Zapach
kwiatów, śpiew ptaków,
Szum morskiej wody.
Woń jodu, gorąc piachu,
Twój wzrok zamglony.
Mokre usta, zimne dłonie,
Nagła chęć dotyku.
Skąpy ubiór, włos w nieładzie,
Noc pełna przygód.
Szum morskiej wody.
Woń jodu, gorąc piachu,
Twój wzrok zamglony.
Mokre usta, zimne dłonie,
Nagła chęć dotyku.
Skąpy ubiór, włos w nieładzie,
Noc pełna przygód.
Wieczór.
Godzina osiemnasta. Może później. Sam nie wiem. Zresztą, nie ma to dla mnie
większej różnicy. Czas to pojęcie względne. Bo skąd pewność, że facet, który
wymyślił zegarek, ustawił na nim właściwe cyferki?
Brzeg
morza, szum fal, krzyk mew, rozwydrzone bachory żądające przedłużenia pobytu na
plaży, grube kobiety objadające się lodami, łysiejący mężczyźni, psy
załatwiające swoje potrzeby gdzie popadnie… Cały ten syf otacza mnie, zacieśnia
się wokół mojej osoby, uświadamiając mi coraz bardziej i bardziej, jak bardzo
tu nie pasuję. Chciałbym uciec, lecz jedyne, co robię, to brnę w to dalej.
Patrzę na tych ludzi, słyszę ich głosy, czuję ich zapach, krzywię się, gdy niechcący mnie dotkną, a potem wracam do hotelu, zamykam się w swoim pokoju i
rzygam tym wszystkim. A gdy już wydalę z siebie całą tę truciznę, mogę w
spokoju legnąć na łóżku, wziąć książkę do rąk i upijać się jedną z niewielu
rzeczy, jakie są jeszcze piękne na tym świecie. Z dala od całego debilizmu,
jakim zniewolone jest dwudziestopierwszowieczne społeczeństwo.
Dziś
jednak jest inaczej. Mija godzina, za nią następna, a ja tylko siedzę
i patrzę na ścianę, jakby było w niej coś ciekawego. Nie ma na niej jednak
nic, jest normalną ścianą, czego o mnie nie można powiedzieć. Bo ze mnie to taka
ściana uszkodzona, która potrafi sama myśleć, nie potrzebuje telefonu, by żyć,
i w ogóle wygląda całkiem inaczej niż przeciętna ściana. A gdy dodać do tego
mój wiek, czyli całe trzydzieści wiosen, i fakt, iż jestem ścianą, która nie
zaznała słodyczy seksu (ale masturbacji i owszem), to już w ogóle można mnie
uznać za wykluczonego ze społeczeństwa wyrzutka, który jakimś cudem uchował się
przed wyburzeniem. Bo grunt to dobra farba, jak mawiają.
Niestety,
moja farba ma jedynie charakter psychologiczny. Udaję wartościowego człowieka
skrytego w paskudnym naczyniu pełnym wad i defektów. Zamiast zgrabnego
nosa posiadam tylko nos orli, wydatny, w dodatku skrzywiony przez okulary.
Wargi małe, nabrzmiałe, o nijakim kształcie. Odstające kości policzkowe niemiłosiernie
wydłużające moją twarz, jakby chcąc coś udowodnić. Oczy duże, niebieskie,
zawsze podkrążone, o ciężkich powiekach i rzęsach sprawiających wrażenie
wymalowanych. I te włosy! Kręci się to we wszystkie strony, pokrywając głowę ciemną
mieszanką brązu i czerni, i nie dając się w żaden sposób doprowadzić do
porządku.
Zatem
na czym polega to ucharakteryzowanie psychologiczne? A może faktycznie duch mój
piękny i godny podziwu? Może faktycznie porzekadło „Nie oceniaj książki po
okładce” sprawdza się i w moim przypadku? Otóż nic bardziej mylnego. Z
charakteru jeszcze większa ze mnie paskuda, niż z wyglądu. Nieśmiały
i zdystansowany, nieufny nawet wobec najbliższych. Do tego dochodzą
wrodzone chłód i powaga, a także częste pragnienie samotności, ciszy, spokoju.
Rzecz jasna ukrywam przed całym światem moje introwertyczne zapędy, udając
szczęśliwego człowieka w sile wieku. Bawmy się, całe życie przed nami!, mówię,
myśląc tak naprawdę o nieuchronności śmierci i braku sensu w ludzkim istnieniu.
