Ten rozdział mógł pojawić się szybciej, gdybym nie była leniem i nie zwlekała ze sprawdzeniem tekstu. Ach, to cienszkie życie pisarza >.<'
Motyw przewodni: czas.
Paring: Bret x Klayton.
Bret = Blue Stahli/Sunset Neon, Klayton = Cellldweller/Scandroid.
Bret = Blue Stahli/Sunset Neon, Klayton = Cellldweller/Scandroid.
Z całego serduszka polecam ich muzykę, a w szczególności Scandroid, czyli najlepsze New Retro Wave, jakie dane mi było usłyszeć ♥
A teraz, nie przedłużając dłużej, miłej lektury!
A tu taka mała próbka Blue Stahli
Biegł
zatłoczoną ulicą, przepychając się przez tłum ludzi i co chwilę oglądając się
przez ramię. Od kilkunastu minut bezskutecznie próbował połączyć się ze swoim
partnerem, a przecież ten cholerny komunikator miał działać bez względu na
epokę czy nawet miejsce we wszechświecie. Tymczasem w słuchawce słychać było
jedynie szum, na ekranie nie wyświetlały się współrzędne, a system zbierania
danych nie potrafił niczego odnaleźć. W dodatku ciągle ścigały go jakieś
roboty, których za nic nie potrafił zgubić.
Dopadł
do wąskiej uliczki, gdzie wspiął się na dach po starej, zardzewiałej drabince.
Zaczął biec slalomem, by możliwie jak najczęściej znajdować się pod osłoną
kominów czy dziwnych kwadratowych klatek rozsianych w równych odstępach, w
całości wykonanych z szarego betonu. Skorzystał z okazji i rozejrzał się. W
dole rozciągała się ciemna, nijaka dzielnica, gdzieniegdzie rozświetlona
blaskiem neonów. Na horyzoncie górowały wysokie i nowoczesne wieżowce, szklane,
smukłe i na pewno diabelnie drogie. Wokół nich unosiła się jasna smuga, która
rozjaśniała niebo daleko poza obrzeżami strefy bogaczy.
Słysząc
świst pocisku tuż koło głowy, instynktownie skulił się i pokracznie pognał za
najbliższy betonowy blok. Dalej nie opłacało się biec, zbyt dużo wolnej
przestrzeni, postanowił więc zeskoczyć z powrotem na ulicę. Przez chwilę
bezwładnie opadał w dół, a gdy jego stopy zetknęły się z chodnikiem, pozwolił
nogom ugiąć się i wykonał przewrót w przód, unikając tym samym złamania
kończyn. Niezgrabnie wstał i pognał za róg, który na krótką chwilę zapewnił mu
bezpieczeństwo. Dostrzegłszy chłopaka dosiadającego motocykl, nie zawahał się
ani chwilę. Szarpnął go w tył za kołnierz skórzanej kurtki i wskoczył na pojazd,
nie wracając uwagi na głośne protesty tamtego. Włożył ręce w otwory, które
zastępowały kierownicę, i ruszył z piskiem tylnej opony, znacząc na ulicy
ciemny ślad. Chwilę zajęło mu opanowanie maszyny, lecz dzięki niej nie musiał
się bać, że nie starczy mu sił na dalszą ucieczkę. Pościgu także już nie
widział. Ilekroć się odwracał, nie było za nim tych zimnych, szarych twarzy i
luf wycelowanych w jego głowę.
Spróbował
ponownie połączyć się z Bretem, lecz efekt był taki sam, jak poprzednio. Zaklął
pod nosem i przyspieszył, zmierzając w kierunku wyjazdu z miasta. Miał nadzieję,
że tam roboty tak łatwo go nie znajdą, dzięki czemu znajdzie chwilę na
majstrowanie przy komunikatorze.
Brak
kasku utrudniał jazdę, wyciskając z jego oczu łzy. Powietrze było niesamowicie
zanieczyszczone przez wszechobecny smog, a jaskrawe kolory bijące po oczach z
bilbordów mieszające się z białym światłem reflektorów działały na nerwy. W
dodatku wszystko inne było albo szare, albo czarne, zlewając się ze sobą w
jeden wielki ocean ciemności. Na niebie nie widać było ani jednej gwiazdy czy
księżyca, choć można by przysiąc, że jest noc.
Pogrążony
w myślach, nie zauważył, że pojazdy wokół niego rozjeżdżają się we wszystkich
kierunkach, jedynie pas prowadzący prosto pozostawiając pusty. Nim zdążył
zastanowić się, co to oznacza, tylne koło jego motocyklu rozpadło się, trafione
pociskiem. Przeleciał w powietrzu kilka metrów, po czym boleśnie opadł na
asfalt. Odbił się od niego jakieś sześć razy, tyle przynajmniej naliczył,
jednocześnie turlając się i raniąc o szczątki roztrzaskanego dwukołowca. Gdy
się zatrzymał, szumiało mu w głowie, ciało bolało, a umysł nie potrafił
przetrawić bombardujących go bodźców. Zaczął gramolić się na kolana, próbując
wstać, lecz nie miał dość sił, by to zrobić. Drżącą dłonią sięgnął za pazuchę i
wyciągnął małą, metalową strzykawkę. Wbił igłę głęboko w szyję i nacisnął
spust, a płyn z fiolki błyskawicznie trafił do krwi, rozchodząc się po
organizmie. Po kilku sekundach czuł się już na tyle dobrze, że mógł wstać i na
chwiejnych nogach kuśtykać w stronę bramy, starej i nadgryzionej zębem czasu.
Za sobą w dalszym ciągu słyszał mechaniczne odgłosy kroków, równe i zsynchronizowane
jak w zegarku. Na szczęście nie padł żaden strzał. Inaczej byłoby po nim.
Przyspieszył,
czując, że specyfik w końcu w pełni oszukuje jego ciało, dając fałszywe
złudzenie pełnej sprawności. Pędem ruszył do jedynego wyjścia, jakie miał przed
sobą, chroniąc głowę przedramionami. Dopadłszy do bramy, szarpnął jedno z jej
skrzydeł i przecisnął się przez powstałą w ten sposób szparę. Gdzieś z boku
świsnęła kolejna laserowa wiązka, jednak nie stanowiła dla niego zagrożenia.
Udało mu się wydostać z tego przeklętego miasta.
Chwilę
zajęło mu przystosowanie się do nowego otoczenia. Rozejrzał się, próbując
wybrać najlepszą drogę ucieczki. Gdy spojrzał w tył, zobaczył, jak roboty
zatrzaskują bramę i zamykają ją kłódką, która zaraz po zatrzaśnięciu zaczęła
buczeć, jakby była pod napięciem. Nie wiedząc, co to znaczy, po prostu wbiegł
między zwęglone zgliszcza zdobiące tereny poza metropolią. Wszystko to
wyglądało jak smętna pozostałość po dawnej cywilizacji, upiorna przestroga dla
wszystkich, którzy sprzeciwiają się nowemu światu.
Czując,
jak napięcie stopniowo opuszcza jego ciało, wszedł do małego budynku, który
jako tako się ostał i nie wyglądał, jakby lada chwila miał się zawalić. Usiadł
w kącie, skąd miał widok na drzwi i był pewny, że nikt go nie zaskoczy.
Wyprostował nogi, które dość mocno poobijał podczas wypadku. Ręce znowu
zaczynały drżeć, lecz póki mógł próbować skalibrować komunikator, było w porządku.
Po
kilku minutach dał sobie spokój. Ból w palcach zaczął utrudniać jakikolwiek
ruch nimi, bał się, że niechcący uszkodzi urządzenie, niwecząc plany powrotu do
domu. Oparł głowę o ścianę i westchnął, zastanawiając się, co poszło nie tak.
Każda
inna podróż kończyła się lepiej lub gorzej, ale nigdy tak fatalnie. Owszem,
zdarzało się, że ledwo uciekał śmierci, lecz nigdy nie stracił łączności z
Bretem, nawet gdy zwiedzał pradawne dżungle. A wtedy przeniósł się do cholernego
triasu! Tam sprzęt miał prawo nawalić. Nie w mieście z przyszłości naszpikowanym
technologią.
Usłyszawszy
stłumione, ledwo słyszalne kroki, zmobilizował się do otworzenia oczu. W
pomieszczeniu było ciemno, w dodatku śmierdziało spalenizną, co nieco go
rozpraszało, jednak chrzęst żwiru stawał się coraz wyraźniejszy, i był
pewny, że to nie jest halucynacja. Spróbował wstać, co okazało się niemożliwe
ze względu na rany. Pech chciał, że w kieszeni nie miał już cudownego koktajlu,
który zapewniłby mu kolejny zastrzyk energii. Ostatkiem sił wyciągnął pistolet,
choć przekonał się, iż ścigającym go robotom nie zrobi absolutnie żadnej
szkody. Wycelował w jedyne wejście, modląc się o cud.
