidził tego miasta za mrok, jaki w sobie skrywało, to kochał Elysium z dziecięcych lat. Gdyby tylko mógł naprawić swój błąd…
- Nie chciałeś nigdy cofnąć się w czasie, żeby nie doprowadzić do powstania Edenu? – zapytał Klayton, zarzucając na głowę kaptur, chcąc ukryć się przed wścibskimi spojrzeniami.
- Nawet teraz o tym myślę. To byłoby takie proste… Wystarczy wpisać datę i miejsce, żeby wszystko zmienić.
- To czemu tego nie zrobisz?
- Żeby nie zmieniać historii, głuptasie. Zapomniałeś już, czego cię uczyłem? Każde wydarzenie jest kostką domina. Jeśli ruszysz jedną, nawet pozornie niepotrzebną, spowodujesz lawinę. A lawiny są złe.
- Co mogłoby być gorsze od tego? – mruknął, nie oczekując odpowiedzi.
- Stworzyłem Eden. Zainspirowałem złych ludzi, których ambicje przerodziły się w patologiczne dążenie do celu. Wierzę jednak, że kiedyś pojawi się człowiek zdolny do zaprowadzenia zmian i zamknięcia tej ścieżki zepsucia raz na zawsze. Żałuję jedynie, że nie będę to ja.
- Okropnie filozofujesz odkąd odzyskałeś pamięć.
- To aż takie złe?
- Inne – powiedział, zerkając na niego ukradkiem. – Muszę się przyzwyczaić do tej poważnej wersji ciebie.
- Ależ nie musisz. Jutro znowu będę tym samym beztroskim i szalonym Bretem, którego tak bardzo kochasz.
- Z tym kochaniem to bym nie przesadzał…
- Paskuda z ciebie – jęknął, trącając go w ramię. Nagle zdał sobie sprawę, że na chodniku nie ma praktycznie nikogo, a pojedynczy przechodnie szybko się oddalają, niektórzy nawet zawracali, byleby nie iść tam, gdzie zmierzali Bret i Klayton. – Coś tu nie gra.
- Od jakichś dwóch minut. Musimy się pilnować.
- Myślisz, że mogli wszczepić ci ostatnim razem jakiś nadajnik?
- A skąd mam wiedzieć? Ścigały mnie jakieś mordercze roboty strzelające laserami, ale czy mi coś wszczepiły…?
- Nieważne, spadajmy stąd. Mam już to, czego chciałem, nie musimy dalej ryzykować.
- Jak chcesz – mruknął, pociągając go w boczną uliczkę.
W czasie, gdy Bret ustawiał odpowiednią datę i miejsce w komunikatorze, Klayton obserwował otoczenie, wypatrując wroga. Na ulicy panował spokój, było cicho i spokojnie, a to nie mogło skończyć się dobrze. Nie tym razem.
- Chodź, skalibruję twój komunikator i wracamy do domu – powiedział, zbliżając swoje urządzenie do jego i pozwalając, by automatycznie przechwyciło dane. Nacisnął przycisk przeniesienia w chwili, gdy Scott odwrócił się i wykonał gwałtowny ruch, jakby chciał skoczyć przed Breta i zasłonić go.
Sekundę później obaj mężczyźni stali w zagraconym salonie pachnącym herbatą, smarem i chipsami. Autrey już miał rzucić jakiś komentarz, lecz czując na ramieniu silny uścisk Klaytona od razu skierował na niego całą swoją uwagę.
- Scott, co jest? – zapytał, widząc, jak mężczyzna przechyla się w jego stronę i niemal się na nim uwiesza. Dopiero teraz zauważył, że drugą dłoń przykłada do boku, z którego sączyła się krew. Złapał go w talii i poprowadził do kanapy, na której go położył. – Poczekaj, zaraz przyniosę apteczkę – powiedział drżącym głosem i pognał do kuchni. Z szafki wyciągnął sfatygowaną skrzyneczkę ozdobioną różnymi naklejkami i napisami. Wrócił z nią do salonu i uklęknął przy sofie, próbując uchylić wieko trzęsącymi się rękami.