I
tak oto ja, chodzący przykład na to, jakim człowiekiem w żadnym wypadku nie
być, spędzam sobie tygodniowy urlop nad morzem, próbując choć trochę się
zrelaksować, odprężyć, zapomnieć o trudach codziennego życia. Tak naprawdę te
siedem dni różni się od tych zwykłych tym, że nie muszę wstawać wcześnie rano
do pracy, spotykać się z ludźmi, którzy mnie znają, lecz których los kompletnie
mnie nie obchodzi… I to chyba tyle. Chociaż nie, jest jeszcze coś. Nie muszę
się głupio uśmiechać i mogę odpocząć od udawania radosnego idioty.
Po
dokładnym przestudiowaniu ściany i odłożeniu nieruszonej książki nachodzi mnie
myśl, by wstać, ubrać buty i wyjść. Może zgubić się w obcym mieście i już
nigdy nie wrócić, a może wręcz przeciwnie, pospacerować i jak gdyby nigdy nic
wrócić. To nie ważne. Najlepszy plan to brak planu. Tak więc idę chodnikami
pełnymi tej masy pozbawionej ikry, charakteru, rozumu, pierwiastka czyniącego
wyjątkowym, i zastanawiam się, czy aby na pewno i ja taki nie jestem. Może
tylko w mojej głowie uroiło się, że jestem wyjątkowy, inny, niedopasowany,
godzący w ogólnie przyjęte normy i zaburzający idealny plan Stwórcy? Może to
przez moje wybujałe ego, którego dotąd nie zauważyłem, mam o sobie tak głupie i
naiwne mniemanie? Może czas rzucić to wszystko w diabły i wtopić się w tłum?
I wtedy
jak łagodzący balsam przychodzi myśl, że i te wątpliwości zrodziły się przez
moją inność. Zwyczajni, normalni ludzie tak nie myślą, nie mają takich
rozterek, mówi głos. Oni nie muszą się martwić, że udają, mówi. Oni już tacy
są, głupi w swej naiwności, zatraceni w dążeniu do celów wytyczonych im przez
ogół, mówi. To mnie uspokaja. Świadomość, że mógłbym być jednym z tych zombie,
o odgórnie ustalonych pragnieniach i priorytetach, bez własnego rozumu, bez moralności,
bez wstydu, jest jak włożenie dłoni do wrzącego oleju.
Gdy
już kończy się miejsce do spacerowania, zaczyna się bar. Samo wejście do niego
nie jest trudne, wystarczy postawić kilka kroków, potem usiąść przy jednym ze
stolików, najlepiej w kącie, schowanym, na uboczu, tak, by nie rzucać się w
oczy, lecz tu właśnie zaczynają się schody. Wymarzony stolik, taki, który kusi
swym odosobnieniem i prywatnością, najczęściej jest już zajęty przez napaloną
parę, głęboko zaglądającą w swe oczy zamroczone alkoholem, z dłońmi splecionymi
pod blatem, z szybkim oddechem, falującą piersią, setką brudnych myśli i planów
czekających na zrealizowanie. Jednak nie dziś. Dziś mam szczęście, wymarzony
stolik stoi pusty, woła mnie do siebie, by napawać się moją beznadziejnością.
Daję się więc skusić i siadam przy nim, gładzę delikatnie jego drewnianą taflę,
wzrokiem zaś wypatruję tutejszego barowego kelnera, który już nie raz
przyjmował ode mnie zamówienie, za każdym razem z ukrywanym pobłażaniem i
drwiną na twarzy, z tym samym uśmiechem i z tą samą wyprostowaną sylwetką godną
króla. Nie mylę się, jest i tym razem. Gdy nasze spojrzenia się krzyżują wiem
już, że za kilka sekund do mnie podejdzie, wyjmie swój magiczny notesik z
dołączonym długopisem i zapisze tym samym, niedbałym, pochyłym, ostrym pismem
moje zamówienie. „Co podać?”, pyta, a ja mu na to, że whisky z lodem, ale taką
lepszą, droższą, dla koneserów, i najlepiej od razu podwójną porcję, ale w
jednej szklance, i żeby z lodem nie przesadził, bo później wodę się pije, a nie
whisky. I znowu ten uśmieszek, niewypowiedziana krytyka, skinienie głową, i już
go nie ma, znika za barem, podaje karteczkę swemu koledze, szepcze mu coś na
ucho, poprawia włosy, odbiera moje zamówienie i wraca, a ja podaję mu
pieniądze, żeby później się nie trudzić. Napiwek zostawiam spory, bo zasłużył sobie
chłopak, nawet jeśli ma mnie za nieudacznika, który wziął się nie wiadomo skąd
i przychodzi pić w samotności, bez znajomych, kolegów, przyjaciół, dziewczyny,
rodziny, kogokolwiek.
