Menu

poniedziałek, 19 listopada 2018

I że Cię nie opuszczę...

Hej! Znów długo mnie tu nie było... Cóż, tak to jest, jak się ma mniej czasu na pisanie niż zwykle, a ten, który się jednak na to znajduje, poświęca się na pisanie E-booka. Bo tak, planuję zacząć wystawiać swoje prace na Beezar. Gdy tylko mi się ta sztuka uda, dam znać. Dlatego wybaczcie, że czekacie miesiącami na cokolwiek nowego (a już tym bardziej na Fairyland). Jak się już ogarnę, postaram się to wszystko nadrobić ;)
Opowiadanie znowu z One Piece'a.
Motyw przewodni: Pióra (przeskoczyłam jeden temat, który niebawem również powinien się pojawić).
Paring: Doflamingo x Crocodile


Mocno zacisnął zęby, na chwilę wstrzymując oddech. Pojedyncza kropla potu leniwie przetaczała się po jego skroni, by spłynąć po kwadratowej żuchwie i skapnąć na jasnoróżowy kołnierz golfu. Przygryzł wargę, koncentrując się na jak najdokładniejszym zmierzeniu smukłych, umięśnionych nóg.
- Możesz na chwilę się rozluźnić – oznajmił w końcu, samemu oddychając z ulgą i zapisując w notatniku kolejny wymiar.
Jego klient westchnął ciężko, nie skarżąc się jednak ani słowem. Czuł się nieco niezręcznie, stojąc na drewnianym okrągłym podwyższeniu w samych tylko bokserkach, lecz rozumiał, że to konieczne. Jego nowy, szyty na miarę garnitur miał być perfekcyjny, a dla tego warto się poświęcić.
- Dlaczego to aż tyle trwa? – nie wytrzymał w końcu. Był ciekawy, choć jego chłodny jak zwykle głos mógł sugerować coś zgoła innego.
- Ciało ludzkie skrywa wiele tajemnic. Trzeba nie lada trudu, by odkryć część z nich i zapisać je za pomocą cyfr. To właśnie dlatego moje stroje są tak niesamowite; bo potrafię wsłuchać się w mięśnie i ścięgna, kości i nerwy, skórę, tkankę tłuszczową, żyły, włosy, każdą najmniejszą niedoskonałość. Ktoś, kto tego nie rozumie, tworzyć będzie tylko zadowalające projekty, nigdy nie osiągnąwszy prawdziwego geniuszu.
- To prawda, co o tobie mówią.
- Jest tego tak wiele, że kompletnie nie mam pojęcia, o którą część ci chodzi – zaśmiał się, przeciągając długimi palcami po jego ramionach.
- Uprzedzali mnie, że jesteś bardzo specyficznym człowiekiem. Genialnym, acz szalonym.
- A czymże jest geniusz bez odrobiny obłędu?
Nie odpowiedział, jedynie przyjrzał się uważniej jego wykrzywionym w zadziornym uśmiechu ustom. Było coś w tym mężczyźnie, co wysyłało sprzeczne sygnały. Z jednej strony miał wrażenie, że to po prostu kolejny egocentryk, lecz z drugiej widział go jako łowcę czającego się w gąszczu i czekającego na dogodną okazję do ataku. Niczym wilk w owczej skórze.
- Mogę? – zapytał, łapiąc go za lewą dłoń i sugestywnie skubiąc brzeg skórzanej rękawiczki.
- Wolałbym nie – mruknął niepewnie.
- Nalegam. W przeciwnym wypadku mogę coś źle oszacować i rękaw nie będzie pasował.
Westchnął, i z niezadowolonym grymasem pozbył się rękawiczki.
- Dziękuję – powiedział uprzejmie, ani przez chwilę nie pokazując, że jego proteza dłoni zrobiła na nim jakiekolwiek wrażenie. Wydawać się mogło, że nawet się nią nie zainteresował; cóż za miła odmiana po setkach najróżniejszych reakcji na ten fakt. – Po ostatnim projekcie zostało mi sporo pięknej czarnej skóry. Jeśli zechcesz, mogę ci dorobić do kompletu parę rękawiczek. Ta wydaje się być nieco znoszona.
- Chętnie. Tylko uprzedzam, w tej kwestii trudno mnie zadowolić.
- Zatem postaram się po dwakroć. Spróbuj teraz oddychać jak najpłycej. Powiem ci, kiedy zacząć brać głębokie wdechy.
Skinął głową, ograniczając pobierane powietrze do potrzebnego minimum. Choć metr nieprzyjemnie drażnił jego skórę, nie drgnął ani razu. Przymknął powieki, całkowicie się wyciszając. Był niczym posąg, nieruchomy, stateczny, cichy i cierpliwy.
- Teraz głęboko – oznajmił, pozwalając, by miarka rozszerzała się wraz z powiększającą się klatką piersiową, a następnie żebrami i brzuchem. Powtórzył wszystko kilka razy, po czym odsunął się i spisał liczby w zeszycie. – Jest pan bardzo wdzięcznym modelem, panie Crocodile. To rzadkość.
- Po prostu potrafię panować nad własnym ciałem.
- Jesteś też cierpliwy, słuchasz co się do ciebie mówi i rozumiesz to. Zazdroszczę twojej przyszłej żonie.
- Nie żenię się.
- Więc po co ci ślubny garnitur?
- Na ślub moich synów.
- Och, tym bardziej zazdroszczę. Musicie być z żoną bardzo szczęśliwi.
- Nie bez powodu nie noszę obrączki, wiesz? – mruknął, przyłapując go na jednoznacznym zerknięciu na prawą dłoń.