- Umrę w tym tempie – stwierdził Klayton. – Uspokój się, to tylko draśnięcie. Załóż mi opatrunek i będzie po sprawie.
- Scott, widać ci żebro – jęknął. – Musimy jechać do szpitala.
- Beznadziejny jesteś – westchnął i z trudem usiadł. Odebrał od Breta apteczkę i wygrzebał z niej specjalną masę, którą zatkał ranę. Syknął przy tym i zacisnął zęby, gdyż kontakt gorącego, wypalonego mięsa z medykamentem zabolał, i to cholernie mocno. – Zaszyj mi to i będzie po sprawie.
- Oberwałeś laserem. To może się nie udać.
- Bret! Spójrz na mnie – zażądał, siląc się na władczy i opanowany ton. – Masa zatrzymała krwawienie i zapewni stopniową odbudowę tkanki. Nie z takimi rzeczami sobie radziła. Weź się w garść, złap igłę i zszyj mi tę cholerną dziurę, bo zaraz oszaleję!
Po tych słowach Autrey odetchnął głęboko, jednocześnie szukając odpowiednich przyrządów. Niepewnie przyłożył małe ostrze do skóry Klaytona i, nie czekając na dalsze zachęty, zaczął łączyć ze sobą skórę po obu stronach rany. Mniej więcej w połowie zabiegu poczuł dłoń mężczyzny zsuwającą się z jego głowy na ramię. Niepewnie spojrzał na Scotta, a widząc jego zaciśnięte zęby i powieki, coś w środku kazało mu przestać, by nie sprawiać mu więcej cierpienia. Mimo tego kontynuował, starał się to jednak robić delikatniej.
- Już po wszystkim – oznajmił, zakładając na koniec nici specjalny klips. Szew zakrył opatrunkiem nasączonym substancją przeciwbólową i zapobiegającą zakażeniom, po czym usiadł obok Klaytona i pocałował go w czoło, czule przytulając go do siebie. – Co się tam stało?
- Znowu te roboty – mruknął, wygodnie opierając się o Breta i pozwalając mu się obejmować. – Celowały w ciebie.
- Stałem dalej niż ty. Gdybyś się nie ruszył, pocisk nie trafiłby żadnego z nas.
- Wolałem nie ryzykować – powiedział, a w jego głosie dało się usłyszeć nutę rozbawienia. –  Chyba mnie nie lubią w twoich czasach. Ciągle obrywałem.
- Dlatego nigdy tam nie wrócimy. W ogóle nie będziemy już podróżować w czasie.
- Trochę szkoda – szepnął, powoli zapadając w sen – ale jeśli zostaniesz tu ze mną, to nie mam nic przeciwko.
- Pewnie, że zostanę – odparł, składając kolejny pocałunek, tym razem na jego ustach.
Nim zdążył dodać coś jeszcze, usłyszał miarowy, nieco chrapliwy oddech Klaytona. Uśmiechnął się, przeczesując palcami jego włosy i ciesząc się, że dane mu będzie spędzać wygnanie właśnie z tym człowiekiem.




No i kolejny punkt za nami. Mam wrażenie, że jakoś opornie mi to idzie, no ale jak się robi sto rzeczy na raz, to później wychodzą takie opóźnienia.
Przyznam szczerze, że ten one-shot jest małą próbą przed zaczęciem pisania dłuższego tworu (w zamyśle książki), którego akcja dziać się będzie w opisanym przeze mnie świecie, konkretnie w Elysium z 2517 roku. I nawet jestem zadowolona z tego rozdziału, a to wielki sukces! Może coś z tego będzie.
A teraz pozwólcie, że znowu zniknę na jakieś dwa tygodnie.
Do następnej notki, Towarzysze!