Hej! Znów długo mnie tu nie było... Cóż, tak to jest, jak się ma mniej czasu na pisanie niż zwykle, a ten, który się jednak na to znajduje, poświęca się na pisanie E-booka. Bo tak, planuję zacząć wystawiać swoje prace na Beezar. Gdy tylko mi się ta sztuka uda, dam znać. Dlatego wybaczcie, że czekacie miesiącami na cokolwiek nowego (a już tym bardziej na Fairyland). Jak się już ogarnę, postaram się to wszystko nadrobić ;)
Opowiadanie znowu z One Piece'a.
Motyw przewodni: Pióra (przeskoczyłam jeden temat, który niebawem również powinien się pojawić).
Paring: Doflamingo x Crocodile
Mocno
zacisnął zęby, na chwilę wstrzymując oddech. Pojedyncza kropla potu leniwie
przetaczała się po jego skroni, by spłynąć po kwadratowej żuchwie i skapnąć na
jasnoróżowy kołnierz golfu. Przygryzł wargę, koncentrując się na jak
najdokładniejszym zmierzeniu smukłych, umięśnionych nóg.
-
Możesz na chwilę się rozluźnić – oznajmił w końcu, samemu oddychając z ulgą i
zapisując w notatniku kolejny wymiar.
Jego
klient westchnął ciężko, nie skarżąc się jednak ani słowem. Czuł się nieco
niezręcznie, stojąc na drewnianym okrągłym podwyższeniu w samych tylko
bokserkach, lecz rozumiał, że to konieczne. Jego nowy, szyty na miarę garnitur
miał być perfekcyjny, a dla tego warto się poświęcić.
-
Dlaczego to aż tyle trwa? – nie wytrzymał w końcu. Był ciekawy, choć jego
chłodny jak zwykle głos mógł sugerować coś zgoła innego.
-
Ciało ludzkie skrywa wiele tajemnic. Trzeba nie lada trudu, by odkryć część z
nich i zapisać je za pomocą cyfr. To właśnie dlatego moje stroje są tak
niesamowite; bo potrafię wsłuchać się w mięśnie i ścięgna, kości i nerwy,
skórę, tkankę tłuszczową, żyły, włosy, każdą najmniejszą niedoskonałość. Ktoś,
kto tego nie rozumie, tworzyć będzie tylko zadowalające projekty, nigdy nie osiągnąwszy
prawdziwego geniuszu.
-
To prawda, co o tobie mówią.
-
Jest tego tak wiele, że kompletnie nie mam pojęcia, o którą część ci chodzi –
zaśmiał się, przeciągając długimi palcami po jego ramionach.
-
Uprzedzali mnie, że jesteś bardzo specyficznym człowiekiem. Genialnym, acz
szalonym.
-
A czymże jest geniusz bez odrobiny obłędu?
Nie
odpowiedział, jedynie przyjrzał się uważniej jego wykrzywionym
w zadziornym uśmiechu ustom. Było coś w tym mężczyźnie, co wysyłało
sprzeczne sygnały. Z jednej strony miał wrażenie, że to po prostu kolejny egocentryk,
lecz z drugiej widział go jako łowcę czającego się w gąszczu i czekającego na
dogodną okazję do ataku. Niczym wilk w owczej skórze.
-
Mogę? – zapytał, łapiąc go za lewą dłoń i sugestywnie skubiąc brzeg skórzanej
rękawiczki.
-
Wolałbym nie – mruknął niepewnie.
-
Nalegam. W przeciwnym wypadku mogę coś źle oszacować i rękaw nie będzie
pasował.
Westchnął,
i z niezadowolonym grymasem pozbył się rękawiczki.
-
Dziękuję – powiedział uprzejmie, ani przez chwilę nie pokazując, że jego
proteza dłoni zrobiła na nim jakiekolwiek wrażenie. Wydawać się mogło, że nawet
się nią nie zainteresował; cóż za miła odmiana po setkach najróżniejszych
reakcji na ten fakt. – Po ostatnim projekcie zostało mi sporo pięknej czarnej
skóry. Jeśli zechcesz, mogę ci dorobić do kompletu parę rękawiczek. Ta wydaje
się być nieco znoszona.
-
Chętnie. Tylko uprzedzam, w tej kwestii trudno mnie zadowolić.
-
Zatem postaram się po dwakroć. Spróbuj teraz oddychać jak najpłycej. Powiem ci,
kiedy zacząć brać głębokie wdechy.
Skinął
głową, ograniczając pobierane powietrze do potrzebnego minimum. Choć metr
nieprzyjemnie drażnił jego skórę, nie drgnął ani razu. Przymknął powieki,
całkowicie się wyciszając. Był niczym posąg, nieruchomy, stateczny, cichy i
cierpliwy.
-
Teraz głęboko – oznajmił, pozwalając, by miarka rozszerzała się wraz
z powiększającą się klatką piersiową, a następnie żebrami i brzuchem. Powtórzył
wszystko kilka razy, po czym odsunął się i spisał liczby w zeszycie. – Jest pan
bardzo wdzięcznym modelem, panie Crocodile. To rzadkość.
-
Po prostu potrafię panować nad własnym ciałem.
-
Jesteś też cierpliwy, słuchasz co się do ciebie mówi i rozumiesz to. Zazdroszczę
twojej przyszłej żonie.
-
Nie żenię się.
-
Więc po co ci ślubny garnitur?
-
Na ślub moich synów.
-
Och, tym bardziej zazdroszczę. Musicie być z żoną bardzo szczęśliwi.
-
Nie bez powodu nie noszę obrączki, wiesz? – mruknął, przyłapując go na
jednoznacznym zerknięciu na prawą dłoń.