Pierwszy
łyk jest najgorszy, to on bowiem przełamuje tę barierę między trzeźwością a
byciem pod wpływem, wykonuję go jednak chętnie, gdyż dzięki niemu nie muszę tak
twardo stąpać po ziemi. To jak ofiara składana bogom, dzięki której na chwilę
oddalane są twoje problemy i nie czujesz już niczego. Dziś jest jednak inaczej.
Moje nabożeństwo przerywa obcy mi mężczyzna, który grzecznie pyta, czy może się
dosiąść, a ja, zaskoczony jego śmiałością i zdecydowaniem, tylko kiwam głową
jak lalka o niezwykle sztywnym karku. Gdy siada naprzeciw mnie, przyglądam się
jego krótko przystrzyżonym włosom w kolorze karmelu, lekko odstającym uszom,
malutkim zmarszczkom okalającym jego bursztynowe oczy, prostemu nosowi,
lśniącym, białym zębom odkrytym w przyjaznym uśmiechu, delikatnemu dołeczkowi w
brodzie i dwóm wyraźniejszym w policzkach, pojedynczym piegom zdobiącym
policzki, niedbałemu, czterodniowemu zarostowi, masywnemu, umięśnionemu ciału
skrytemu za obcisłą, białą koszulką. Piękno jego osoby przyprawia mnie o
zawroty głowy, mąci mój umysł, zaburza mój wewnętrzny spokój. Oto mężczyzna
idealny, myślę. Ideał każdej kobiety, myślę. Wzór dla każdego takiego
nieudacznika jak ja, myślę. „Pan tu tak sam przychodzi, pomyślałem więc, że
podejdę”, mówi, stawiając przed sobą kufel pełny piwa. „Pan się nie gniewa na
mnie, na moją śmiałość, prawda?”, pyta, a ja mogę tylko pokręcić głową i spiąć
się do granic możliwości, w obawie, by czegoś nie popsuć, by nie spłoszyć
tego niezwykłego stworzenia jakimś głupim, niepotrzebnym ruchem czy słowem.
„Pan się denerwuje. Pan z tych, co trudno nawiązują kontakty”. „Skąd pan wie?”,
pytam, bardziej przerażony jego spostrzegawczością niż oburzony jego odwagą i
pewnością siebie. „Jestem dobrym obserwatorem. Pan jest z tych, co to są inni,
ale boi się do tego przyznać. Mam rację? Pan udaje, by nie wzięto pana za kogoś
mniej wartościowego od innych. Pan chce pasować mimo tego, że wcale nie
pasuje”. Jego słowa sprawiają, że kamienieję. Nasze spotkanie trwa kilka minut,
a on już wie o mnie niemal wszystko. Ostały się przed nim jedynie moje
najmroczniejsze sekrety. „Skąd pan, u licha, to wszystko wie?”. „Mówiłem panu,
jestem dobrym obserwatorem”. Beztroski, przyjazny ton jego głosu wprawia mnie w
niewyobrażalne zakłopotanie. Czuję, że moje blade policzki pokrywają się
rumieńcem, próbuję więc to ukryć, pociągając długi łyk trunku, którego kolor
tak bardzo zbliżony jest do koloru tęczówek mojego rozmówcy, i nim się
orientuję, w szklance zostają tylko pobrzękujące kawałki lodu. Trzęsącą się
dłonią odkładam szklankę i patrzę w te oczy, spokojne, przyjazne, intrygujące,
bezdenne. „Pan mnie intryguje już od kilku dni. Wybiera pan tylko te stoliki,
które są najbardziej ukryte. Zamawia pan zawsze to samo. Napiwki też zostawia
pan spore. I zawsze jest pan sam. Urlopowicz, jak mniemam, lecz w tym wieku to
aż dziwne, że taki samotny i zagubiony”, mówi, nie przestając mnie
lustrować tymi oczyma, które wwiercają się we mnie, jakby chcąc do cna wyssać
mą duszę. „Lubię samotność”, udaje mi się wyjąkać, co brzmi trochę jak
skomlenie kopanego psa. „Pan mnie intryguje. Niewielu już takich zostało na
świecie, nieskażonych, czystych, niewinnych”. „Czystych? A cóż to znaczy
pańskim zdaniem?”, pytam, coraz pewniejszym głosem, lecz nadal jakimś takim
drżącym, falującym, nie mogącym utrzymać się w jednej linii. „Tego słowa nie
opiszą, to trzeba widzieć i umieć zrozumieć, docenić”, mówi, a w jego oczach
płonie już ogień, pasja, jakby trafił na coś, czego od dawna szukał. „Nawet
wygląd pana taki inny, piękny w swej odmienności, mieszanina rysów i kształtów
tak niezwykłych, że działających kojąco na zmysły”, nie przestaje, a ja czerwienię
się coraz bardziej, pokazując w ten sposób, jaki ze mnie dzieciak niedojrzały i
nieprzyzwyczajony do takich słów. „I te rumieńce, tak żywe na tym bladym licu!