Pierwszym,
co ujrzał, był karabin maszynowy. Zaraz za nim pojawił się człowiek, lecz to
nie uśpiło jego czujności. Wiedział, że nie został na razie zauważony, a to
działało na jego korzyść.
-
Nie ruszaj się – wycedził, ignorując metaliczny posmak w ustach. Napastnik
powoli odwrócił się w jego stronę, po czym momentalnie uniósł broń.
-
Hej, znalazłem go! To człowiek! – krzyknął, zwracając się do swoich towarzyszy,
którzy najwyraźniej przeszukiwali sąsiednie ruiny. – Spokojnie, nie bój się.
Gramy w tej samej drużynie.
-
Nie mam co do tego pewności.
-
Jesteśmy tacy jak ty. Też sprzeciwiliśmy się systemowi i uciekliśmy. Nie ma
potrzeby, żebyś nam nie ufał.
-
Jest jeden problem – zaczął, choć wypowiadanie się zaczynało sprawiać mu
trudność. Zamrugał oczami, próbując pozbyć się dziwnych, wirujących wszędzie
plamek. Z jego dłoni wypadła broń, lecz ledwo to odnotował. Zmęczenie i rany
najwyraźniej wygrały, pozbawiając go przytomności.
-
Szybko! Jest porządnie poobijany i krwawi – powiedział mężczyzna, podbiegając
do nieprzytomnego. Położył palce na jego szyi, a wyczuwszy puls, odetchnął z
ulgą. – Sasza, Yakuro, złapcie go pod ramiona, ja wezmę nogi - nakazał,
nasuwając gogle na oczy.
Przenieśli
go do obozu, który znajdował się w większości pod ziemią. Nie licząc kilku
budynków, które w miarę możliwości zabezpieczono i odbudowano, krajobraz
niewiele różnił się od tego wokół. Gdyby tylko zabrać namioty i beczki, w
których tlił się ogień, a także rozkazać ludziom schować się, niewprawne oko
nie zobaczyłoby tu niczego więcej jak ruiny. Inaczej to wyglądało, gdy zeszło
się niżej. Najwyraźniej to, co wydarzyło się kiedyś na górze, nie miało żadnego
wpływu na podziemia, dzięki czemu kompleks tuneli i przestronnych sal zachował
się w niemal nienaruszonym stanie. Na ścianach ciągnęły się kable, które
zasilały małe, jednak dające dużo światła lampy. Wokół panował ład i porządek,
co pozwalało zapomnieć, w jakim świecie obecnie się znajduje.
-
Mike, na litość boską – wydusił mężczyzna, który wyszedł naprzeciw drużynie
zwiadowczej. – Dlaczego wszyscy, których znajdujesz, muszą ledwo żyć?
-
Szybko, połóżmy go – powiedział, ignorując go i zmierzając do małego pokoiku,
znajdującego się tuż obok. – Doktorze, zajmij się nim.
-
Gdzieście go znaleźli? – stęknął, zapalając lampę i przyglądając się pacjentowi.
– Od roku nikt nowy nie przyszedł.
-
Niedaleko bramy. Kończyliśmy zwiad i mój radar wykrył jego obecność. Zdziwiło
mnie, że nie mógł podać jego dokładnej lokalizacji, jakby coś zakłócało sygnał.
-
Dziwne – mruknął, w skupieniu lustrując nieprzytomne ciało. – No nic, wy dwaj
możecie odejść. Mike, pomożesz mi go opatrzyć.
-
Zabrałem to, myślę, że cię zainteresuje – powiedział Yakuro, wyciągając z
kieszeni pistolet. – Chciał się tym bronić. Pierwszy raz widzę tak stary model
na żywo, to istny antyk.
-
Antyk?
-
Produkowany w latach sześćdziesiątych dwudziestego pierwszego wieku – wyjaśnił,
niemal z czułością przyglądając się przedmiotowi. – Nawet w muzeach ich nie
mają, a ten jest nowy i w pełni sprawny.
-
Wygląda na to, że trafiła nam się grubsza sprawa – mruknął Mike. – Wszystko się
wyjaśni, gdy ten facet się obudzi. Oby to nie był jakiś szpieg czy inne gówno.
-
Chłopcy, pogadacie później – mruknął doktor, zniecierpliwiony zwłoką. Sasza i
Yakuro skinęli głowami, po czym wyszli z pomieszczenia.
-
Co mam robić? – zapytał Mike, wyczekująco spoglądając na mężczyznę
i czekając na instrukcje.
Choć
nie był lekarzem z wykształcenia, zawsze starał się pomagać jak może, i pewnie
dlatego doktor najczęściej wybierał do współpracy jego. Dzięki temu mężczyzna
liznął nieco podstaw, co często okazywało się przydatne na zwiadach. Zresztą,
był wszechstronnym człowiekiem, lubił uczyć się nowych rzeczy i nie potrafił
długo usiedzieć w miejscu. Zdolności przywódcze i naturalność, jaką emanował,
stanowiły dodatkowe atuty, które uczyniły go przywódcą, choć oficjalnie sam się
do tego nigdy nie przyznał.
-
Musimy go rozebrać – powiedział doktor. – Unieś go, tylko powoli. Ja postaram
się zdjąć z niego kurtkę. Resztę rozetniemy, i tak nie nadaje się do noszenia.
Mężczyzna
wykonał polecenie, ostrożnie podnosząc bezwładne ciało i zręcznie
współpracując z sękatymi rękami, które ciągnęły za materiał.
-
Połóż go – nakazał, odwieszając na krzesło kurtkę. Wziął nożyczki i zaczął
przecinać podartą, brudną i mokrą koszulkę, z precyzją odrywając ją od skóry.
Pacjent poruszył się niespokojnie, najwyraźniej reagując na nową dawkę bólu. –
Jeśli się obudzi, będziesz musiał go przytrzymać. Na pewno zacznie się szarpać.
-
Skąd wiesz?
-
Każdy tak robił – odparł, wzruszając ramionami. Zaczął odcinać kawałki nogawek,
choć było to trudne, gdyż były wąskie i ciasno opinały nogi.
-
Wiesz, te ubrania nie wyglądają jak z naszej epoki – zauważył, biorąc
w dłoń kawałek niezakrwawionej szmaty. – Nie rozpoznaję tych materiałów,
a nie wyglądają jak jakiś nowy wynalazek.
-
Zabytkowa broń i ciuchy… Co tu jest grane?
-
Też chciałbym wiedzieć – westchnął. Chwilę później na jego czole pojawiła się
pionowa bruzda, zdradzająca, że intensywnie nad czymś myśli. – Thomas, a jeśli
on, no wiesz. Nie jest z tych czasów?
-
Przybył z przeszłości? Proszę cię, do dzisiaj stanowi to barierę nie do
przeskoczenia.
-
Więc jak to inaczej wytłumaczyć? Gdyby był zwykłym uciekinierem, nie próbowałby
się przed nami bronić. Przecież każdy, kto ucieka, wie o tym obozie. Poza tym
jak mu powiedziałem, że jesteśmy tacy sami, że też się zbuntowaliśmy, to
powiedział coś w stylu: „Jest jeden problem”.
-
To o niczym nie świadczy – przerwał mu, nim ten zdążył rozkręcić się
z zasypywaniem go argumentami. – Zostaw gdybanie na później, teraz pomóż
mi się nim zająć.
-
Jasne – mruknął, nieco rozczarowany, jednak więcej nie drążył tematu.
-
Wygląda na to, że nic poważnego mu nie jest, kilka otarć i głębszych ran.
Załatwiło go zmęczenie, stres pewnie też dołożył swoje – stwierdził, przykładając
do ramienia rannego podłużny przedmiot, który zapiszczał cicho i zaczął
wysuwać małą karteczkę, niemal w całości pokrytą liczbami. – W jego krwi
znajdują się śladowe ilości kilku substancji wspomagających, i z pewnością nie
jest to naturalne. Musiał coś zażyć, pewnie dlatego uciekł.
-
Ale te rany… Nie wyglądają, jakby zrobiono je podczas walki czy zwykłej
ucieczki.
-
Uderzył w ziemię z dużą prędkością i chwilę zajęło, nim się zatrzymał.