-
Gdybym nie musiał tak bardzo ciągnąć cię za język, te podchody nie byłyby
potrzebne. To jak? Jesteś szczęśliwy?
-
Przede wszystkim skołowany. Nadal nie mogę uwierzyć, że szykuje mi się potrójne
gejowskie wesele.
Słysząc
to, mężczyzna wybuchnął gromkim perlistym śmiechem. Wygiął się dziwacznie,
głowę mocno odchylając w tył i wykonując bliżej nieokreślone ruchy rękami.
-
Teraz to mnie naprawdę zaskoczyłeś – wykrztusił, zdejmując z nosa okulary i
ocierając łzy. Crocodile po raz pierwszy ujrzał jego oczy, o pięknym,
regularnym, nieco ostrym kształcie. Gdy rozchylił powieki, spojrzały na niego
mętne, stalowo błękitne tęczówki otoczone delikatnymi, jasnymi rzęsami. Oczy
potwora, które pożarłyby go, gdyby tylko zapragnęły. – Jak do tego doszło?
-
Sam chciałbym wiedzieć. Te urwisy to chodzące zagadki, i to już od najmłodszych
lat.
-
Cóż… Ponoć niedaleko padają jabłka od jabłoni.
-
W takim razie nie chciałbym poznać żadnej jabłoni, z której spadły takie cudaki
– powiedział, po raz pierwszy uśmiechając się w jego towarzystwie. Mężczyzna to
zauważył, i musiał przyznać, że do twarzy mu z radością.
-
Więc nie są twoi?
-
Nie. Adoptowałem ich. Sabo, najstarszy, miał wtedy dwanaście lat, Ace
jedenaście, a Luffy dziewięć. I choć nie są spokrewnieni, byli nierozłączni
i musiałem wziąć całą trójkę.
-
Skąd decyzja, by w ogóle adoptować jakiekolwiek dziecko? – zagadnął, mierząc
jego ręce.
-
Dość szybko dowiedziałem się, że jestem bezpłodny. Poza tym, zawsze brakowało
mi rodziny, czułem się samotny w swoim ogromnym, pustym i cichym domu. Na
początku chciałem tylko sprawdzić, jak to jest mieć przy sobie dziecko, dlatego
pojechałem z wizytą do sierocińca. A tam… Cóż, moje serce skradł Luffy.
-
Jak mu się udała ta sztuka?
-
Najpierw uważnie mi się przyglądał, a potem… Przygładził swoje sterczące włosy,
narysował sobie bliznę na twarzy jak moja i zaczął paradować za mną, dumny i
poważny jak cholera. Trochę się przeraził, gdy przed nim kucnąłem i zarzuciłem
mu swój płaszcz na grzbiet, ale zaraz potem obszedł cały budynek razem ze mną.
Wtedy wiedziałem, że to właśnie jego chcę.
-
Z chęcią bym go poznał. Zresztą, w ogóle nie wyobrażam sobie ciebie jako ojca.
Jesteś zbyt poważny i sztywny.
-
Nie zmienia to faktu, że jeśli tylko się postaram, potrafię całkiem nieźle się
rozluźnić – odparł, patrząc na niego i rzucając mu nieme wyzwanie. - Wystarczy
mnie lepiej poznać, panie Donquixote, by się o tym przekonać.
Mężczyzna,
nawet jeśli zaskoczony jego nagłą śmiałością, w żaden sposób nie dał tego po
sobie poznać. Kontynuował swoją pracę, choć w kąciku jego ust zbłąkał się
uśmiech, od razu zamaskowany wysuniętym językiem i wzmożonym skupieniem.
-
Z przyjemnością wyskoczyłbym kiedyś z tobą na drinka – oznajmił w końcu,
ze stoickim spokojem kreśląc kolejne wymiary w notatniku.
Crocodile
chciał odpowiedzieć, lecz rozproszył go dźwięk dzwoneczka zwieszonego nad
drzwiami, zwiastującego nadejście klienta.
-
Dziwne… Przecież z nikim się nie umawiałem na tę godzinę - zastanowił się na
głos Donquixote, drapiąc się po tyle głowy i nasłuchującego lekkich kroków na
drewnianej posadzce. – Mieli mi nie przeszkadzać.
-
Długo jeszcze? – zapytał niski, drobny chłopak o roztrzepanych czarnych włosach
i roziskrzonych oczach. Zajrzał do pomieszczenia, a jego twarz ozdobiło
najpierw zdziwienie, a następnie rozbawienie. – Hej, tato, nie pomyliło ci się
coś? Miałeś mieć przymiarki do garnituru, a nie paradowanie w samych gatkach.
-
A ty miałeś być z braćmi i pomagać im przy wyborze kwiatów – przypomniał mu z
wyrzutem, schodząc z podestu i ciągnąc go lekko za ucho. – Znowu im się
urwałeś, nie mówiąc dokąd idziesz?
-
Żaden problem, domyślą się.
-
Niech zgadnę. Czyżby zaszczycił nas sam czcigodny Luffy? – zapytał Donquixote,
lustrując go znad notatnika zaciekawionym wzrokiem.
-
Więc tatko już o nas opowiadał? – odparł, szczerząc się i emanując niemal
oślepiającym blaskiem; był niczym słońce, które, gdziekolwiek się pojawi, roztacza
wokół siebie niepowtarzalny urok.
-
Owszem. Byłem bardzo ciekaw osoby, która roztopiła jego lodowate serce jako
pierwsza. Widać niektóre marzenia się spełniają.
-
Shishishi, tylko nie daj się zaprosić na drinka, bo spędzisz cały wieczór,
słuchając historii o naszej trójce.