- Gdybym nie musiał tak bardzo ciągnąć cię za język, te podchody nie byłyby potrzebne. To jak? Jesteś szczęśliwy?
- Przede wszystkim skołowany. Nadal nie mogę uwierzyć, że szykuje mi się potrójne gejowskie wesele.
Słysząc to, mężczyzna wybuchnął gromkim perlistym śmiechem. Wygiął się dziwacznie, głowę mocno odchylając w tył i wykonując bliżej nieokreślone ruchy rękami.
- Teraz to mnie naprawdę zaskoczyłeś – wykrztusił, zdejmując z nosa okulary i ocierając łzy. Crocodile po raz pierwszy ujrzał jego oczy, o pięknym, regularnym, nieco ostrym kształcie. Gdy rozchylił powieki, spojrzały na niego mętne, stalowo błękitne tęczówki otoczone delikatnymi, jasnymi rzęsami. Oczy potwora, które pożarłyby go, gdyby tylko zapragnęły. – Jak do tego doszło?
- Sam chciałbym wiedzieć. Te urwisy to chodzące zagadki, i to już od najmłodszych lat.
- Cóż… Ponoć niedaleko padają jabłka od jabłoni.
- W takim razie nie chciałbym poznać żadnej jabłoni, z której spadły takie cudaki – powiedział, po raz pierwszy uśmiechając się w jego towarzystwie. Mężczyzna to zauważył, i musiał przyznać, że do twarzy mu z radością.
- Więc nie są twoi?
- Nie. Adoptowałem ich. Sabo, najstarszy, miał wtedy dwanaście lat, Ace jedenaście, a Luffy dziewięć. I choć nie są spokrewnieni, byli nierozłączni i musiałem wziąć całą trójkę.
- Skąd decyzja, by w ogóle adoptować jakiekolwiek dziecko? – zagadnął, mierząc jego ręce.
- Dość szybko dowiedziałem się, że jestem bezpłodny. Poza tym, zawsze brakowało mi rodziny, czułem się samotny w swoim ogromnym, pustym i cichym domu. Na początku chciałem tylko sprawdzić, jak to jest mieć przy sobie dziecko, dlatego pojechałem z wizytą do sierocińca. A tam… Cóż, moje serce skradł Luffy.
- Jak mu się udała ta sztuka?
- Najpierw uważnie mi się przyglądał, a potem… Przygładził swoje sterczące włosy, narysował sobie bliznę na twarzy jak moja i zaczął paradować za mną, dumny i poważny jak cholera. Trochę się przeraził, gdy przed nim kucnąłem i zarzuciłem mu swój płaszcz na grzbiet, ale zaraz potem obszedł cały budynek razem ze mną. Wtedy wiedziałem, że to właśnie jego chcę.
- Z chęcią bym go poznał. Zresztą, w ogóle nie wyobrażam sobie ciebie jako ojca. Jesteś zbyt poważny i sztywny.
- Nie zmienia to faktu, że jeśli tylko się postaram, potrafię całkiem nieźle się rozluźnić – odparł, patrząc na niego i rzucając mu nieme wyzwanie. - Wystarczy mnie lepiej poznać, panie Donquixote, by się o tym przekonać.
Mężczyzna, nawet jeśli zaskoczony jego nagłą śmiałością, w żaden sposób nie dał tego po sobie poznać. Kontynuował swoją pracę, choć w kąciku jego ust zbłąkał się uśmiech, od razu zamaskowany wysuniętym językiem i wzmożonym skupieniem.
- Z przyjemnością wyskoczyłbym kiedyś z tobą na drinka – oznajmił w końcu, ze stoickim spokojem kreśląc kolejne wymiary w notatniku.
Crocodile chciał odpowiedzieć, lecz rozproszył go dźwięk dzwoneczka zwieszonego nad drzwiami, zwiastującego nadejście klienta.
- Dziwne… Przecież z nikim się nie umawiałem na tę godzinę - zastanowił się na głos Donquixote, drapiąc się po tyle głowy i nasłuchującego lekkich kroków na drewnianej posadzce. – Mieli mi nie przeszkadzać.
- Długo jeszcze? – zapytał niski, drobny chłopak o roztrzepanych czarnych włosach i roziskrzonych oczach. Zajrzał do pomieszczenia, a jego twarz ozdobiło najpierw zdziwienie, a następnie rozbawienie. – Hej, tato, nie pomyliło ci się coś? Miałeś mieć przymiarki do garnituru, a nie paradowanie w samych gatkach.
- A ty miałeś być z braćmi i pomagać im przy wyborze kwiatów – przypomniał mu z wyrzutem, schodząc z podestu i ciągnąc go lekko za ucho. – Znowu im się urwałeś, nie mówiąc dokąd idziesz?
- Żaden problem, domyślą się.
- Niech zgadnę. Czyżby zaszczycił nas sam czcigodny Luffy? – zapytał Donquixote, lustrując go znad notatnika zaciekawionym wzrokiem.
- Więc tatko już o nas opowiadał? – odparł, szczerząc się i emanując niemal oślepiającym blaskiem; był niczym słońce, które, gdziekolwiek się pojawi, roztacza wokół siebie niepowtarzalny urok.
- Owszem. Byłem bardzo ciekaw osoby, która roztopiła jego lodowate serce jako pierwsza. Widać niektóre marzenia się spełniają.
- Shishishi, tylko nie daj się zaprosić na drinka, bo spędzisz cały wieczór, słuchając historii o naszej trójce.
Mężczyzna uśmiechnął się tajemniczo, ukradkiem spoglądając na Crocodile’a, by następnie zaprowadzić go z powrotem na podwyższenie i chwycić w dłonie metr.