Zakładam, że spadł z jakiegoś pojazdu, ewentualnie któryś z robotów nim rzucił,
ale to raczej mało prawdopodobne.
-
Pewnie dorwał motocykl, też bym tak zrobił.
-
Ty tu jesteś ekspertem w tych sprawach – zaśmiał się, jednocześnie nakładając
żółtawą, półpłynną papkę na miejsca, w których mężczyzna był ranny. Gdy tylko
substancja trochę zaschła, zakleił ją opatrunkami, które dodatkowo chłodziły,
przynosząc minimalną, ale jednak ulgę. – Więcej nie zrobimy. Podpiąłbym go pod
kroplówkę, ale nie wiem, jak jego organizm zareaguje na kolejne wspomaganie,
tym bardziej, że nie wydalił poprzedniego. Możemy jedynie czekać, aż się
obudzi.
-
Popilnuję go, ty możesz iść.
-
Zostanę, to żaden kłopot.
-
Przecież widzę, że jesteś zmęczony. Skorzystaj z chwili wytchnienia
i odpocznij, należy ci się chociaż tyle.
-
Dzięki, Mike – odparł z wdzięcznością, klepiąc go po ramieniu.
Gdy
tylko zamknęły się za nim drzwi, Mike sięgnął po dziwne urządzenie, które zdjął
z ręki nieprzytomnego. Nie miał pojęcia, do czego służy, a włączenie go
niewiele dało. Na ekranie widać było tylko ciąg bezustannie przesuwających się
liczb i cyfr, które albo były jakimś szyfrem, albo kompletnie nic nie znaczyły.
Spróbował po kolei nacisnąć każdy z przycisków, które znajdowały się po bokach,
ale efekt był taki sam.
-
Dziwne to.
Zajęty
oglądaniem nieznanej mu technologii, nie zauważył, że pacjent, którego miał
pilnować, przygląda mu się spod na wpół przymkniętych powiek.
-
Zostaw – wycharczał w końcu, widząc, jak nieznajomy potrząsa komunikatorem.
Mężczyzna wzdrygnął się i szybko odłożył przedmiot, robiąc przy tym minę godną
ośmiolatka przyłapanego na gorącym uczynku.
-
Szybko się obudziłeś – zauważył, próbując odwrócić jego uwagę od poprzednich wydarzeń.
– Jak się czujesz?
-
Jak kupa gówna – przyznał, ostrożnie się rozglądając. – To wasza baza?
-
A konkretnie gabinet Thomasa, naszego doktora.
-
Który mamy rok? – zapytał, powoli siadając na twardej pryczy. Zabrał swój
lokalizator i znowu spróbował go skalibrować, lecz i tym razem nieskutecznie. –
I co to za miejsce?
-
Dwa tysiące pięćset siedemnasty. Obecnie to jedyne miejsce na planecie, gdzie
występuje życie. Reszta wygląda albo jak te ruiny, albo w ogóle wyparowała.
-
Tak sama z siebie?
-
Zasługa bomb z antymaterii. A ty? Skąd jesteś? A właściwie z kiedy?
-
Dwa tysiące sześćdziesiąty siódmy.
-
I podróżujecie w czasie? Przecież wasza technologia…
-
Długa historia – przerwał, uznając ten temat za mało istotny. – Da się to
naprawić?
-
Yakuro da radę, wcześniej pracował przy Edenie. Jest specjalistą, jeśli chodzi
o wszelką technologię.
-
Tyle mi wystarczy – mruknął, próbując wstać. Zachwiał się, wyraźnie
przeceniając swoje siły, i z powrotem opadł na łóżko, sycząc przy tym z bólu.
-
Spokojnie, nie ma się co spieszyć. Najpierw odzyskaj siły.
-
Nie mam czasu. Muszę wracać do siebie.
-
Bo w takim stanie ci się to uda – prychnął, wywracając oczami. - Rozumiem, że
chcesz wrócić, i pomogę ci w tym, ale dopiero jak odpoczniesz. Spójrz na
siebie, cały jesteś poobijany!
-
Bywało gorzej.
-
Co mnie to obchodzi? Masz leżeć!
Spojrzał
na mężczyznę, chwilę myśląc, po czym uniósł dłonie, kapitulując. Facet miał
rację. Potrzebował godziny, góra dwóch snu, żeby móc stanąć na nogi. Na chwilę
obecną jedyne, co byłby w stanie zrobić, to spaść na podłogę i próbować
doczołgać się do wyjścia. Na coś tak żałosnego by się nie zdobył.
-
Przyprowadź tego swojego specjalistę, niech spojrzy na komunikator. Tak będzie
szybciej.
-
Na to mogę się zgodzić – powiedział po chwili zastanowienia, tym razem
łagodniejszym tonem.
-
Ale zanim wyjdziesz, podaj mi kurtkę.
-
Po co ci ona?
-
Mam coś w kieszeni, co chciałbym wziąć.
-
Mogę ci to dać – zaproponował, lecz widząc wściekłe spojrzenie tamtego pokręcił
głową i podał mu jego własność. Ciekawiło go, co takiego mężczyzna ukrywał.
Mimo to wyszedł, zostawiając go samego, nawet jeśli nie do końca mu ufał. Poszedł
do kwatery numer piętnaście, gdzie zastał na wpół śpiącego Yakuro. Lekko, acz
stanowczo potrząsnął jego ramieniem, choć nie chciał tego robić. Mężczyźnie
należał się odpoczynek, ostatnie dni były dla nich intensywne. – Jest robota.
-
Jaka? – zapytał, siadając na pryczy i przecierając oczy. – Chodzi o tego
nowego?
-
Dasz radę naprawić jego komunikator?
-
Się zobaczy – mruknął, narzucając na siebie długi czarny płaszcz, by choć
trochę okryć nagi tors. – Masz go?
-
Obawiam się, że nasz nowy towarzysz chce patrzeć nam na ręce, gdy będziemy mu
pomagać.
-
Dobra, wezmę tylko jakieś narzędzia.
-
Dzięki – powiedział, klepiąc go po ramieniu. – Po wszystkim dostaniesz dzień
wolnego, żebyś mógł się porządnie wyspać.
-
Powiedz mi, skąd jest ten facet? Nie wygląda jak typowy mieszkaniec Elysium.
-
Twierdzi, że jest z dwa tysiące sześćdziesiątego siódmego.
-
O stary, odjazd! – wykrzyknął, o mało nie wysypując zawartości torby, którą
właśnie zarzucał na ramię. – Nie wiedziałem, że wtedy podróżowali
w czasie.
-
I to mnie najbardziej martwi. Nawet dzisiejszym naukowcom to się nie udało, a
on sprawia wrażenie, jakby to była jego setna podróż.
-
Nie zdziwiłbym się, gdyby ci z Edenu znali wytłumaczenie – mruknął, otwierając
drzwi na oścież i kiwając głową na towarzysza, by wyszedł z pomieszczenia i do
niego dołączył. – Nie jedno ukrywają przed ludźmi.
-
Przecież tam pracowałeś. Przypomnij sobie, może coś wiesz?
-
Odpadłem po miesiącu, a oni pokazali mi tylko z jeden procent, jak nie mniej.
Nawet po kilku latach mógłbym niczego nie wiedzieć.
-
Cała nadzieja w tym, że nasz podróżnik w czasie uchyli rąbka tajemnicy –
odparł, wzdychając i wprowadzając Yakuro do gabinetu doktora. – Oto specjalista
– oznajmił, chcąc zwrócić na siebie uwagę mężczyzny, który leżał bez ruchu i
wpatrywał się w sufit.
-
Mike, on chyba śpi – zauważył, podchodząc do łóżka i przyglądając się
pacjentowi.
-
Dobra, zostaw go. Komunikator leży na stoliku, zerknij na niego.
-
Nie licząc materiałów, mamy tu niezłe cacko – powiedział, chwilę przyglądając
się urządzeniu. – System chyba stracił kompatybilność, ale nie wygląda to na
zamierzony efekt. Jakby jakiś bodziec zmusił go do tego.
-
Dasz radę coś z tym zrobić?
-
Proszę cię. Nie takie rzeczy robiłem – zaśmiał się, spoglądając z pobłażaniem
na mężczyznę. – Będę musiał odblokować nadajnik, żeby mógł łączyć się z
tutejszą bazą, bez tego nie ruszy. Chociaż, przyznam szczerze, nie całkiem
rozumiem całokształt. To zaawansowana technologia, wyprzedzająca nawet naszą.