Mężczyzna
uśmiechnął się tajemniczo, ukradkiem spoglądając na Crocodile’a, by następnie
zaprowadzić go z powrotem na podwyższenie i chwycić w dłonie metr.
-
Luffy, idź do Ace’a i Sabo. Zadzwonię do was jak skończę.
-
A nie mogę zostać? I tak drą się na mnie, że tylko im przeszkadzam.
-
Doprawdy, same z wami zmartwienia…
-
Usiądź tutaj, młody człowieku – powiedział Donquixote, podsuwając mu atłasowy
stołek i klepiąc jego miękkie obicie. – To nie powinno długo zająć. Prawie
skończyliśmy.
Luffy
bezceremonialnie zignorował jego zachętę do spokojnego spędzenia czasu i zaczął
przechadzać się po pracowni. Co chwilę to znikał im z oczu, to znów pojawiał
się na horyzoncie, oglądając coraz to nowe rzeczy. O dziwo żadnemu z nich nie
przeszkadzała jego obecność; stała się ona naturalną częścią otoczenia, tak
samo jak pyknięcia klapków stykających się z piętami czy ciche westchnięcia i
chichoty. Taki był właśnie Luffy. Wszędzie pasował, albo to wszystko pasowało
do niego.
W
pewnym momencie na czarnych włosach Crocodile’a wylądowało małe, różowe piórko,
by następnie opaść po jego twarzy na ziemię. Mężczyzna, czując łaskotanie w
nos, nabrał głęboko powietrza i kichnął, gwałtownie wyrywając rękę w
delikatnego uścisku krawca i przytykając ją do ust. Obaj spojrzeli w tył, gdzie
jak gdyby nigdy nic tańcował Luffy, rozdmuchując wokół siebie barwne pierze i
nucąc coś pod nosem.
-
Hej, Luffy! – upomniał go, lecz zaraz potem znowu kichnął. Wszędzie, gdzie nie
spojrzał, sypały się pióra, osuwając się po jego ciele i drażniąc skórę swym
dotykiem. Zadrżał, czując uporczywe łaskotanie na piersiach; Donquixote jak
gdyby nigdy nic droczył się z nim, z rozbawieniem pieszcząc jego mostek złapanym
w locie puchem.
-
Musimy sobie załatwić kilka kartonów piórek! – wykrzyknął chłopak, zachwycony
tym, co wyczynia. – Jak będziemy tańczyć pierwszy taniec, spuści się je z
sufitu i…
-
Ani słowa więcej! – huknął Crocodile, otrzepując się z różowego cholerstwa i
odtrącając od siebie namolne ręce. – Dziecko, czy ty nie potrafisz usiedzieć
nawet kilku minut bez rozpętania armagedonu? Przecież ciebie trzeba będzie
spętać, żeby wasz ślub doszedł do skutku.
-
Bez przesady, nie będzie tak źle – odparł, szczerząc się beztrosko. Nogami w
dalszym ciągu wprawiał w ruch opadłe na podłogę pierze, toteż Crocodile złapał
go pod pachami i usadził na stołku.
-
Siedź tu i ani drgnij. A jak skończymy mierzenie, posprzątasz tu.
-
Wiesz, chyba wolałbym sam się tym zająć – wtrącił Donquixote, patrząc na
zdruzgotanego chłopaka. Obawiał się, że podczas porządków zrobi się tu jeszcze
większy bałagan i chaos, i wolał w porę tego uniknąć. – To żaden problem.
-
Przepraszam, panie Mingo. Już będę grzeczny – wydukał Luffy, czując na sobie
karcące spojrzenie ojca.
-
Mingo? – powtórzył, zdziwiony. Zaśmiał się gardłowo, kręcąc głową
z niedowierzaniem. – Tak mnie jeszcze nie wołali.
-
Proszę cię, kończ wreszcie – westchnął cierpiętniczo Crocodile, pocierając
czoło i starając się opanować. Żałował, że zamiast Luffy’ego nie przyszedł do
nich Sabo. On jako jedyny z całej trójki potrafił należycie się zachować, no
i nie przyprawiał go o ból głowy w przeciągu kilku sekund.
-
Zobaczmy… Zanim nam przerwano, to było jakieś… - mruczał do siebie, wymachując
metrem i mierząc kolejne fragmenty lewej ręki Crocodile’a. Był przy tym
ostrożny, lecz w ten profesjonalny, nieinwazyjny sposób. Zupełnie jakby nie
zauważał protezy, mając ją za najzwyklejszą w świecie dłoń. – Jeśli chodzi o
garnitur, na razie to wszystko. Dam ci znać, kiedy przyjechać na kolejne
przymiarki. Rozmiar dłoni dopasuję następnym razem.
-
Nareszcie! – stęknął Luffy, zrywając się z siedzenia i rozprostowując plecy. –
Chodźmy coś wszamać! Zgłodniałem przez to wszystko.
-
Och, bez wątpienia zasłużyłeś na solidny posiłek – zaśmiał się Donquixote –
prawda, panie Crocodile?
-
Zadzwoń do Sabo i zapytaj, czy już skończyli. I powiedz im, że będziemy na nich
czekać w Krewetkowym Domu.
-
Juhu! Krewetki! – wydarł się chłopak, podskakując w miejscu i wygrzebując
komórkę z kieszeni szortów.
Crocodile,
widząc, że zajął czymś syna, z czystym sumieniem zniknął za kotarą i zaczął się
ubierać. Z ulgą przysiadł na pufie, wiążąc sznurówki skórzanych pantofli i
poprawiając nogawki. Zapinając koszulę, musiał wstać, gdyż materiał nie chciał
współpracować, wyginając się i układając w dziwaczne fale.