- Luffy, idź do Ace’a i Sabo. Zadzwonię do was jak skończę.
- A nie mogę zostać? I tak drą się na mnie, że tylko im przeszkadzam.
- Doprawdy, same z wami zmartwienia…
- Usiądź tutaj, młody człowieku – powiedział Donquixote, podsuwając mu atłasowy stołek i klepiąc jego miękkie obicie. – To nie powinno długo zająć. Prawie skończyliśmy.
Luffy bezceremonialnie zignorował jego zachętę do spokojnego spędzenia czasu i zaczął przechadzać się po pracowni. Co chwilę to znikał im z oczu, to znów pojawiał się na horyzoncie, oglądając coraz to nowe rzeczy. O dziwo żadnemu z nich nie przeszkadzała jego obecność; stała się ona naturalną częścią otoczenia, tak samo jak pyknięcia klapków stykających się z piętami czy ciche westchnięcia i chichoty. Taki był właśnie Luffy. Wszędzie pasował, albo to wszystko pasowało do niego.
W pewnym momencie na czarnych włosach Crocodile’a wylądowało małe, różowe piórko, by następnie opaść po jego twarzy na ziemię. Mężczyzna, czując łaskotanie w nos, nabrał głęboko powietrza i kichnął, gwałtownie wyrywając rękę w delikatnego uścisku krawca i przytykając ją do ust. Obaj spojrzeli w tył, gdzie jak gdyby nigdy nic tańcował Luffy, rozdmuchując wokół siebie barwne pierze i nucąc coś pod nosem.
- Hej, Luffy! – upomniał go, lecz zaraz potem znowu kichnął. Wszędzie, gdzie nie spojrzał, sypały się pióra, osuwając się po jego ciele i drażniąc skórę swym dotykiem. Zadrżał, czując uporczywe łaskotanie na piersiach; Donquixote jak gdyby nigdy nic droczył się z nim, z rozbawieniem pieszcząc jego mostek złapanym w locie puchem.
- Musimy sobie załatwić kilka kartonów piórek! – wykrzyknął chłopak, zachwycony tym, co wyczynia. – Jak będziemy tańczyć pierwszy taniec, spuści się je z sufitu i…
- Ani słowa więcej! – huknął Crocodile, otrzepując się z różowego cholerstwa i odtrącając od siebie namolne ręce. – Dziecko, czy ty nie potrafisz usiedzieć nawet kilku minut bez rozpętania armagedonu? Przecież ciebie trzeba będzie spętać, żeby wasz ślub doszedł do skutku.
- Bez przesady, nie będzie tak źle – odparł, szczerząc się beztrosko. Nogami w dalszym ciągu wprawiał w ruch opadłe na podłogę pierze, toteż Crocodile złapał go pod pachami i usadził na stołku.
- Siedź tu i ani drgnij. A jak skończymy mierzenie, posprzątasz tu.
- Wiesz, chyba wolałbym sam się tym zająć – wtrącił Donquixote, patrząc na zdruzgotanego chłopaka. Obawiał się, że podczas porządków zrobi się tu jeszcze większy bałagan i chaos, i wolał w porę tego uniknąć. – To żaden problem.
- Przepraszam, panie Mingo. Już będę grzeczny – wydukał Luffy, czując na sobie karcące spojrzenie ojca.
- Mingo? – powtórzył, zdziwiony. Zaśmiał się gardłowo, kręcąc głową z niedowierzaniem. – Tak mnie jeszcze nie wołali.
- Proszę cię, kończ wreszcie – westchnął cierpiętniczo Crocodile, pocierając czoło i starając się opanować. Żałował, że zamiast Luffy’ego nie przyszedł do nich Sabo. On jako jedyny z całej trójki potrafił należycie się zachować, no i nie przyprawiał go o ból głowy w przeciągu kilku sekund.
- Zobaczmy… Zanim nam przerwano, to było jakieś… - mruczał do siebie, wymachując metrem i mierząc kolejne fragmenty lewej ręki Crocodile’a. Był przy tym ostrożny, lecz w ten profesjonalny, nieinwazyjny sposób. Zupełnie jakby nie zauważał protezy, mając ją za najzwyklejszą w świecie dłoń. – Jeśli chodzi o garnitur, na razie to wszystko. Dam ci znać, kiedy przyjechać na kolejne przymiarki. Rozmiar dłoni dopasuję następnym razem.
- Nareszcie! – stęknął Luffy, zrywając się z siedzenia i rozprostowując plecy. – Chodźmy coś wszamać! Zgłodniałem przez to wszystko.
- Och, bez wątpienia zasłużyłeś na solidny posiłek – zaśmiał się Donquixote – prawda, panie Crocodile?
- Zadzwoń do Sabo i zapytaj, czy już skończyli. I powiedz im, że będziemy na nich czekać w Krewetkowym Domu.
- Juhu! Krewetki! – wydarł się chłopak, podskakując w miejscu i wygrzebując komórkę z kieszeni szortów.
Crocodile, widząc, że zajął czymś syna, z czystym sumieniem zniknął za kotarą i zaczął się ubierać. Z ulgą przysiadł na pufie, wiążąc sznurówki skórzanych pantofli i poprawiając nogawki. Zapinając koszulę, musiał wstać, gdyż materiał nie chciał współpracować, wyginając się i układając w dziwaczne fale.
- Pomogę ci – zaproponował Donquixote, wślizgując się do przebieralni i odciągając jego dłonie od guzików.
- Dobrze wiesz, że umiem to zrobić.
- Wiem. Mimo tego, nadal chcę je zapiąć. Zboczenie zawodowe.