Ktokolwiek to wymyślił, jest cholernym geniuszem.
-
Ile ci to zajmie?
-
Normalnie zrobiłbym to w jakieś trzy godziny…
-
A nienormalnie?
-
Ten, kto zrobił komunikator, na bank naszpikował go zabezpieczeniami. Gdybym
miał do czynienia z amatorem, albo kimś na moim poziomie, szybko bym je złamał.
Do tego dochodzi kwestia samego systemu. Zanim się z nim oswoję, nauczę
rozczytywać… Chodzi mi o to, że sporo będę się uczył na bieżąco.
-
Yakuro, konkrety. I tak niewiele rozumiem.
-
Kilka dni. Tyle może mi to wszystko zająć – przyznał, choć niechętnie. Do tej
pory uważał się za eksperta, w całym obozie nie było nikogo, kto potrafiłby
chociaż połowę tego co on. Tymczasem wystarczyło jedno urządzenie z przeszłości,
by nadszarpnąć jego reputację, tym bardziej, że porażkę również brał pod uwagę.
-
Dla mnie nie ma problemu, dałbym ci i miesiąc, ale on – tu wskazał na śpiącego
mężczyznę – jest nieco niecierpliwy.
-
Musisz go przekonać. Jeśli przez pośpiech zrobię coś nie tak, może tu utknąć na
zawsze.
-
Wygląda na to, że sam będziesz mógł to zrobić – powiedział, zauważywszy, że
nieznajomy zaczyna się budzić.
-
To ten specjalista? – zapytał, podnosząc się i lustrując mężczyzn zamglonym,
acz uważnym spojrzeniem.
-
Mam na imię Yakuro…
-
Dasz radę to naprawić? – przerwał mu. Widać było, że nie ma ochoty na
spoufalanie się z kimkolwiek.
-
Jasne. Daj mi kilka dni, a będzie jak nowy.
-
Kilka dni? – jęknął, odgarniając z oczu przepocone, czerwone włosy, które
jeszcze niedawno były idealnie ułożone. – Mówiłeś, że zna się na rzeczy.
-
Bo tak jest – zapewnił Mike.
-
Posłuchaj… Jak ty się w ogóle nazywasz? – zapytał Yakuro.
-
Klayton.
-
Posłuchaj, Klayton. Kto zrobił ten komunikator? Jeszcze nie widziałem takiego
sprzętu.
-
Mój… przyjaciel. Jest naukowcem. Bret Autrey.
-
Jak naukowiec, który zaginął zaraz po moim dołączeniu do Edenu – zaśmiał
się Yakuro. – Też był geniuszem, ale ponoć…
-
Zaraz, co? To tu istniał ktoś taki? – wtrącił Klayton, wyraźnie poruszony.
-
No przecież mówię.
-
Wiesz, jak wyglądał?
-
Gdybym go zobaczył…
-
To on? – zapytał, wyciągając w stronę mężczyzny zdjęcie Breta. Yakuro chwilę mu
się przyglądał, po czym zbladł i spojrzał na Mike’a z przerażeniem.
-
To by wiele wyjaśniało… Czy Autrey ci coś mówił? Skąd pochodzi, nad czym
pracował, cokolwiek?
-
Znalazłem go przed swoim domem, nieprzytomnego i z dziwną płytką wystającą z
czoła. Jak się obudził, pamiętał tylko jak się nazywa i że jest naukowcem.
Później zaczął sklecać te swoje wynalazki, mówił, że dzięki temu wracają
wspomnienia. Powiedział, że jest z przyszłości, że ktoś go ścigał i próbował
pozbawić pamięci, ale wszczepił sobie w głowę zabezpieczenie, które zakłóciło
proces. Od jakiegoś czasu skaczę po różnych epokach, które jego zdaniem mogą
być tymi, z których pochodzi.
-
Zawsze mówili, że Autrey zaginął w niewyjaśnionych okolicznościach, uznano go
za zmarłego… Były plotki, że jego eksperyment poszedł źle i wysadził się w
powietrze.
-
Myślałem, że będziecie coś wiedzieć – mruknął Klayton, pocierając bark i
krzywiąc się przy tym z bólu. – W każdym razie musicie naprawić mój komunikator.
Tylko wtedy będę mógł skontaktować się z Bretem i go tu sprowadzić.
-
Oszalałeś? – wykrzyknął Mike. – Jeśli go tu znajdą…
-
Musi wrócić. Inaczej sobie nie przypomni.
-
Co nie zmienia faktu, że to głupi pomysł, a do tego bardzo ryzykowny. Skoro
jest stąd, może nadal mieć w sobie jakieś nadajniki, był w końcu członkiem
Edenu. Być może podróż w czasie je uszkodziła, ale co, jeśli nadal są sprawne?
-
Co to jest ten Eden? Ciągle o nim mówicie.
-
Yakuro ci to wytłumaczy. Ja idę na obchód, mam inne rzeczy na głowie niż
niańczenie dziwaków.
-
I kto tu jest dziwakiem – zakpił, patrząc za wychodzącym z pomieszczenia
mężczyzną. Słysząc trzaśnięcie ciężkich drzwi, prychnął i skierował wzrok na
Yakuro.
-
Mike to dobry facet. Wiele mu zawdzięczamy.
-
Nieważne. Mów o Edenie.
-
Metropolia, z której uciekłeś, to Elysium. W nowej dzielnicy jest centrum
badawcze, Electronic Paradise, a Eden to jeden z największych projektów, nad
jakim pracują najlepsi specjaliści, wręcz wybrańcy.
-
Co to za projekt? – zapytał, powoli stając na podłodze i próbując rozruszać
odrętwiałe kończyny, nadal pulsujące tępym, acz znośnym bólem.
-
Sam do końca nie wiem. Chcą stworzyć komputer, który mógłby bezpośrednio
połączyć się z ludzkim mózgiem. Zanim wtajemniczyli mnie w konkretne plany,
uciekłem. To, co wyprawiają w Edenie, jest jednym słowem nieludzkie. Nie
chciałem brać w tym udziału.
-
I mówisz, że Bret był jednym z naukowców Edenu?
-
Więcej. On był jego założycielem.
Po
jego słowach nastała niezręczna cisza, przerywana jedynie odgłosem bosych stóp
stykających się z podłogą. Yakuro chciał coś powiedzieć, cokolwiek, ale jak na
złość nic nie przychodziło mu do głowy. Klayton przerażał go
w niewyjaśniony, pierwotny sposób. Jego dzikie spojrzenie, postawa godna
wojskowego, aura, jaką emanował, to wszystko sprawiało, że mężczyzna wyglądał
na spokojnego i groźnego jednocześnie. Takiego, co to nie wiadomo o czym myśli.
-
Pójdę do siebie, tu nie naprawię komunikatora – oznajmił w końcu, pocierając
potylicę. Miał nadzieję, że kropelki potu zdobiące jego skórę nie są widoczne i
nie zdradzają, jak bardzo jest zdenerwowany.
-
Idę z tobą.
-
Nie! – zaprzeczył, nieco zbyt gwałtownie. – To znaczy… Musisz odpoczywać.
Jesteś ranny, w takim stanie nie dasz rady chodzić, a co dopiero…
-
Nic mi nie jest. Mogę ci pomóc, Bret lubi szyfrować swoje wynalazki używając kodów,
które tylko on albo ktoś mu bliski może odgadnąć. Bez tego miną tygodnie, zanim
cokolwiek zdziałasz.
-
Chyba mnie nie doceniasz – zaśmiał się, choć uwaga Klaytona zabolała go, raniąc
jego ambicję i wiarę w siebie. – Ja zajmuję się komunikatorem, a ty zbierasz
siły na następną podróż. To chyba uczciwy podział obowiązków.
Klayton
tylko prychnął coś niezrozumiałego i odwrócił się do mężczyzny plecami. Widać
było, że podjął decyzję, choć niechętnie.
-
Trzy dni.
-
Co? – zapytał, nie bardzo rozumiejąc.
-
Masz trzy dni. Potem przyjdę ci pomóc – sprostował, wracając na pryczę i
opadając na nią z cichym stęknięciem. Znowu czuł się słabo, najwyraźniej
przecenił swoje ciało. Siniaki zdążyły pokryć znaczną część jego klatki piersiowej,
brzucha i kończyn, a na niektórych opatrunkach pojawiły się czerwone plamy. W
głowie mu szumiało, podłoga falowała, a ściany to przybliżały się, to oddalały.
Zamknął oczy i zacisnął zęby, przeklinając w duchu swoją niemoc.