-
Pomogę ci – zaproponował Donquixote, wślizgując się do przebieralni
i odciągając jego dłonie od guzików.
-
Dobrze wiesz, że umiem to zrobić.
-
Wiem. Mimo tego, nadal chcę je zapiąć. Zboczenie zawodowe.
Wywrócił
oczami, prostując się i uważnie przypatrując się mężczyźnie. Widząc, że znowu
założył na oczy swoje okropne okulary przeciwsłoneczne o czerwonawych
szkłach, zdjął mu je z nosa.
-
Po co je nosisz? Są głupie.
-
Dzięki nim nikt mi nie wypomina, że nie patrzę mu w oczy podczas rozmowy.
-
Wymówka jeszcze głupsza, niż te szkła – stwierdził, odrzucając je na siedzisko.
– Ktoś, kto ma tak piękne oczy, nie powinien ich chować, bez względu na powody,
które sobie mnoży.
-
Cała wasza rodzinka ma w zwyczaju mówić rzeczy, które nikomu innemu nie
przeszłyby przez gardło? – zapytał, rzeczywiście nie potrafiąc odwzajemnić
spojrzenia drugiego mężczyzny i błądząc wzrokiem po koszuli, którą
z uporem maniaka poprawiał.
-
Ty też mówisz to, co myślisz. Miałem cię za osobę, która ma w nosie zdanie
innych, zawsze znajdującą swoją własną alternatywę. Czyżbym się mylił?
Krawiec
wzruszył ramionami, uśmiechając się półgębkiem. W końcu zdobył się na odwagę i
zajrzał głęboko w ciemne, niemal czarne oczy Crocodile’a, pod którym nogi
prawie się ugięły. Zachłysnął się powietrzem, zachwycony intensywnością i
dzikością płynącymi ze świdrujących go ślepi, pożerających jego duszę i
gnieżdżących się w jego umyśle już na zawsze. Chrząknął, próbując przywrócić
się do porządku, lecz niewiele to dało.
-
Lepiej się pospiesz. Jeszcze chwila i Luffy zacznie się niecierpliwić.
-
Tak… Masz rację – przyznał, zaczesując włosy i rozsuwając zasłonę. – Będę
czekał na twój telefon.
-
W takim razie już nie mogę się doczekać, aż go odbierzesz.
Crocodile
pewnym krokiem wyszedł z pracowni, nie oglądając się za siebie i z uwagą
słuchając trajkoczącego syna. Ani przez chwilę nie dał po sobie poznać, jak
dzisiejsza wizyta na niego wpłynęła. Był dosłownie zauroczony mężczyzną, który
obiecał uszyć dla niego najwspanialszy garnitur, jaki kiedykolwiek istniał. Nie
tylko jego charyzma i sposób bycia, ale i tajemniczość powodowały, że pragnął
poznać go lepiej. Dowiedzieć się, jaką jeszcze osobą potrafi być Doflamingo
Donquixote.
-
Spodobał ci się – nie wytrzymał w końcu Luffy.
-
Kto taki?
-
Jak to kto? Mingo – odparł, szczerząc się i po raz kolejny zadziwiając go swoją
przenikliwością.
-
Jest… interesującym człowiekiem.
-
Jak chcesz, da się załatwić czwartą przysięgę. Będzie do kompletu.
Mężczyzna
szturchnął go, kręcąc głową z rozbawieniem, po czym, jakby dla pewności, zaczął
tarmosić jego czuprynę.
-
Tylko nic nie mów chłopakom, przynajmniej nie przy mnie. Nie mam ochoty brać
udziału w waszych plotach na mój temat.
-
Spokojnie, tato. Powiem im, jak już wrócimy do domu.
*
* *
-
Masz jakieś uwagi? Sugestie? – zapytał Donquixote, obserwując swojego klienta
ubranego we wstępny format garnituru. Jak na razie nie zauważał żadnych
poważniejszych odchyleń od sylwetki, musiał dokonać jedynie kilka drobnych
poprawek. Wszystko to skrupulatnie notował i delikatnie zaznaczał na materiale.
Był dumny, że po raz kolejny niemal od razu idealnie trafił z krojem.
-
O dziwo nie. Spisałeś się.
-
Twoja pochwała jest najwspanialszą nagrodą za moją ciężką pracę.
-
Nie założyłeś dziś okularów – zauważył, delikatnie rozpinając guziki marynarki.
-
Nie widzę już powodu, by je przy tobie nosić.
-
Cieszy mnie to.
-
Za to ty nadal kryjesz swoją dłoń w rękawiczce – mruknął, chwytając jego palce
i przeciągając opuszkami po gładkiej, miejscami delikatnie przetartej czarnej
skórze. Wiedział, co jest pod nią. Już raz czuł chłód sztucznego tworzywa, tak
bardzo niepodobnego swą strukturą do ciepłego ludzkiego ciała. – Jak ją straciłeś?
-
Miałem wypadek, gdy chodziłem jeszcze do szkoły średniej. Jakiś idiota wjechał
na przejście dla pieszych, mając czerwone. Padło na mnie.
-
Pewnie było ciężko się z tym pogodzić.
-
Nauczyłem się z tym żyć. Jedyne, co mnie irytuje, to przesadzone reakcje na sam
widok.
-
Nie myślałeś kiedyś, żeby przymocować sobie złoty hak i udawać pirata? –
zapytał, uśmiechając się i spoglądając na niego nieśmiało.
-
Właściwie… mam jeden w domu. Luffy zawsze się upierał, że mam być złym piratem,
z którym cała trójka musi walczyć.