Wywrócił oczami, prostując się i uważnie przypatrując się mężczyźnie. Widząc, że znowu założył na oczy swoje okropne okulary przeciwsłoneczne o czerwonawych szkłach, zdjął mu je z nosa.
- Po co je nosisz? Są głupie.
- Dzięki nim nikt mi nie wypomina, że nie patrzę mu w oczy podczas rozmowy.
- Wymówka jeszcze głupsza, niż te szkła – stwierdził, odrzucając je na siedzisko. – Ktoś, kto ma tak piękne oczy, nie powinien ich chować, bez względu na powody, które sobie mnoży.
- Cała wasza rodzinka ma w zwyczaju mówić rzeczy, które nikomu innemu nie przeszłyby przez gardło? – zapytał, rzeczywiście nie potrafiąc odwzajemnić spojrzenia drugiego mężczyzny i błądząc wzrokiem po koszuli, którą z uporem maniaka poprawiał.
- Ty też mówisz to, co myślisz. Miałem cię za osobę, która ma w nosie zdanie innych, zawsze znajdującą swoją własną alternatywę. Czyżbym się mylił?
Krawiec wzruszył ramionami, uśmiechając się półgębkiem. W końcu zdobył się na odwagę i zajrzał głęboko w ciemne, niemal czarne oczy Crocodile’a, pod którym nogi prawie się ugięły. Zachłysnął się powietrzem, zachwycony intensywnością i dzikością płynącymi ze świdrujących go ślepi, pożerających jego duszę i gnieżdżących się w jego umyśle już na zawsze. Chrząknął, próbując przywrócić się do porządku, lecz niewiele to dało.
- Lepiej się pospiesz. Jeszcze chwila i Luffy zacznie się niecierpliwić.
- Tak… Masz rację – przyznał, zaczesując włosy i rozsuwając zasłonę. – Będę czekał na twój telefon.
- W takim razie już nie mogę się doczekać, aż go odbierzesz.
Crocodile pewnym krokiem wyszedł z pracowni, nie oglądając się za siebie i z uwagą słuchając trajkoczącego syna. Ani przez chwilę nie dał po sobie poznać, jak dzisiejsza wizyta na niego wpłynęła. Był dosłownie zauroczony mężczyzną, który obiecał uszyć dla niego najwspanialszy garnitur, jaki kiedykolwiek istniał. Nie tylko jego charyzma i sposób bycia, ale i tajemniczość powodowały, że pragnął poznać go lepiej. Dowiedzieć się, jaką jeszcze osobą potrafi być Doflamingo Donquixote.
- Spodobał ci się – nie wytrzymał w końcu Luffy.
- Kto taki?
- Jak to kto? Mingo – odparł, szczerząc się i po raz kolejny zadziwiając go swoją przenikliwością.
- Jest… interesującym człowiekiem.
- Jak chcesz, da się załatwić czwartą przysięgę. Będzie do kompletu.
Mężczyzna szturchnął go, kręcąc głową z rozbawieniem, po czym, jakby dla pewności, zaczął tarmosić jego czuprynę.
- Tylko nic nie mów chłopakom, przynajmniej nie przy mnie. Nie mam ochoty brać udziału w waszych plotach na mój temat.
- Spokojnie, tato. Powiem im, jak już wrócimy do domu.
* * *
- Masz jakieś uwagi? Sugestie? – zapytał Donquixote, obserwując swojego klienta ubranego we wstępny format garnituru. Jak na razie nie zauważał żadnych poważniejszych odchyleń od sylwetki, musiał dokonać jedynie kilka drobnych poprawek. Wszystko to skrupulatnie notował i delikatnie zaznaczał na materiale. Był dumny, że po raz kolejny niemal od razu idealnie trafił z krojem.
- O dziwo nie. Spisałeś się.
- Twoja pochwała jest najwspanialszą nagrodą za moją ciężką pracę.
- Nie założyłeś dziś okularów – zauważył, delikatnie rozpinając guziki marynarki.
- Nie widzę już powodu, by je przy tobie nosić.
- Cieszy mnie to.
- Za to ty nadal kryjesz swoją dłoń w rękawiczce – mruknął, chwytając jego palce i przeciągając opuszkami po gładkiej, miejscami delikatnie przetartej czarnej skórze. Wiedział, co jest pod nią. Już raz czuł chłód sztucznego tworzywa, tak bardzo niepodobnego swą strukturą do ciepłego ludzkiego ciała. – Jak ją straciłeś?
- Miałem wypadek, gdy chodziłem jeszcze do szkoły średniej. Jakiś idiota wjechał na przejście dla pieszych, mając czerwone. Padło na mnie.
- Pewnie było ciężko się z tym pogodzić.
- Nauczyłem się z tym żyć. Jedyne, co mnie irytuje, to przesadzone reakcje na sam widok.
- Nie myślałeś kiedyś, żeby przymocować sobie złoty hak i udawać pirata? – zapytał, uśmiechając się i spoglądając na niego nieśmiało.
- Właściwie… mam jeden w domu. Luffy zawsze się upierał, że mam być złym piratem, z którym cała trójka musi walczyć.
- Naprawdę? Wychodzi na to, że spełniałeś każdą zachciankę swoich synów. Tego się po tobie nie spodziewałem.
- Dla dzieci robi się wiele szalonych rzeczy, szczególnie dla tych, które nie spodziewały się, że ktokolwiek je jeszcze pokocha prócz siebie nawzajem.
Doflamingo skinął głową. Nagle zamarzyło mu się poczuć choć przez chwilę to ciepło, którym Crocodile każdego dnia obdarowywał swoją rodzinę. On sam szybko się usamodzielnił i zerwał kontakty z rodzicami, spotykając się od czasu do czasu jedynie z bratem. Nigdy nie myślał o szukaniu żony i płodzeniu dzieci. W pełni oddał się swojej pracy, poświęcając jej całe swoje życie. Teraz czuł ukłucie żalu, że nie spróbował postawić stopy na innej drodze.