Nie
wiedział, ile czasu minęło, ale gdy w pełni odzyskał świadomość, za drzwiami
słychać było gwar, kroki i stapiające się w jeden wielki rozgardiasz rozmowy.
Przekręcił się na bok i z niezadowoleniem stwierdził, że ktoś siedzi przy
biurku. Wytężył wzrok i stwierdził, iż jest to Mike. Ręce skrzyżowane miał na
piersiach, nogi zadarte na blat, a głowę opuszczoną; widać było, że przysnął na
warcie. Klayton chrząknął, niby przypadkiem, udając, że dopiero się przebudza.
Mężczyzna wyprostował się i spojrzał na niego bacznie, w ogóle nie wyglądając
na kogoś, kto sekundy temu drzemał.
-
Ile spałem? – zapytał, zdziwiony swoim słabym i zachrypniętym głosem.
-
Jakieś czterdzieści godzin – odparł, opuszczając nogi na podłogę. Wyciągnął z
szuflady podłużny przedmiot i podszedł z nim do Klaytona. – Wystaw rękę.
-
Po co?
-
Muszę cię przebadać, doktor kazał.
Mężczyzna
nieufnie wykonał polecenie, przyglądając się uważnie, jak Mike przykłada
końcówkę przyrządu do jego ramienia, a następnie odbiera wysuwaną przez niego
karteczkę.
-
Wygląda o wiele lepiej – stwierdził, wyraźnie zadowolony. – Chodź, przyda ci
się kąpiel. Okropnie śmierdzisz.
-
Dzięki – prychnął, pewnie stając na zimnej kamiennej posadzce. Założył spodnie,
które dla niego przygotowano, a także zarzucił kurtkę, upraną i pachnącą czymś
dziwnym, a zarazem kojącym i przyjemny. Następnie poszedł za mężczyzną, który
od czasu do czasu sprawdzał, czy Klayton aby na pewno za nim podąża.
W
końcu weszli do dużego pomieszczenia, które podzielono na kilka mniejszych ściankami działowymi wykonanymi z tworzywa przypominającego bambus. Pod sufitem nadal unosiły się resztki pary
oszczędzone przez klimatyzację, a na zlewach leżały przedmioty pozostawione w
roztargnieniu bądź umyślnie przez właścicieli. Widać było, że jeszcze niedawno
przebywało tu wielu ludzi, choć wokół panował względny porządek.
-
W ostatniej kabinie po lewej stronie masz przygotowane mydło i ręcznik –
powiedział Mike, sam zaś siadł na stojącym przy ścianie taborecie. – Nie musisz
się spieszyć, aczkolwiek uprzedzam, że nie będę czekał w nieskończoność.
I zerwij opatrunki, nie będą już potrzebne.
Klayton
bez słowa zdjął ubrania i zaczął odklejać plastry, krzywiąc się na widok
żółtawych plam, które pod nimi ujrzał. Na początku myślał, że to siniaki, lecz
przy bliższych oględzinach stwierdził, iż jest to pozostałość po jakiejś maści,
która nie dość, że utworzyła na jego ciele ohydne strupy, to jeszcze odbarwiła
skórę.
-
Czym mnie wysmarowaliście?
-
Zwykła maść na rany. Trochę kłopotliwa, ale skuteczna.
Mężczyzna
wzruszył ramionami i wszedł do kabiny. Gdy tylko zamknął drzwi, ze ściany
wysunął się dysk, z niego zaś zaczęła lecieć gorąca woda. Chwycił mydło,
pachnące tak samo jak jego kurtka, i spróbował zmyć z siebie cały brud możliwie
jak najszybciej.
Najchętniej
od razu po przebudzeniu poszedłby sprawdzić, jak radzi sobie Yakuro. Wierzył,
że mężczyzna zna się na technologii, lecz Bret to zupełnie inna liga. Jego
zabezpieczenia były szalone jak on sam, tym bardziej, że naukowiec sam często
nie wiedział co i jak robi. Działał instynktownie, utrata pamięci odebrała mu
wiele wiedzy i informacji, choć jego ciało nadal potrafiło to, co kiedyś. Przeszkodę
stanowił umysł, często nienadążający za dłońmi. Tworzył i konstruował, tak
naprawdę nie wyjaśniając, jak to robi, nawet samemu sobie.
Teraz
pewnie odchodził od zmysłów. Klayton nie odzywał się od trzech dni, nawiązanie
łączności było niemożliwe, żaden z nich nie wiedział, co dzieje się z tym
drugim. I to było chyba najgorsze. Niewiedza.
Po
kilkunastu minutach wyszedł z kabiny i zaczął się wycierać. Na szczęście nie
musiał przejmować się ranami, gdyż te niemal całkowicie się zasklepiły,
pozostawiając jedynie różowe blizny. Szybko się ubrał i dołączył do Mike’a,
który bez słowa rzucił mu parę skórzanych sznurowanych butów, a także małą torebkę z jakimś płynem, który według napisu na etykiecie stanowił równowartość dziennego zapotrzebowania kalorycznego dorosłego człowieka.
-
Zaprowadź mnie do Yakuro – poprosił, choć brzmiało to raczej jak rozkaz.
-
Taki miałem zamiar. Kilka godzin temu naprawił komunikator, ale jesteś
potrzebny do nawiązania kontaktu. Gadał coś o twojej skórze, nie pamiętam
o co mu chodziło.
Klayton
zmarszczył brwi, zastanawiając się, jak to możliwe. Mike od razu go przejrzał,
gdyż zaśmiał się lekceważąco i spojrzał na mężczyznę z wyższością.
-
Mówiłem, że jest dobry – mruknął, prowadząc go szerokim korytarzem. Mijający
ich ludzie spoglądali na Klaytona z zaciekawieniem, a niektórzy nawet
uśmiechali się do niego przyjaźnie, myśląc, iż jest nowym buntownikiem.
-
Nie doceniłem go. Mój błąd.
Gdy
byli na miejscu, Mike zapukał w drzwi i otworzył je, nie czekając na
zaproszenie. Zajrzał do środka, a gdy ujrzał Yakuro, skinął głową i wprowadził
Klaytona.
-
Długo spałeś – zagadnął mężczyzna, chcąc nieco rozluźnić atmosferę.
-
Niestety. Daj komunikator – powiedział, siadając na rogu biurka. Próbując
okiełznać nieco jeszcze wilgotnego irokeza i popijając pożywną papkę, lustrował pomieszczenie spokojnym,
czujnym wzrokiem, gotowy zareagować na choćby najmniejsze zagrożenie.
-
Nie ciekawi cię, jak go naprawiłem? Wcześniej raczej nie wierzyłeś, że mi się
uda.
-
Zachowaj to dla siebie, mi i tak do niczego się nie przyda twoja historia –
burknął, co w domyśle miało znaczyć: „Pospiesz się i ogranicz słowotok do minimum”.
Yakuro
westchnął, cierpiętniczo spoglądając w stronę Mike’a, i podał komunikator
Klaytonowi. Mężczyzna szybko zapiął go na nadgarstku i włączył, modląc się, by
faktycznie wszystko poszło zgodnie z planem.
Przez
chwilę na ekranie nic się nie działo, całe urządzenie jakby zamarło, przez co
Klayton zaczął myśleć, że tym razem szczęście go opuściło. Gdy jednak
wyświetlacz zaczął reagować i podjął próbę połączenia z domem, uśmiechnął się, choć było to niemal niezauważalne.
-
Działa – szepnął zafascynowany Yakuro, wielkimi jak spodki oczami przyglądając
się komunikatorowi. Słysząc cichy szum i trzaski, zaczął nerwowo uderzać
palcami w uda, ciekawy, co stanie się dalej.
-
Bret, słyszysz mnie? – zapytał Klayton tonem, który zdziwił nawet Mike’a. Był
zmartwiony i troskliwy, a przede wszystkim pełny nadziei i radości.
-
Scott, żyjesz! – Z komunikatora wydobył się nieco drżący głos, sprawiający
wrażenie przeżartego alkoholem. Był dziwaczny i jedyny w swoim rodzaju, tak
samo jak jego właściciel. – Zacząłem się bać, że wpakowałem cię w jakiś ocean
czy inny zagrażający twojemu życiu szajs, co mogłoby…
-
To tutaj, Bret – przerwał mu, wiedząc, że do jutra nie skończy gadać, jeśli
pozwoli mu się kontynuować paplanie. – Jestem w twoich czasach.
-
Wspaniale! Jak tylko odzyskam pełną kontrolę nad komunikatorem, dołączę do
ciebie.