-
Naprawdę? Wychodzi na to, że spełniałeś każdą zachciankę swoich synów. Tego się
po tobie nie spodziewałem.
-
Dla dzieci robi się wiele szalonych rzeczy, szczególnie dla tych, które nie
spodziewały się, że ktokolwiek je jeszcze pokocha prócz siebie nawzajem.
Doflamingo
skinął głową. Nagle zamarzyło mu się poczuć choć przez chwilę to ciepło, którym
Crocodile każdego dnia obdarowywał swoją rodzinę. On sam szybko się
usamodzielnił i zerwał kontakty z rodzicami, spotykając się od czasu do czasu
jedynie z bratem. Nigdy nie myślał o szukaniu żony i płodzeniu dzieci. W pełni
oddał się swojej pracy, poświęcając jej całe swoje życie. Teraz czuł ukłucie
żalu, że nie spróbował postawić stopy na innej drodze.
Crocodile,
zdjąwszy garnitur, zaczął zakładać własne ubrania. Tym razem były to ciemne
jeansy, biała koszulka w serek i mokasyny. Tak bardzo różniło się to od jego
standardowego ubioru, składającego się z koszul i eleganckich materiałowych
spodni.
-
Połóż tu dłoń – zakomunikował krawiec, gdy mężczyzna do niego dołączył. Wskazał
na arkusz białego papieru, a gdy Crocodile wypełnił jego polecenie, zaczął
pieczołowicie odrysowywać kształt jego kończyny. Tak samo obszedł się z
protezą, bez krępacji rozkładając ją na kartce i nadając jej pożądane ułożenie.
Na koniec zanotował kilka uwag starannym, pochyłym i ostrym niczym brzytwa
pismem, mamrocząc coś do siebie.
-
Kiedy mogę liczyć na kolejną wizytę?
-
Zadzwonię do ciebie. Trudno przewidzieć, ile może to potrwać.
-
Gdybyś chciał się kiedyś spotkać poza pracą, pisz śmiało. Przyda mi się chwila
wytchnienia w tym całym weselnym rozgardiaszu.
-
Zaprasza mnie pan na randkę, panie Crocodile?
-
Ty to zrobisz – odparł, uśmiechając się zadziornie.
-
A ja się zastanawiałem, dlaczego to tak długo trwa. – Z przyjemnego odrętwienia
wyrwał ich nieco skrzekliwy głos. Odwrócili się równocześnie, niemal jak na
komendę, patrząc w zdziwieniu na piegowatego, wysokiego chłopaka, którego twarz
skryta była w cieniu kapelusza.
-
Ace! Mówiłem, żebyś poczekał w samochodzie, jeśli skończysz szybciej –
przypomniał mu Crocodile, sprawdzając godzinę na wyświetlaczu telefonu.
Rzeczywiście, trochę się zasiedział.
-
Jeszcze chwila i ludzie wybijaliby szyby, żeby mnie uratować – zarechotał,
mierząc zaciekawionym wzrokiem Doflamingo. – Ace jestem. Luffy o tobie
opowiadał – powiedział, pewnie wyciągając dłoń w stronę krawca. Wymienili się
mocnym uściskiem, jakby wzajemnie poddając się pierwszej nieoficjalnej próbie.
-
Ja również wiele o tobie słyszałem.
-
Mam tylko nadzieję, że same dobre rzeczy. Staruszek lubi czasem ponarzekać na
naszą młodzieńczą energię.
Donquixote
uśmiechnął się szeroko, udając, że tak w istocie było i jego klient opiewał
swych synów w samych superlatywach. Wolał nie gadać zbędnych szczegółów. Nie,
gdy każdy jego ruch śledziły uważne, skrywające ogień szare oczy.
-
Wiesz już, o której przylatuje Marco? – zapytał Crocodile, ubierając rękawiczkę
i dołączając do Ace’a.
-
Za kilka godzin, mamy czas.
-
Dobrze. Na razie, Mingo. Będę czekał na telefon.
Mężczyzna
ukłonił się nisko, po czym zaczął krzątać się po pracowni, powracając do swoich
zajęć.
-
Całkiem przystojny – mruknął Ace, wsiadając z ojcem do auta. – Jednak tak
bardzo się od siebie nie różnimy.
-
I to mnie właśnie martwi…
-
Hej, wiesz co sobie właśnie uświadomiłem? – zagadnął, włączając radio i
wkładając do niego swoją ulubioną płytę. – W naszej rodzinie będzie czterech
blondynów i czterech brunetów. A gdyby tak przefarbować Torao i Sabo, byłoby
idealnie symetrycznie. Muszę o tym z nimi pogadać.
Crocodile
tylko westchnął, włączając się do ruchu i próbując zrozumieć, jak w ogóle do
tego wszystkiego doszło i dlaczego jego własne dzieci knują za jego plecami, za
wszelką cenę próbując postawić na swoim.
*
* *
-
Naprawdę nie masz żadnych zastrzeżeń?
-
Naprawdę. Jest perfekcyjny w każdym calu.
Crocodile
przyglądał się swojemu odbiciu, podziwiając idealnie skrojony i dopasowany
garnitur okalający jego sylwetkę. Kolor ciemnego, subtelnego indygo pięknie
współgrał z bielą koszuli i brązem muszki, którą przyniósł specjalnie na tę okazję.
Skórzane rękawiczki, zaborczo przylegające do dłoni, wybornie wkomponowały się
w tę stylizację, aż krzycząc, iż je również stworzyła ręka mistrza.