Crocodile, zdjąwszy garnitur, zaczął zakładać własne ubrania. Tym razem były to ciemne jeansy, biała koszulka w serek i mokasyny. Tak bardzo różniło się to od jego standardowego ubioru, składającego się z koszul i eleganckich materiałowych spodni.
- Połóż tu dłoń – zakomunikował krawiec, gdy mężczyzna do niego dołączył. Wskazał na arkusz białego papieru, a gdy Crocodile wypełnił jego polecenie, zaczął pieczołowicie odrysowywać kształt jego kończyny. Tak samo obszedł się z protezą, bez krępacji rozkładając ją na kartce i nadając jej pożądane ułożenie. Na koniec zanotował kilka uwag starannym, pochyłym i ostrym niczym brzytwa pismem, mamrocząc coś do siebie.
- Kiedy mogę liczyć na kolejną wizytę?
- Zadzwonię do ciebie. Trudno przewidzieć, ile może to potrwać.
- Gdybyś chciał się kiedyś spotkać poza pracą, pisz śmiało. Przyda mi się chwila wytchnienia w tym całym weselnym rozgardiaszu.
- Zaprasza mnie pan na randkę, panie Crocodile?
- Ty to zrobisz – odparł, uśmiechając się zadziornie.
- A ja się zastanawiałem, dlaczego to tak długo trwa. – Z przyjemnego odrętwienia wyrwał ich nieco skrzekliwy głos. Odwrócili się równocześnie, niemal jak na komendę, patrząc w zdziwieniu na piegowatego, wysokiego chłopaka, którego twarz skryta była w cieniu kapelusza.
- Ace! Mówiłem, żebyś poczekał w samochodzie, jeśli skończysz szybciej – przypomniał mu Crocodile, sprawdzając godzinę na wyświetlaczu telefonu. Rzeczywiście, trochę się zasiedział.
- Jeszcze chwila i ludzie wybijaliby szyby, żeby mnie uratować – zarechotał, mierząc zaciekawionym wzrokiem Doflamingo. – Ace jestem. Luffy o tobie opowiadał – powiedział, pewnie wyciągając dłoń w stronę krawca. Wymienili się mocnym uściskiem, jakby wzajemnie poddając się pierwszej nieoficjalnej próbie.
- Ja również wiele o tobie słyszałem.
- Mam tylko nadzieję, że same dobre rzeczy. Staruszek lubi czasem ponarzekać na naszą młodzieńczą energię.
Donquixote uśmiechnął się szeroko, udając, że tak w istocie było i jego klient opiewał swych synów w samych superlatywach. Wolał nie gadać zbędnych szczegółów. Nie, gdy każdy jego ruch śledziły uważne, skrywające ogień szare oczy.
- Wiesz już, o której przylatuje Marco? – zapytał Crocodile, ubierając rękawiczkę i dołączając do Ace’a.
- Za kilka godzin, mamy czas.
- Dobrze. Na razie, Mingo. Będę czekał na telefon.
Mężczyzna ukłonił się nisko, po czym zaczął krzątać się po pracowni, powracając do swoich zajęć.
- Całkiem przystojny – mruknął Ace, wsiadając z ojcem do auta. – Jednak tak bardzo się od siebie nie różnimy.
- I to mnie właśnie martwi…
- Hej, wiesz co sobie właśnie uświadomiłem? – zagadnął, włączając radio i wkładając do niego swoją ulubioną płytę. – W naszej rodzinie będzie czterech blondynów i czterech brunetów. A gdyby tak przefarbować Torao i Sabo, byłoby idealnie symetrycznie. Muszę o tym z nimi pogadać.
Crocodile tylko westchnął, włączając się do ruchu i próbując zrozumieć, jak w ogóle do tego wszystkiego doszło i dlaczego jego własne dzieci knują za jego plecami, za wszelką cenę próbując postawić na swoim.
* * *
- Naprawdę nie masz żadnych zastrzeżeń?
- Naprawdę. Jest perfekcyjny w każdym calu.
Crocodile przyglądał się swojemu odbiciu, podziwiając idealnie skrojony i dopasowany garnitur okalający jego sylwetkę. Kolor ciemnego, subtelnego indygo pięknie współgrał z bielą koszuli i brązem muszki, którą przyniósł specjalnie na tę okazję. Skórzane rękawiczki, zaborczo przylegające do dłoni, wybornie wkomponowały się w tę stylizację, aż krzycząc, iż je również stworzyła ręka mistrza.
- Wiesz, zawsze może być lepiej. Czasem wystarczy poprawić jakiś drobny szczegół…
- Nie trzeba – przerwał mu stanowczo, acz z dawnym zadowoleniem w głosie. – Tak jest dobrze.
Donquixote skinął w końcu głową, przyjmując do wiadomości, że na tym jego praca się skończy. I choć jego dusza perfekcjonisty podpowiadała mu, że znajdzie jakąś niedoskonałość, jeśli tylko się postara, odpuścił. Najważniejsza była satysfakcja klienta, a tę wyraźnie można było poczuć. Poza tym, wystarczyło jedno spojrzenie na mężczyznę, by zobaczyć radość na jego twarzy. Takiego efektu właśnie oczekiwał, i nie zawiódł się.
- Wygląda na to, że to koniec naszej przygody.
- Naprawdę? – zaśmiał się Crocodile, zdejmując muszkę i niespiesznie odpinając guziki koszuli. – Myślałem, że weszły ci w nawyk wspólne spotkania.