-
Nie jestem pewny, czy to będzie takie proste. Są osoby, które twierdzą, że może
to być dla ciebie niebezpieczne.
-
Osoby, czyli kto?
-
Mike i Yakuro. Obaj sądzą, że możesz mieć jakieś nadajniki czy coś w tym
rodzaju, dzięki którym cię tu znajdą i dokończą to, w czym przeszkodziłeś. Bo,
musisz wiedzieć, narobiłeś sobie wrogów najgorszych z możliwych.
-
Wszystko fajnie, ale kim, do cholery, jest Mike i Yakuro? – zapytał,
i Klayton mógłby przysiąc, że Bret zmarszczył właśnie brwi, a w jego
głowie zaczęły tworzyć się niestworzone historie.
-
Ludźmi, którzy sprzeciwili się systemowi i zamieszkali w kanałach. Uratowali mi
życie.
-
Scott, twoje opisy są wspaniałe, naprawdę – zaśmiał się – ale wiesz, że
nie o to mi chodzi.
-
Miałeś mnie tak nie nazywać – mruknął, zażenowany. – Bret, nie mamy na to
czasu. Przychodzisz tu czy zabierasz mnie z powrotem?
-
Będę za kilka minut. W końcu muszę poznać Mike’a i Yakuro - oznajmił, kładąc
szczególny nacisk na imiona i niemalże wypluwając je, jakby samo wypowiedzenie
ich było dla niego uwłaczające. – Nie rozłączaj się i nie zdejmuj komunikatora.
Widzimy się za chwilę.
Urządzenie
znowu zaszumiało i nastała cisza. Klayton zaczął przechadzać się po
pomieszczeniu, próbując ignorować przeszywające go spojrzenia.
-
Miał tu nie przychodzić – powiedział w końcu Mike, przerywając krępującą ciszę.
– Jeśli narazi nas na niebezpieczeństwo…
-
Nie martw się, nie zostaniemy tu długo. Pójdziemy do Elysium, a jak zrobi się
gorąco, wrócimy do siebie.
-
To może być zbyt ryzykowne – zaczął Yakuro, lecz spojrzenie piwnych oczu,
uważne i nieodgadnione, powstrzymało go przed dalszą wypowiedzią. Mężczyzna
pokręcił jedynie głową, wycofując się i siadając na kanapie, jakby przestało mu
na czymkolwiek zależeć.
-
Słuchaj, Klayton… A może raczej Scott. Autrey na pewno nadal jest poszukiwany przez
najbardziej wtajemniczonych członków Edenu. Jeśli was dopadną, możecie zagrozić
nie tylko sobie, ale i nam wszystkim. A jak te bydlaki zaczną majstrować przy
podróżach w czasie, będziemy mieli przesrane.
-
Jak na czasy, w których żyjesz, wydajesz się bardzo bojaźliwy – zakpił Klayton,
krzyżując ręce na klatce piersiowej i stając w lekkim rozkroku. Uważnie
wpatrywał się w oczy rozmówcy, choć musiał przy tym odrobinę zadrzeć głowę. –
Co może być gorszego od mieszkania w ruinach, przypatrywania się, jak gdzieś za
murem bogacze robią co chcą i życia ze świadomością, że musicie tu być, bo
nigdzie indziej się po prostu nie da?
-
Każdy z nas jest wyjęty spod prawa. Póki nie stanowimy realnego zagrożenia,
władze mają nas gdzieś, jedynie od czasu do czasu wysyłają patrole. Jeśli
mogliby przenieść się w czasie, nikogo by tu nie było. Nie daliby nam uciec.
Gdyby ktoś zdradził, po prostu cofaliby się o kilka dni i nas eliminowali. Co
gorsze, być może zechcieliby ingerować w przeszłość. Co byś zrobił, gdyby
wróciliby do twoich czasów i narobili tam takiego gówna, że dzisiaj po ludzkości
nie byłoby śladu?
-
Nikt, kto zrozumiałby mój wynalazek, nie byłby na tyle głupi, żeby robić coś
takiego.
-
Bret – powiedział Klayton, zaskoczony nagłym wtrąceniem się przyjaciela do
rozmowy. Nawet nie zauważył, kiedy mężczyzna pojawił się w pomieszczeniu.
-
Z czasem nie można igrać jak tylko się chce. Nawet to, że stoicie tu teraz i
się kłócicie, może mieć negatywny wpływ na kontinuum czasowe. Każdy, kto się tym
para, zna podstawowe zagrożenia…
-
Idziemy, czy będziesz dalej tu stał i zagrażał wszechświatowi? – zapytał
Klayton, wywracając oczami i spoglądając na Breta z politowaniem. – Czy tobie
kiedyś zamyka się gęba?
-
Tylko dzięki tobie – mruknął, po czym zarzucił rękę na szyję Klaytona
i podskoczył. Mężczyzna instynktownie go złapał, za co został obdarowany zamaszystym,
pełnym pasji pocałunkiem w skroń. – Dalej, ku przygodzie! – krzyknął, wskazując
palcem na drzwi i wierzgając nogami.
-
A nie chciałeś tu kogoś poznać?
-
Nah, nie mają ze mną szans. Niepotrzebnie się martwiłem.
-
Zaraz, nie może pan tak po prostu odejść! – zaprotestował Yakuro, który od kilku
minut im się przyglądał. – Co to ma w ogóle być?!
-
Daj spokój, to wariaci. Niech sobie idą na wycieczkę krajoznawczą jak tak
bardzo chcą – prychnął Mike. Początkowo liczył na to, że porozmawiają, wyjaśnią
sobie kilka rzeczy, które nie dawały mu spokoju, ale teraz wszystko to
wyparowało. Zamiast wspaniałego podróżnika w czasie dostał naburmuszonego
gbura, a założyciel Edenu, genialny buntownik i szansa dla tych czasów, okazał
się facetem o różowych włosach i bez piątej klepki. I jak tu nie mieć wszystkiego
gdzieś?
-
Nie po to naprawiłem mu komunikator! Nie tak miało być! On założył Eden, kurwa
jego mać!
-
Że kto? Ja? – zapytał Bret, wskazując na siebie i robiąc zdziwioną minę. – Nie
przypominam sobie.
-
Bo ty ogólnie niewiele pamiętasz.
-
Och, zamknij się, Scott – szepnął, głaszcząc go po policzku i zeskakując na
podłogę. – Chyba jednak utnę sobie krótką pogawędkę z tym uroczym młodzieńcem.
Chłopcy, idźcie pobawić się w innej piaskownicy. Tylko macie być grzeczni. –
Ostatnie słowa skierował do Klaytona, mrugając do niego porozumiewawczo.
-
Nie no, pewnie. Nie ma problemu. W ogóle – zaperzył się Mike, lecz zanim zdążył
dać upust negatywnym emocjom, które wręcz w nim wrzały, został wyciągnięty z
pomieszczenia. Chciał wrzasnąć, lecz silna dłoń Klaytona zakryła mu usta, nie
pozwalając na to.
-
Spokój – warknął, z niepokojem zerkając na boki. Wokół nich zaczęło robić się
tłoczno, ludzie przystawali tylko po to, by przyglądać się im, w razie czego
pomóc.
-
W porządku – uspokoił ich Mike, odtrącając od siebie mężczyznę. – No już, to
nie przedstawienie.
Wszyscy
jakby wybudzili się z transu i, kiwając głowami, wrócili do swoich zajęć.
Niektórzy niepewnie oglądali się za siebie, jakby nie do końca wierząc w
zapewnienie ich lidera.
-
Naprawdę chcecie iść do Elysium? – zapytał, łapiąc Klaytona za ramię
i przyciągając do siebie, by tylko on mógł go usłyszeć.
-
Może. Prawda jest taka, że chcę pomóc Bretowi. Jeśli to przywróci mu
wspomnienia…
-
Przecież to cholernie ryzykowne!
-
Słuchaj, on jest geniuszem. Nie raz widziałem, do czego jest zdolny. Od
miesięcy majstruje w moim domu, kilka razy zdarzyło mu się wywołać awarię na
pół miasta, ale tylko dzięki niemu nadal nikt nie wie, co wyprawiamy. Jest
dobrym kłamcą i manipulatorem, a w sytuacjach zagrożenia potrafi się obronić
czy uciec. Nikt nas nie złapie.
-
Najchętniej bym was obu zabił – powiedział, zaciskając zęby. Widać było
wyraźnie, jak jego szczęka drży, jakby lada chwila miała pęknąć.