-
Wiesz, zawsze może być lepiej. Czasem wystarczy poprawić jakiś drobny szczegół…
-
Nie trzeba – przerwał mu stanowczo, acz z dawnym zadowoleniem w głosie. –
Tak jest dobrze.
Donquixote
skinął w końcu głową, przyjmując do wiadomości, że na tym jego praca się
skończy. I choć jego dusza perfekcjonisty podpowiadała mu, że znajdzie jakąś
niedoskonałość, jeśli tylko się postara, odpuścił. Najważniejsza była
satysfakcja klienta, a tę wyraźnie można było poczuć. Poza tym, wystarczyło
jedno spojrzenie na mężczyznę, by zobaczyć radość na jego twarzy. Takiego
efektu właśnie oczekiwał, i nie zawiódł się.
-
Wygląda na to, że to koniec naszej przygody.
-
Naprawdę? – zaśmiał się Crocodile, zdejmując muszkę i niespiesznie odpinając
guziki koszuli. – Myślałem, że weszły ci w nawyk wspólne spotkania.
-
Nawyki i rutyna to domeny małżeństw – odparł, zsuwając mu z ramion marynarkę. –
Ja wolałbym, żeby między nami zrobiło się bardziej… płomiennie.
-
Na ogień trzeba uważać, bo można się sparzyć, boleśnie i dotkliwie.
-
Ale to dzięki niemu człowiek czuje, że naprawdę żyje, a nie jedynie udaje,
wegetując i trwając od wschodu do zachodu.
-
A gdybyśmy obaj się już wypalili, co byś powiedział na wspólną, spokojną
żeglugę? Odliczanie wschodów i zachodów ramię w ramię, skroń przy skroni, usta obok
ust?
-
Myślę, że byłbym wtedy szczęśliwszy niż kiedykolwiek w całym moim życiu.
-
Więc… to oświadczyny?
Doflamingo
spojrzał za siebie, zdezorientowany; nie spodziewał się osoby trzeciej, choć
pewnie powinien. Ostatnimi czasy często się to zdarzało. Zlustrował
zaciekawionym wzrokiem wysokiego, szczupłego blondyna, choć jego uwagę od razu
przykuła blizna zdobiąca okolicę lewego oka, intensywnie różowa i definitywnie
stanowiąca ślad po oparzeniu.
-
Zanim coś powiesz, mam dobre wytłumaczenie swojej obecności tutaj – wtrącił od
razu, widząc, że Crocodile otwiera usta. – Luffy i Ace powiedzieli mi, że
zupełnie tracisz poczucie czasu odwiedzając swojego krawca, i przestrzegli
mnie, bym zawczasu po ciebie przyszedł. Gdybym wiedział…
-
Ależ oczywiście, że wiedziałeś – westchnął mężczyzna, odsuwając się od
Donquixote na stosowną odległość. – Domyśliłem się, co chodzi ci po głowie w
chwili, w której władowałeś się do samochodu i oznajmiłeś, że jedziesz ze mną.
Chłopak
zaczerwienił się odrobinę, skubiąc rękaw koszuli i zwieszając głowę. Widać
było, że tym razem jego ciekawość zwyciężyła dobre maniery i wychowanie
wpojone przez ojca, z czego niekoniecznie był dumny, gdy już go na tym
przyłapano. Doflamingo nie mógł powtrzymać uśmiechu na ten widok.
-
Pan Sabo, czyż nie? – zagadnął pogodnie, od razu zyskując jego uwagę. – Miło w
końcu cię poznać.
-
Mnie również, panie Mingo.
-
Widzę, że genialna ksywa nadana mi przez twojego żywiołowego brata już do mnie
przylgnęła.
-
Luffy mówił, że tak się do pana zwraca – wydukał, jeszcze bardziej czerwony niż
chwilę temu.
-
Właściwie… nie przeszkadza mi to, o ile nie wyjdzie to poza waszą czwórkę –
zaśmiał się, zauroczony chłopakiem. Był równie wyjątkowy, co pozostała dwójka
rodzeństwa, i tak samo unikatowy. Jako jedyny również mógłby być uznany za
rodzonego syna Crocodile’a, choć Doflamingo wnioskował z zasłyszanych
opowieści, że stwierdzenie to nie sprawdzi się do żadnego z nich.
-
Spóźniłeś się. Co najmniej siedem osób tak na ciebie woła, choć jestem święcie
przekonany, że jest ich dwa, pewnie nawet i trzy razy tyle – oznajmił
Crocodile, obdarzając go skrzącym się z rozbawienia wzrokiem.
-
Doprawdy, cóż za niesforna rodzinka – westchnął, wywracając oczami.
Zniwelował
dystans między nim a swoim klientem i delikatnie zdjął z niego koszulę,
którą następnie ostrożnie rozprostował i zarzucił na manekin. Gdy sięgnął do
guzika spodni, Crocodile warknął i odtrącił jego dłonie.
-
Sam to zrobię – powiedział, szybkim krokiem idąc do przebieralni
i z impetem zasuwając za sobą kotarę. Opadł ciężko na pufę,
zaciskając palce na udach i wsłuchując się w głuche, przyspieszone bicie swojego
serca. Jeszcze chwila, a zapomniałby o całym bożym świecie i dał się ponieść.
-
Wszystko w porządku? – zagadnął Doflamingo, zaglądając do wnętrza ciasnego
pomieszczenia. Widząc, w jakim stanie znajduje się mężczyzna, trudno mu było
ukryć zdziwienie.
-
Gdzie jest Sabo?
-
Dałem mu sto dolarów i kazałem kupić trzy kawy na wynos. A co?