- Nawyki i rutyna to domeny małżeństw – odparł, zsuwając mu z ramion marynarkę. – Ja wolałbym, żeby między nami zrobiło się bardziej… płomiennie.
- Na ogień trzeba uważać, bo można się sparzyć, boleśnie i dotkliwie.
- Ale to dzięki niemu człowiek czuje, że naprawdę żyje, a nie jedynie udaje, wegetując i trwając od wschodu do zachodu.
- A gdybyśmy obaj się już wypalili, co byś powiedział na wspólną, spokojną żeglugę? Odliczanie wschodów i zachodów ramię w ramię, skroń przy skroni, usta obok ust?
- Myślę, że byłbym wtedy szczęśliwszy niż kiedykolwiek w całym moim życiu.
- Więc… to oświadczyny?
Doflamingo spojrzał za siebie, zdezorientowany; nie spodziewał się osoby trzeciej, choć pewnie powinien. Ostatnimi czasy często się to zdarzało. Zlustrował zaciekawionym wzrokiem wysokiego, szczupłego blondyna, choć jego uwagę od razu przykuła blizna zdobiąca okolicę lewego oka, intensywnie różowa i definitywnie stanowiąca ślad po oparzeniu.
- Zanim coś powiesz, mam dobre wytłumaczenie swojej obecności tutaj – wtrącił od razu, widząc, że Crocodile otwiera usta. – Luffy i Ace powiedzieli mi, że zupełnie tracisz poczucie czasu odwiedzając swojego krawca, i przestrzegli mnie, bym zawczasu po ciebie przyszedł. Gdybym wiedział…
- Ależ oczywiście, że wiedziałeś – westchnął mężczyzna, odsuwając się od Donquixote na stosowną odległość. – Domyśliłem się, co chodzi ci po głowie w chwili, w której władowałeś się do samochodu i oznajmiłeś, że jedziesz ze mną.
Chłopak zaczerwienił się odrobinę, skubiąc rękaw koszuli i zwieszając głowę. Widać było, że tym razem jego ciekawość zwyciężyła dobre maniery i wychowanie wpojone przez ojca, z czego niekoniecznie był dumny, gdy już go na tym przyłapano. Doflamingo nie mógł powtrzymać uśmiechu na ten widok.
- Pan Sabo, czyż nie? – zagadnął pogodnie, od razu zyskując jego uwagę. – Miło w końcu cię poznać.
- Mnie również, panie Mingo.
- Widzę, że genialna ksywa nadana mi przez twojego żywiołowego brata już do mnie przylgnęła.
- Luffy mówił, że tak się do pana zwraca – wydukał, jeszcze bardziej czerwony niż chwilę temu.
- Właściwie… nie przeszkadza mi to, o ile nie wyjdzie to poza waszą czwórkę – zaśmiał się, zauroczony chłopakiem. Był równie wyjątkowy, co pozostała dwójka rodzeństwa, i tak samo unikatowy. Jako jedyny również mógłby być uznany za rodzonego syna Crocodile’a, choć Doflamingo wnioskował z zasłyszanych opowieści, że stwierdzenie to nie sprawdzi się do żadnego z nich.
- Spóźniłeś się. Co najmniej siedem osób tak na ciebie woła, choć jestem święcie przekonany, że jest ich dwa, pewnie nawet i trzy razy tyle – oznajmił Crocodile, obdarzając go skrzącym się z rozbawienia wzrokiem.
- Doprawdy, cóż za niesforna rodzinka – westchnął, wywracając oczami.
Zniwelował dystans między nim a swoim klientem i delikatnie zdjął z niego koszulę, którą następnie ostrożnie rozprostował i zarzucił na manekin. Gdy sięgnął do guzika spodni, Crocodile warknął i odtrącił jego dłonie.
- Sam to zrobię – powiedział, szybkim krokiem idąc do przebieralni i z impetem zasuwając za sobą kotarę. Opadł ciężko na pufę, zaciskając palce na udach i wsłuchując się w głuche, przyspieszone bicie swojego serca. Jeszcze chwila, a zapomniałby o całym bożym świecie i dał się ponieść.
- Wszystko w porządku? – zagadnął Doflamingo, zaglądając do wnętrza ciasnego pomieszczenia. Widząc, w jakim stanie znajduje się mężczyzna, trudno mu było ukryć zdziwienie.
- Gdzie jest Sabo?
- Dałem mu sto dolarów i kazałem kupić trzy kawy na wynos. A co?
Zamiast odpowiedzieć, Crocodile wciągnął go do środka i mocno do niego przywarł, łącząc ich wargi i zarzucając ręce na jego mocny, rozpalony kark. Zachłannie zagarniał całą jego uwagę dla siebie, pożerając go i rozkazując, by dawał mu więcej i więcej. Głucho uderzył plecami o ścianę, opierając o nią całe swoje ciało i obejmując nogą umięśnione udo mężczyzny. Kusił go, testował, doprowadzał na skraj i topił w obietnicy przyszłych wydarzeń.
- Spotkajmy się dzisiaj u mnie – wydyszał Doflamingo, wplatając palce między czarne, zmierzwione włosy i delikatnie je zaczesując. W jego oczach, dotąd zimnych, tajemniczych i nieodgadnionych, płonął ogień dorównujący nawet temu piekielnemu. Gdyby temperatura w pomieszczeniu spadła o kilka stopni, jego oddech byłby zapewne dobrze widoczny, tworząc między nimi kłęby pary.
Crocodile skinął głową, niechętnie wyplątując się z miłosnego uścisku i całując jego usta po raz ostatni.