-
Chodź z nami jak tak bardzo się martwisz.
-
Jeszcze czego! – prychnął, kręcąc głową. – Jak potrzebujesz niańki, to weź
Yakuro. Założę się, że twojego walniętego towarzysza najchętniej by wycałował
po nogach za samą propozycję.
-
Zazdrościsz? – zapytał zadziornie, chcąc go sprowokować.
-
Nie chcę nic mówić, ale to twój mężczyzna siedzi w pokoju z innym.
-
Nie chcę nic mówić, ale siedzi tam z twoim mężczyzną.
-
Zwykła rozmowa, ot co.
-
Tego to nie byłbym taki pewny – powiedział, naciskając klamkę i otwierając
drzwi na oścież. Mike instynktownie spojrzał do środka, a napotykając
przerażone spojrzenie Yakuro wszedł do środka i zajął miejsce obok niego,
uprzednio zmuszając Breta, by odsunął się i zabrał rękę z ramienia chłopaka.
-
Scooott, pamiętam! – wykrzyknął, siadając na oparciu kanapy. Odchylił się tak,
by móc widzieć swojego towarzysza i obdarzyć go szerokim uśmiechem. – To było
takie proste. Wystarczyło kilka słów kluczy, żeby to odblokować. Genialnie!
-
Co zamierzasz?
-
Odwiedzę Elysium i wracamy do ciebie.
-
Myślałem, że będziesz chciał tu zostać.
-
Nie mogę. Dopiero teraz to zrozumiałem. Przeniosłem się do innych czasów nie
tylko dlatego, żeby uciec od Edenu. Musiałem jak najbardziej zminimalizować
prawdopodobieństwo znalezienia mnie i zmuszenia do dalszej współpracy. Zresztą,
później wszystko ci wyjaśnię. Teraz chodźmy.
-
Ale…
-
Klayton – mruknął, łapiąc go za ramię. Przesłał mu przelotne spojrzenie, które
wręcz krzyczało, by jak najszybciej się stąd wynieśli.
-
Tylko nie dajcie się złapać – powiedział Mike, do tej pory dziwnie cichy i
spokojny.
-
Chłopcze, nawet nie wiesz jak wiele mógłbyś się ode mnie nauczyć
o uciekaniu – zaśmiał się Bret i wyszedł, ciągnąc za sobą Klaytona. Gdy
tylko zatrzasnęły się za nimi drzwi, jego mina z głupkowatej zmieniła się na
poważną i skupioną, a uśmiech zastąpił niezadowolonym grymasem. Zaczął biec,
nie puszczając dłoni towarzysza i niemal boleśnie zaciskając na niej swoje
palce.
-
Co się dzieje? – zapytał, gdy znaleźli się na zewnątrz, z dala od wścibskich
spojrzeń.
-
Co ja narobiłem? – jęknął, pocierając twarz. – Scott, stworzyłem coś, co nigdy
nie powinno powstać. A oni nadal to mają…
-
Bret, o co chodzi? Nic nie rozumiem.
-
Wiesz już o tym, że jestem jednym z założycieli Edenu. Teoretycznie celem tego
projektu jest poszukiwanie nowych rozwiązań, które pomogą ludziom w rozwoju,
codziennym życiu, usprawnią funkcjonowanie metropolii… W teorii wygląda to
pięknie i szlachetnie. Prawda jest inna, straszna…
-
Powiedz to w końcu.
-
Stworzyliśmy komputer, którego centrum jest ludzki mózg – szepnął, odwracając
głowę. – Hodowaliśmy ludzi w probówkach, a jak dojrzewali, po prostu
podpinaliśmy ich do całej aparatury. Elysium funkcjonuje tylko dzięki temu
komputerowi. Ogromne centrum dowodzenia zastąpiono tylko tym jednym
urządzeniem.
Klayton
przez chwilę rozmyślał, próbując zrozumieć każdy aspekt usłyszanej historii.
Jedynie jedna rzecz nie dawała mu spokoju.
-
Dlaczego uciekłeś?
-
Czy to nie oczywiste? Zdałem sobie sprawę, że przekroczyliśmy granicę, gdy
zobaczyłem stosy ciał wrzucane do kontenera, które następnie utylizowano.
Musieliśmy podpinać nowego człowieka co dwa, góra trzy tygodnie. Zatraciliśmy
się w tym tak bardzo… Ludzie zaczęli być dla nas mięsem, na którym można
eksperymentować. Nie chciałem tego dłużej robić.
-
Całkiem szlachetnie – zaśmiał się, spoglądając na Breta i kładąc mu dłoń na
ramieniu. – Słuchaj, jeśli mam być całkowicie szczery…
-
Szczery – tak. Byle nie okrutny – wtrącił, rozglądając się i badając rękami
najbliższą ścianę, która dumnie wznosiła się na wyniszczonej wojną ziemi.
-
Porządny z ciebie facet.
-
Scott, błagam cię. Twoja wylewność mnie zabije – ironizował, odłupując kawałek
cegły i chowając go do kieszeni. – Naprawdę, w takim momencie mógłbyś bardziej
się wysilić.
Klayton
westchnął, robiąc niezadowoloną minę i podchodząc do Breta. Chciał coś dodać,
ale jak na złość w jego głowie panowała pustka. Potrafił być wygadany jeśli
tego chciał, ale najwyraźniej obecna sytuacja przerosła nawet jego. Nie chcąc
dłużej się kompromitować, położył dłoń na karku naukowca i złączył ich
czoła, a widząc złośliwy uśmiech na ustach tamtego, po prostu go pocałował.
Poczuł lekki posmak pasty do zębów i pyłu, który otaczał ich z każdej strony,
niesiony przez wiatr. Brakowało mu bliskości Breta. Tyle razy zdążył pomyśleć,
że utknie w tych czasach i więcej się nie zobaczą…
-
Ktoś się chyba stęsknił – mruknął Autrey, klepiąc go w pośladek. – Nie martw
się, poprawię ci humor jak wrócimy do domu.
-
Nie obiecuj zbyt wiele, bo jak zwykle się przeliczę – odparł, zmierzając w
stronę wejścia do miasta.
Im
bliżej Elysium się znajdowali, tym rdzawy zapach metalu stawał się silniejszy.
Głuchą ciszę zastąpił dźwięk pojazdów, na razie stłumiony i cichy, zaś niebo
wyraźnie się rozjaśniało od bijącej z metropolii łuny.
-
Rozumiem, że tamtędy się wydostałeś? – zapytał Bret, wskazując na wysoką,
ciężką bramę.
-
Wtedy ją zamknęli, a kłódka wydawała się być pod napięciem. I chyba nadal jest
– powiedział, wytężając słuch. Znajome buczenie było o wiele delikatniejsze i
słabsze niż ostatnio, jednak w dalszym ciągu nie wróżyło niczego dobrego.
-
Nadal ich używają? – zdziwił się, podchodząc do bramy i uważnie lustrując
urządzenie. Pewnie chwycił je w dłoń, przez co jego włosy stanęły dęba, zaś
jego ciało zaczęły trawić konwulsje.
-
Bret, cholera jasna! – krzyknął Klayton. Chciał odepchnąć go do bramy za pomocą
nóg, na których miał buty o nieprzewodzących prądu podeszwach, lecz powstrzymał
go głośny śmiech mężczyzny.
-
Żartowałem – zachichotał, pokazując trzymaną w ręce kłódkę.
-
Bret, ty sukinsynu – mruknął, cudem powstrzymując się przed dokopaniem mu tu i
teraz. Zamiast tego otworzył jedno ze skrzydeł bramy i, nie czekając na
towarzysza, zaczął iść w stronę miasta.
-
Scott, skarbie, zaczekaj! – zawołał, podbiegając do niego i zarzucając mu rękę
na ramię. – No przepraaaszam, nie mogłem się powstrzymać.
-
Nic nowego – prychnął, odtrącając go i chowając dłonie do kieszeni kurtki. –
Dokąd idziemy?
-
Dokąd nas nogi poniosą.
-
Choć raz mógłbyś zabłysnąć jakimś planem.
-
Improwizacja i przypadek, w to wierzę. Plany są dla nudziarzy.
Klayton
jedynie wywrócił oczami i skręcił w lewo, gdzie z wysokich stalowych budynków
raziły w oczy światła neonów, kontrastujących z wszechobecną szarością i
czernią. Mijający ich ludzie spoglądali na nich przelotnie, po czym
kontynuowali uparte wgapianie się w chodnik. Od czasu do czasu po ulicy
przejeżdżał samochód, choć większy ruch panował wysoko w powietrzu, gdzie
kursowały szklane wagoniki bądź auta bardzo podobne do tych naziemnych. Miasto
wydawało się zupełnie inne niż dnia, gdy Klayton tu przybył, jakby wybudzono je
ze snu.