Zamiast
odpowiedzieć, Crocodile wciągnął go do środka i mocno do niego przywarł, łącząc
ich wargi i zarzucając ręce na jego mocny, rozpalony kark. Zachłannie zagarniał
całą jego uwagę dla siebie, pożerając go i rozkazując, by dawał mu więcej i
więcej. Głucho uderzył plecami o ścianę, opierając o nią całe swoje ciało i
obejmując nogą umięśnione udo mężczyzny. Kusił go, testował, doprowadzał na
skraj i topił w obietnicy przyszłych wydarzeń.
-
Spotkajmy się dzisiaj u mnie – wydyszał Doflamingo, wplatając palce między
czarne, zmierzwione włosy i delikatnie je zaczesując. W jego oczach, dotąd
zimnych, tajemniczych i nieodgadnionych, płonął ogień dorównujący nawet temu
piekielnemu. Gdyby temperatura w pomieszczeniu spadła o kilka stopni, jego
oddech byłby zapewne dobrze widoczny, tworząc między nimi kłęby pary.
Crocodile
skinął głową, niechętnie wyplątując się z miłosnego uścisku i całując jego
usta po raz ostatni.
*
* *
-
W naszym domu już dawno nie było tak głośno – westchnął Crocodile, uśmiechając
się i powoli sącząc lemoniadę z wysokiej, zroszonej kroplami wody szklanki. Gdy
ją odstawił, z ulgą ułożył głowę na ogromną poduszkę i przymknął oczy, kąpiąc
twarz w przerzedzonych przez cienki parasol promieniach słonecznych. Zewsząd do
jego uszu dochodził śpiew ptaków, szum wiatru przeciskającego się między
palmowymi koronami i miarowy odgłos spryskiwaczy zraszających ogród.
-
Korzystaj póki możesz. Po ślubie rzadko będziesz miał okazję, by tego
doświadczać.
-
Chyba zaczynam odczuwać syndrom opuszczonego gniazda.
-
Jaki syndrom? – zapytał Luffy, pojawiając się znikąd i siadając na skraju
leżaka. Był cały przemoczony, woda dosłownie spływała z niego strumieniami,
toteż koszula Crocodile’a, cienka i bawełniana, przemokła w mgnieniu oka.
Mężczyźnie to jednak nie przeszkadzało, jedynie przyniosło przyjemną ochłodę.
Zresztą, w czterdziestostopniowym upale wyschnięcie i tak było kwestią czasu.
-
Law ci wytłumaczy. W końcu jest lekarzem, powinien się na tym znać.
-
Chirurgiem, a to jest różnica. Przynajmniej on tak mówi. Mi tam wszystko jedno
– zaśmiał się, kładąc się na nim i prężąc niczym napięta struna.
-
Luffy, złaź. Wbijasz mi swój kręgosłup w żebra.
-
Kiedy ja też mam ten syndrom co ty, tato. Potrzebuję bliskości! - wyjęczał,
próbując przybrać zbolałą minę. – Odkąd masz Mingo, coraz rzadziej mnie
przytulasz. Nawet teraz leżysz tylko z nim.
-
I mówi to młodzieniec, który lada chwila opuści rodzinne gniazdko
i zamieszka ze swoim mężem – wtrącił Donquixote, poprawiając okulary przeciwsłoneczne
na nosie i nawet nie patrząc w stronę chłopaka. – Miałeś swojego ojca przez
tyle lat, teraz daj innym się nim nacieszyć.
-
Żartuję. Cieszę się, że tatko znalazł sobie takiego fajnego gościa - powiedział,
teraz już nie powstrzymując szerokiego uśmiechu. Zadowolony z siebie, klepnął
Doflamingo kilka razy po umięśnionym brzuchu, jakby tym wyrażając swoją
aprobatę dla ich związku. Następnie wypił resztę lemoniady z ich szklanek i
odetchnął z ulgą, ocierając usta wierzchem dłoni.
-
Oi, Luffy! Tu jesteś! – wrzasnął Ace, kipiąc ze złości. Jego szorty lepiły się
do ciała, tak samo zresztą ja włosy, mokre do granic możliwości. – Jeszcze raz
wrzuć mnie do basenu, to ci nogi z dupy powyrywam, wredna skarlała małpo!
-
Ace, wyrażaj się – upomniał go Crocodile, choć wiedział, że i tak nie
przyniesie to oczekiwanego skutku. Zawsze tak było.
-
Gdzie Marco? Tylko jego jeszcze nie wykąpałem, a to psuje moje statystyki –
zapytał jak gdyby nigdy nic, prawą ręką wędrując na kark ojca i mierzwiąc mokrą
dłonią jego fryzurę.
-
Tam, gdzie i Torao – mruknął, sprzedając mu pstryczka w czoło, czym zostawił na
nim okrągły czerwony ślad. – Idź pomęczyć Sabo, tak dla odmiany. Ja mam cię już
dosyć.
-
Ale Sabo sam wskakuje do basenu na mój widok! Co to za przyjemność? Ty chociaż
uciekasz…
-
A gdyby tak… – zaczął Ace, a w jego oczach błysnęły niebezpieczne ogniki. –
Luffy! Zarządzam chwilowe zawieszenie broni. Chodź no na chwilę, mam pomysł.
-
Tylko niczego nie zepsujcie! – zawołał za nimi Crocodile, choć tak naprawdę
było mu już wszystko jedno. Popołudniowe lenistwo wzięło górę, a wraz z
nim przyszła i senność. Zamknął oczy, pławiąc się w odrętwieniu i wisząc
między snem a jawą.
Nie
wiedział, ile tak leżał, lecz gdy do jego uszu doszły dziwne odgłosy, poderwał
się do siadu. Zakręciło mu się w głowie od tak nagłej zmiany pozycji, lecz już
wtedy zauważył, że Doflamingo, do tej pory leżący na leżaku obok, zniknął.