* * *
- W naszym domu już dawno nie było tak głośno – westchnął Crocodile, uśmiechając się i powoli sącząc lemoniadę z wysokiej, zroszonej kroplami wody szklanki. Gdy ją odstawił, z ulgą ułożył głowę na ogromną poduszkę i przymknął oczy, kąpiąc twarz w przerzedzonych przez cienki parasol promieniach słonecznych. Zewsząd do jego uszu dochodził śpiew ptaków, szum wiatru przeciskającego się między palmowymi koronami i miarowy odgłos spryskiwaczy zraszających ogród.
- Korzystaj póki możesz. Po ślubie rzadko będziesz miał okazję, by tego doświadczać.
- Chyba zaczynam odczuwać syndrom opuszczonego gniazda.
- Jaki syndrom? – zapytał Luffy, pojawiając się znikąd i siadając na skraju leżaka. Był cały przemoczony, woda dosłownie spływała z niego strumieniami, toteż koszula Crocodile’a, cienka i bawełniana, przemokła w mgnieniu oka. Mężczyźnie to jednak nie przeszkadzało, jedynie przyniosło przyjemną ochłodę. Zresztą, w czterdziestostopniowym upale wyschnięcie i tak było kwestią czasu.
- Law ci wytłumaczy. W końcu jest lekarzem, powinien się na tym znać.
- Chirurgiem, a to jest różnica. Przynajmniej on tak mówi. Mi tam wszystko jedno – zaśmiał się, kładąc się na nim i prężąc niczym napięta struna.
- Luffy, złaź. Wbijasz mi swój kręgosłup w żebra.
- Kiedy ja też mam ten syndrom co ty, tato. Potrzebuję bliskości! - wyjęczał, próbując przybrać zbolałą minę. – Odkąd masz Mingo, coraz rzadziej mnie przytulasz. Nawet teraz leżysz tylko z nim.
- I mówi to młodzieniec, który lada chwila opuści rodzinne gniazdko i zamieszka ze swoim mężem – wtrącił Donquixote, poprawiając okulary przeciwsłoneczne na nosie i nawet nie patrząc w stronę chłopaka. – Miałeś swojego ojca przez tyle lat, teraz daj innym się nim nacieszyć.
- Żartuję. Cieszę się, że tatko znalazł sobie takiego fajnego gościa - powiedział, teraz już nie powstrzymując szerokiego uśmiechu. Zadowolony z siebie, klepnął Doflamingo kilka razy po umięśnionym brzuchu, jakby tym wyrażając swoją aprobatę dla ich związku. Następnie wypił resztę lemoniady z ich szklanek i odetchnął z ulgą, ocierając usta wierzchem dłoni.
- Oi, Luffy! Tu jesteś! – wrzasnął Ace, kipiąc ze złości. Jego szorty lepiły się do ciała, tak samo zresztą ja włosy, mokre do granic możliwości. – Jeszcze raz wrzuć mnie do basenu, to ci nogi z dupy powyrywam, wredna skarlała małpo!
- Ace, wyrażaj się – upomniał go Crocodile, choć wiedział, że i tak nie przyniesie to oczekiwanego skutku. Zawsze tak było.
- Gdzie Marco? Tylko jego jeszcze nie wykąpałem, a to psuje moje statystyki – zapytał jak gdyby nigdy nic, prawą ręką wędrując na kark ojca i mierzwiąc mokrą dłonią jego fryzurę.
- Tam, gdzie i Torao – mruknął, sprzedając mu pstryczka w czoło, czym zostawił na nim okrągły czerwony ślad. – Idź pomęczyć Sabo, tak dla odmiany. Ja mam cię już dosyć.
- Ale Sabo sam wskakuje do basenu na mój widok! Co to za przyjemność? Ty chociaż uciekasz…
- A gdyby tak… – zaczął Ace, a w jego oczach błysnęły niebezpieczne ogniki. – Luffy! Zarządzam chwilowe zawieszenie broni. Chodź no na chwilę, mam pomysł.
- Tylko niczego nie zepsujcie! – zawołał za nimi Crocodile, choć tak naprawdę było mu już wszystko jedno. Popołudniowe lenistwo wzięło górę, a wraz z nim przyszła i senność. Zamknął oczy, pławiąc się w odrętwieniu i wisząc między snem a jawą.
Nie wiedział, ile tak leżał, lecz gdy do jego uszu doszły dziwne odgłosy, poderwał się do siadu. Zakręciło mu się w głowie od tak nagłej zmiany pozycji, lecz już wtedy zauważył, że Doflamingo, do tej pory leżący na leżaku obok, zniknął. Zaczął się rozglądać, próbując zrozumieć obecną sytuację.
- Croco, zabierz ode mnie tę trójkę diabłów! – wydarł się Donquixote, niesiony gdzieś przez braci. Na czele orszaku szedł Luffy, którego zadaniem było trzymać głowę, za nim podążał Ace, który, jako najsilniejszy z grupy, dostał w przydziale tors i ręce, zaś na końcu, z długimi nogami zarzuconymi na ramię, podążał Sabo, gwiżdżąc pod nosem radosną melodię, która zaraz potem przerodziła się w pieśń śpiewaną po kolei przez młodzieńców.
- Basen! Basen! Czas wykąpać się! Kto do niego wpadnie, tego nasz bóg zje!
- Woda! Woda! Wrząca i gorąca! Bo tam zamieszkały dwa kawałki słońca!
- Boże! Boże naszego wulkanu! Przyjmij tę ofiarę, najwspanialszy z darów!
Crocodile nie miał pojęcia, jak zareagować na tak spektakularne widowisko. Wstał, oniemiały, i zaczął iść za korowodem, próbując nie parsknąć śmiechem na widok przerażonego Donquixote’a.