Pan mnie fascynuje, intryguje, krzyczy, bym pana lepiej poznał”. „Ależ bzdury
pan opowiada. Zwykły ze mnie człowiek, nudny i pospolity. Nie ma tu niczego
interesującego, tylko brzydota i szereg cech najnudniejszych”, mamroczę
pod nosem, lecz mężczyzna nie daje za wygraną. Jego oczy, ach te oczy!, nie
dają mi spokoju, pożerają mnie, obnażają, ćwiartują, rozkładają na czynniki
pierwsze, a ja płonę, płonę jak suchy las, spalam się, odradzam jak feniks, po
czym znowu ginę w płonieniach. A gdy wyciąga do mnie dłoń, już wiem, że ten
płomień nie zniknie, że będę go pamiętał do końca życia. „Ja się panu nie
przedstawiłem nawet, przepraszam. Michał”, mówi, a imię to świdruje mi w
głowie, odbija się w niej echem, rozbrzmiewa niczym pęk dzwoneczków poruszanych
przez wiatr. Ściskam więc jego dłoń, napawając się jej ciepłem, twardością jej
skóry, jej siłą i przyjemnym poruszeniem kości przy każdym ruchu. „Daniel”,
odpowiadam, a słowo to nagle traci dla mnie sens, jest tylko zlepkiem liter,
równie dobrze mogłoby w ogóle nie istnieć. „Piękne imię. Pasuje do ciebie,
Danielu”, mówi, a po moim ciele przechodzą ciarki, takie, jakich jeszcze nigdy
nie czułem. „Może wyjdziemy stąd? To dobra godzina na spacer”, proponuje, a ja
mogę tylko skinąć głową i obserwować, podziwiać, studiować go, zatracać się w
jego wdziękach, ulegać jego urokowi.
Gdy
wychodzimy, wiatr rozwiewa moje włosy, jakby myląc je z morzem, chcąc wzburzyć
je i spienić, zaatakować nimi plażę. Niedbałym ruchem odgarniam je, czemu z
niemym zachwytem przygląda się Michał, jakby było co i kogo podziwiać.
Mimowolnie ruszam w stronę mojego hotelu, a gdy zdaję sobie z tego sprawę, jest
już za późno, by zawrócić. Tak więc idziemy, w ciszy, wdychając zapach jodu
unoszący się w wilgotnym, zasolonym powietrzu. Lecz coś jak zwykle musiało
pójść nie tak. Ten sam wiatr, który chwilę wcześniej wydawał mi się zwykłą
bryzą, teraz przywiał ze sobą deszcz, który lunął na nas niczym kaskada
wściekłych samobójców, chcących za wszelką cenę zmoczyć nas. Instynktownie
zaczynamy biec, spoglądając na siebie, a ja czuję, że nie dam rady się
powstrzymać, i otwieram usta. „Tu, niedaleko, jest mój hotel. Możesz pójść ze
mną i przeczekać tę ulewę”, proponuję, a radość na jego twarzy jest jednym z najpiękniejszych widoków, jakie zdążyłem zobaczyć w swoim życiu.
Chwilę
później docieramy do hotelu. Wjeżdżamy windą na drugie piętro, a ja prowadzę
go do mojego pokoju. Otwieram drzwi jednym pociągnięciem klucza
w kształcie karty kredytowej i zapraszam go do środka ruchem głowy. Gdy
zamyka za nami drzwi, czuję się jak w potrzasku. Dopiero teraz dochodzi do
mnie, jak głupio się zachowałem. Dzieci w podstawówce wiedzą, by nie zadawać
się z obcymi! Choć z drugiej strony znam jego imię, więc nie jest mi tak do
końca nieznajomy… Och, cóż za pokręcony tok rozumowania, szczeniacki sposób
myślenia. Wystarczyło, że ktoś okazał zainteresowanie prawdziwym mną, a ja bez
wahania podałem mu rączkę i dałem się poprowadzić jak świnia na rzeź.