Zaczął się rozglądać, próbując zrozumieć obecną sytuację.
-
Croco, zabierz ode mnie tę trójkę diabłów! – wydarł się Donquixote, niesiony
gdzieś przez braci. Na czele orszaku szedł Luffy, którego zadaniem było trzymać
głowę, za nim podążał Ace, który, jako najsilniejszy z grupy, dostał w
przydziale tors i ręce, zaś na końcu, z długimi nogami zarzuconymi na ramię,
podążał Sabo, gwiżdżąc pod nosem radosną melodię, która zaraz potem przerodziła
się w pieśń śpiewaną po kolei przez młodzieńców.
-
Basen! Basen! Czas wykąpać się! Kto do niego wpadnie, tego nasz bóg zje!
-
Woda! Woda! Wrząca i gorąca! Bo tam zamieszkały dwa kawałki słońca!
-
Boże! Boże naszego wulkanu! Przyjmij tę ofiarę, najwspanialszy z darów!
Crocodile
nie miał pojęcia, jak zareagować na tak spektakularne widowisko. Wstał,
oniemiały, i zaczął iść za korowodem, próbując nie parsknąć śmiechem na widok
przerażonego Donquixote’a.
-
Hej! Dzicy ludożercy! Dokąd zmierzacie? – zapytał, starając się brzmieć niczym
stary, brodaty poszukiwacz przygód. Miał w tym niezłą wprawę; za młodu często
musiał odgrywać przeróżne postacie.
-
Pan wulkanu pragnąć ofiara! – wykrzyknął Ace, pusząc się niczym paw. – Biały człowiek
najlepsza dla Pan!
-
Mię-so! Mię-so! – zaskandował Luffy, wczuwając się w rolę najmniej
rozgarniętego z członków plemienia, co wychodziło mu perfekcyjnie.
-
Ty pójść z nami! Ty godny zobaczyć Pan wulkanu! – oznajmił Sabo doniosłym głosem.
– Ja być kapłan, wyczuwać w tobie wielka siła!
Crocodile
zaśmiał się, po czym przygryzł wnętrza policzków i podążył za braćmi,
puszczając oko do oniemiałego Doflamingo.
Gdy
doszli nad basen, czekał już tam na nich Marco, ubrany jedynie w swoje
wzorzyste spodnie baggo. Siedział na krześle, szeroko rozstawiając nogi i
niedbale popalając papierosa. Z jego prawej strony stał Sanji, wachlując go
ogromnym palmowym liściem, zaś po lewej, nieco z tyłu, stał Law, łypiąc na
przybyszów nieufnym, groźnym wzrokiem.
-
Panie! Oto ofiara! – oznajmił Sabo, próbując się ukłonić. – My złapać naprawdę
duży biały człowiek!
-
Małpo! Płomieniu! Smoku! Spisaliście się wybornie – pochwalił ich Marco,
podnosząc się i stając na krawędzi basenu. – Takim człowiekiem nakarmicie mnie
do syta. Wrzućcie go do wulkanu, niech ofiara się dopełni!
-
Mię-so! Mię-so! – Luffy znowu zaczął się drzeć, razem z braćmi przymierzając
się do wrzucenia mężczyzny do wody.
-
Hej, Croco! No zróbże coś – jęknął Donquixote, wiedząc, co zaraz nastąpi,
widząc jednak, że mężczyzna nagrywa całe zajście, stracił wszelką nadzieję.
Zamknął oczy, unosząc się lekko w powietrzu, po czym z głośnym chlupnięciem
wpadł do basenu, niczym kamień zanurzając się aż po samo dno. Odbił się od
niego i wypłynął na powierzchnię, kaszląc i wycierając krople wpadające do oczu
z mokrych włosów. Odzyskawszy wzrok, zauważył, że z rozbawieniem obserwuje go siedem par oczu.
-
Witamy w naszej rodzinie! – wykrzyknęli bracia, tym akcentem ostatecznie
wyrażając swoją aprobatę co do nowego partnera ich ojca.
Doflamingo,
nie widząc innego wyjścia, również zaczął się śmiać, ciesząc się w duchu, że
stał się częścią tak wspaniałej rodziny. Spojrzał na Crocodile’a, a napotykając
jego czułe, roziskrzone spojrzenie, poczuł, że naprawdę należy do tego świata.
Oczami
wyobraźni widział, jak gruba kurtyna opada, rozwarstwiając się na miliony piór.
Pióra te wirowały, tańcząc w przestrzeni i łącząc się w szkielet, następnie
obdarzając go nerwami, mięśniami, ścięgnami, tkankami, skórą, wypełniając
wnętrznościami, ozdabiając ciemnymi przenikliwymi oczami i równo zaczesanymi
kruczymi włosami. Tak stworzona postać wyciągnęła dłoń w jego stronę,
zachęcając, by podążył razem z nią; by razem zatańczyli w deszczu opadającego
pierza. Pewnie złączył ich palce, pozwalając wyciągnąć się ze swojego mrocznego
świata. Znalazł kogoś, na kogo czekał przez połowę swojego życia. Kogoś, kto
przywrócił jego wiarę w świat i ludzkość. Kogoś, kto już do końca miał stać u jego
boku, zachęcając go do przeżycia kolejnego dnia.
Mam nadzieję, że ten one shot przypadł Wam do gustu :3
I że, tak samo jak ja, cieszycie się z kolejnej wizyty tutaj.
Pozdrawiam i życzę cierpliwości.
Do następnej notki, Towarzysze!