-
Nic się tu nie zmieniło – westchnął Bret, zadzierając do góry głowę
i podziwiając otoczenie. Czuł swego rodzaju sentyment do tego miejsca. To
tu się urodził i wychował, stworzył swój pierwszy projekt, nauczył się jak budować
maszyny i programować roboty, by były bezgranicznie posłuszne. I choć
nienawidził tego miasta za mrok, jaki w sobie skrywało, to kochał Elysium
z dziecięcych lat. Gdyby tylko mógł naprawić swój błąd…
-
Nie chciałeś nigdy cofnąć się w czasie, żeby nie doprowadzić do powstania
Edenu? – zapytał Klayton, zarzucając na głowę kaptur, chcąc ukryć się przed
wścibskimi spojrzeniami.
-
Nawet teraz o tym myślę. To byłoby takie proste… Wystarczy wpisać datę i
miejsce, żeby wszystko zmienić.
-
To czemu tego nie zrobisz?
-
Żeby nie zmieniać historii, głuptasie. Zapomniałeś już, czego cię uczyłem? Każde
wydarzenie jest kostką domina. Jeśli ruszysz jedną, nawet pozornie
niepotrzebną, spowodujesz lawinę. A lawiny są złe.
-
Co mogłoby być gorsze od tego? – mruknął, nie oczekując odpowiedzi.
-
Stworzyłem Eden. Zainspirowałem złych ludzi, których ambicje przerodziły się w
patologiczne dążenie do celu. Wierzę jednak, że kiedyś pojawi się człowiek
zdolny do zaprowadzenia zmian i zamknięcia tej ścieżki zepsucia raz na zawsze. Żałuję
jedynie, że nie będę to ja.
-
Okropnie filozofujesz odkąd odzyskałeś pamięć.
-
To aż takie złe?
-
Inne – powiedział, zerkając na niego ukradkiem. – Muszę się przyzwyczaić do tej
poważnej wersji ciebie.
-
Ależ nie musisz. Jutro znowu będę tym samym beztroskim i szalonym Bretem,
którego tak bardzo kochasz.
-
Z tym kochaniem to bym nie przesadzał…
-
Paskuda z ciebie – jęknął, trącając go w ramię. Nagle zdał sobie sprawę, że na
chodniku nie ma praktycznie nikogo, a pojedynczy przechodnie szybko się
oddalają, niektórzy nawet zawracali, byleby nie iść tam, gdzie zmierzali Bret
i Klayton. – Coś tu nie gra.
-
Od jakichś dwóch minut. Musimy się pilnować.
-
Myślisz, że mogli wszczepić ci ostatnim razem jakiś nadajnik?
-
A skąd mam wiedzieć? Ścigały mnie jakieś mordercze roboty strzelające laserami,
ale czy mi coś wszczepiły…?
-
Nieważne, spadajmy stąd. Mam już to, czego chciałem, nie musimy dalej ryzykować.
-
Jak chcesz – mruknął, pociągając go w boczną uliczkę.
W
czasie, gdy Bret ustawiał odpowiednią datę i miejsce w komunikatorze, Klayton
obserwował otoczenie, wypatrując wroga. Na ulicy panował spokój, było cicho i
spokojnie, a to nie mogło skończyć się dobrze. Nie tym razem.
-
Chodź, skalibruję twój komunikator i wracamy do domu – powiedział, zbliżając
swoje urządzenie do jego i pozwalając, by automatycznie przechwyciło dane.
Nacisnął przycisk przeniesienia w chwili, gdy Scott odwrócił się i wykonał
gwałtowny ruch, jakby chciał skoczyć przed Breta i zasłonić go.
Sekundę
później obaj mężczyźni stali w zagraconym salonie pachnącym herbatą, smarem i
chipsami. Autrey już miał rzucić jakiś komentarz, lecz czując na ramieniu silny
uścisk Klaytona od razu skierował na niego całą swoją uwagę.
-
Scott, co jest? – zapytał, widząc, jak mężczyzna przechyla się w jego stronę i
niemal się na nim uwiesza. Dopiero teraz zauważył, że drugą dłoń przykłada do
boku, z którego sączyła się krew. Złapał go w talii i poprowadził do kanapy, na
której go położył. – Poczekaj, zaraz przyniosę apteczkę – powiedział drżącym
głosem i pognał do kuchni. Z szafki wyciągnął sfatygowaną skrzyneczkę ozdobioną
różnymi naklejkami i napisami. Wrócił z nią do salonu i uklęknął przy
sofie, próbując uchylić wieko trzęsącymi się rękami.
-
Umrę w tym tempie – stwierdził Klayton. – Uspokój się, to tylko draśnięcie.
Załóż mi opatrunek i będzie po sprawie.
-
Scott, widać ci żebro – jęknął. – Musimy jechać do szpitala.
-
Beznadziejny jesteś – westchnął i z trudem usiadł. Odebrał od Breta apteczkę i
wygrzebał z niej specjalną masę, którą zatkał ranę. Syknął przy tym
i zacisnął zęby, gdyż kontakt gorącego, wypalonego mięsa z medykamentem
zabolał, i to cholernie mocno. – Zaszyj mi to i będzie po sprawie.
-
Oberwałeś laserem. To może się nie udać.
-
Bret! Spójrz na mnie – zażądał, siląc się na władczy i opanowany ton. – Masa
zatrzymała krwawienie i zapewni stopniową odbudowę tkanki. Nie z takimi
rzeczami sobie radziła. Weź się w garść, złap igłę i zszyj mi tę cholerną
dziurę, bo zaraz oszaleję!
Po
tych słowach Autrey odetchnął głęboko, jednocześnie szukając odpowiednich
przyrządów. Niepewnie przyłożył małe ostrze do skóry Klaytona i, nie czekając
na dalsze zachęty, zaczął łączyć ze sobą skórę po obu stronach rany. Mniej
więcej w połowie zabiegu poczuł dłoń mężczyzny zsuwającą się z jego głowy na
ramię. Niepewnie spojrzał na Scotta, a widząc jego zaciśnięte zęby
i powieki, coś w środku kazało mu przestać, by nie sprawiać mu więcej
cierpienia. Mimo tego kontynuował, starał się to jednak robić delikatniej.
-
Już po wszystkim – oznajmił, zakładając na koniec nici specjalny klips. Szew
zakrył opatrunkiem nasączonym substancją przeciwbólową i zapobiegającą
zakażeniom, po czym usiadł obok Klaytona i pocałował go w czoło, czule
przytulając go do siebie. – Co się tam stało?
-
Znowu te roboty – mruknął, wygodnie opierając się o Breta i pozwalając mu się
obejmować. – Celowały w ciebie.
-
Stałem dalej niż ty. Gdybyś się nie ruszył, pocisk nie trafiłby żadnego
z nas.
-
Wolałem nie ryzykować – powiedział, a w jego głosie dało się usłyszeć nutę
rozbawienia. – Chyba mnie nie lubią w
twoich czasach. Ciągle obrywałem.
-
Dlatego nigdy tam nie wrócimy. W ogóle nie będziemy już podróżować w czasie.
-
Trochę szkoda – szepnął, powoli zapadając w sen – ale jeśli zostaniesz tu ze
mną, to nie mam nic przeciwko.
-
Pewnie, że zostanę – odparł, składając kolejny pocałunek, tym razem na jego
ustach.
Nim
zdążył dodać coś jeszcze, usłyszał miarowy, nieco chrapliwy oddech Klaytona.
Uśmiechnął się, przeczesując palcami jego włosy i ciesząc się, że dane mu
będzie spędzać wygnanie właśnie z tym człowiekiem.
No i kolejny punkt za nami. Mam wrażenie, że jakoś opornie mi to idzie, no ale jak się robi sto rzeczy na raz, to później wychodzą takie opóźnienia.
Przyznam szczerze, że ten one-shot jest małą próbą przed zaczęciem pisania dłuższego tworu (w zamyśle książki), którego akcja dziać się będzie w opisanym przeze mnie świecie, konkretnie w Elysium z 2517 roku. I nawet jestem zadowolona z tego rozdziału, a to wielki sukces! Może coś z tego będzie.
A teraz pozwólcie, że znowu zniknę na jakieś dwa tygodnie.
Do następnej notki, Towarzysze!