„Żałujesz, że mnie tu zaprosiłeś?”, pyta, a ja nie mam serca powiedzieć mu
prawdy. Zamiast tego po prostu siadam na łóżku i patrzę na niego, jak
szczenię pragnące uwagi. I dostaję ją. Michał dotyka mojego policzka,
delikatnie, z wyczuciem, uważając, by mnie nie zranić. Lecz ja czuję się tak,
jakby dotykał każdej najmniejszej części mnie jednocześnie, jakby ogarniał mnie
całego. Moje powieki opadają, ukrywając w ten sposób wszystkie emocje, jakie
zaczęły pojawiać się w moich oczach. „Twoja skóra jest taka delikatna”,
szepcze, a ja tonę w jego głosie, roztapiam się pod jego wpływem,
przeistaczam się w sflaczałą masę, która pozwala, by ułożyć ją na łóżku.
Gdy uchylam powieki, widzę jego twarz zatrważająco blisko mojej. Ta bliskość
pęta mnie, nie pozwala, bym wykonał jakikolwiek ruch. Boję się, zaczynam drżeć,
strach paraliżuje mnie, już nie jestem taki pewny, jak byłem kilka sekund temu.
Lecz on spokojnie, bez pośpiechu przykłada swoje usta do moich. Czuję ich
wilgotność, miękkość, i ten gorący oddech owiewający mnie w swój tajemniczy,
oniryczny sposób. Jestem tym tak zniewolony, że bez zastanowienia uchylam swoje
wargi, zapraszając go do wnętrza swoich ust, z czego chętnie korzysta. Jego
język sprawia mi dziwnego rodzaju przyjemność pomieszaną z krępacją i nutą
zgorszenia. W końcu to mój pierwszy pocałunek, dopiero uczę się tego, wpisuję
do swojej encyklopedii, która do opasłych tomiszczów nie należy. Gdy jestem u
kresu wytrzymałości, wszystko nagle ustaje. Mój oddech jest niezwykle ciężki,
jakbym przebiegł setki kilometrów bez chwili wytchnienia. Czuję cienką stróżkę
śliny spływającą mi po policzku, a którą z dziką satysfakcją zlizuje Michał,
przyczyna całego tego zamieszania. Uśmiech nie schodzi z jego twarzy, widzę go
przez mgłę wywołaną zawrotami głowy. Boję się, że intensywność tego wszystkiego
zabije mnie. Szelest opadających ubrań nieco mnie otrzeźwia. Oto Michał pochyla
się nade mną, eksponując swoje idealne ciało, swe idealne mięśnie, nawet jego
zarost jest idealny. Wyciągam drżącą dłoń, by dotknąć jego piersi, a on chwyta
moje palce i kładzie je sobie na sercu, pozwalając, bym czuł szalone tępo,
z jakim pompowana jest jego krew. Chwilę napawamy się tym zwyczajnym,
a zarazem jakże egzotycznym doświadczeniem, po czym Michał kontynuuje, nie
mogąc powstrzymać swojego pożądania(?), podniecenia(?). Jego ręce łapią za
skraj mojej bluzki i mocno ciągną ją do góry, a ja nie mam wyjścia, poddaję się
temu, pozwalam na sprofanowanie świątyni, jaką jest on sam. Odwracam wzrok, gdy
widzę, jak zaczyna przyglądać się mojej chuderlawej sylwetce, ledwo
wyrzeźbionym mięśniom., wystającym obojczykom i żebrom. Opuszkami palców gładzi
linię wyznaczaną przez czarne włoski rosnące od pępka w dół, po czym skubie je
lekko.
Poddaję
się mu. Nie dbam już o to, co ze mną będzie. Nie pragnę niczego innego, jak
tylko zatopić się w jego ramionach, rozpłynąć się pod wpływem jego ciepła,
zadrżeć na dźwięk jego głosu, westchnąć dzięki jego sprawnym ruchom
i pocałunkom. Ta pusta skorupa, która zaczęła się rozsypywać, a którą
nazywałem sobą, pękła, wypuszczając na wolność tego prawdziwego mnie, który od
tak dawna wołał i próbował mnie do siebie przekonać. Już nie chcę być jak inny.
Już nie chcę udawać kogoś, kim nigdy nie byłem i kim nigdy się nie stanę. Od
dziś będę sobą.
Dziękuję
ci za to, mój Michale aniele.
Koniec
Oto, co z człowiekiem robi naprawdę kiepski dzień.
Wiem, wiem, mogłam w tym czasie pisać np. "Więźnia...", ale czasem muszę też wylać swoje żale na papier i ewentualnie się nimi z wami podzielić.