- Hej! Dzicy ludożercy! Dokąd zmierzacie? – zapytał, starając się brzmieć niczym stary, brodaty poszukiwacz przygód. Miał w tym niezłą wprawę; za młodu często musiał odgrywać przeróżne postacie.
- Pan wulkanu pragnąć ofiara! – wykrzyknął Ace, pusząc się niczym paw. – Biały człowiek najlepsza dla Pan!
- Mię-so! Mię-so! – zaskandował Luffy, wczuwając się w rolę najmniej rozgarniętego z członków plemienia, co wychodziło mu perfekcyjnie.
- Ty pójść z nami! Ty godny zobaczyć Pan wulkanu! – oznajmił Sabo doniosłym głosem. – Ja być kapłan, wyczuwać w tobie wielka siła!
Crocodile zaśmiał się, po czym przygryzł wnętrza policzków i podążył za braćmi, puszczając oko do oniemiałego Doflamingo.
Gdy doszli nad basen, czekał już tam na nich Marco, ubrany jedynie w swoje wzorzyste spodnie baggo. Siedział na krześle, szeroko rozstawiając nogi i niedbale popalając papierosa. Z jego prawej strony stał Sanji, wachlując go ogromnym palmowym liściem, zaś po lewej, nieco z tyłu, stał Law, łypiąc na przybyszów nieufnym, groźnym wzrokiem.
- Panie! Oto ofiara! – oznajmił Sabo, próbując się ukłonić. – My złapać naprawdę duży biały człowiek!
- Małpo! Płomieniu! Smoku! Spisaliście się wybornie – pochwalił ich Marco, podnosząc się i stając na krawędzi basenu. – Takim człowiekiem nakarmicie mnie do syta. Wrzućcie go do wulkanu, niech ofiara się dopełni!
- Mię-so! Mię-so! – Luffy znowu zaczął się drzeć, razem z braćmi przymierzając się do wrzucenia mężczyzny do wody.
- Hej, Croco! No zróbże coś – jęknął Donquixote, wiedząc, co zaraz nastąpi, widząc jednak, że mężczyzna nagrywa całe zajście, stracił wszelką nadzieję. Zamknął oczy, unosząc się lekko w powietrzu, po czym z głośnym chlupnięciem wpadł do basenu, niczym kamień zanurzając się aż po samo dno. Odbił się od niego i wypłynął na powierzchnię, kaszląc i wycierając krople wpadające do oczu z mokrych włosów. Odzyskawszy wzrok, zauważył, że z rozbawieniem  obserwuje go siedem par oczu.
- Witamy w naszej rodzinie! – wykrzyknęli bracia, tym akcentem ostatecznie wyrażając swoją aprobatę co do nowego partnera ich ojca.
Doflamingo, nie widząc innego wyjścia, również zaczął się śmiać, ciesząc się w duchu, że stał się częścią tak wspaniałej rodziny. Spojrzał na Crocodile’a, a napotykając jego czułe, roziskrzone spojrzenie, poczuł, że naprawdę należy do tego świata.
Oczami wyobraźni widział, jak gruba kurtyna opada, rozwarstwiając się na miliony piór. Pióra te wirowały, tańcząc w przestrzeni i łącząc się w szkielet, następnie obdarzając go nerwami, mięśniami, ścięgnami, tkankami, skórą, wypełniając wnętrznościami, ozdabiając ciemnymi przenikliwymi oczami i równo zaczesanymi kruczymi włosami. Tak stworzona postać wyciągnęła dłoń w jego stronę, zachęcając, by podążył razem z nią; by razem zatańczyli w deszczu opadającego pierza. Pewnie złączył ich palce, pozwalając wyciągnąć się ze swojego mrocznego świata. Znalazł kogoś, na kogo czekał przez połowę swojego życia. Kogoś, kto przywrócił jego wiarę w świat i ludzkość. Kogoś, kto już do końca miał stać u jego boku, zachęcając go do przeżycia kolejnego dnia.





Mam nadzieję, że ten one shot przypadł Wam do gustu :3
I że, tak samo jak ja, cieszycie się z kolejnej wizyty tutaj.
Pozdrawiam i życzę cierpliwości.
Do następnej notki, Towarzysze!

poniedziałek, 20 sierpnia 2018

Fairyland, część 2

Na początku chciałaby przeprosić za moją długą nieobecność. Sierpień zbliża się ku końcowi, a ja od kilku miesięcy milczę i nie daję znaku życia... Wiązało się to z kilkoma sprawami, przez które albo nie miałam czasu na pisanie, albo po prostu ochoty i pomysłów. Nie obiecuję, że teraz zacznę wrzucać rozdziały jak szalona, ale na pewno częściej niż co cztery miesiące :D Tym bardziej we wrześniu, który szykuje się caluśki wolny!
Nie przedłużając już, zapraszam na obiecaną dawno temu kontynuację opowiadania "Fairyland".
PS Nie zdziwię się, jeśli nikt już nie pamięta pierwszej części XD


Budząc się, miałem wrażenie, że coś jest nie tak. Po omacku zacząłem szukać telefonu na nocnej szafce, jednak nie znalazłem go. Otworzywszy oczy, zdałem sobie sprawę, że na zewnątrz powinno być jeszcze ciemno, tymczasem słońce świeciło w najlepsze, torturując mnie swoją jasnością. Usiadłem i wytężyłem wzrok, by dostrzec godzinę na ozdobnym zegarku stojącym na biurku.
- Jasna cholera! – krzyknąłem, widząc, że jest dziesiąta. Od dwóch godzin powinienem być w szkole! Chciałem pobiec do łazienki, żeby trochę się ogarnąć, jednak ktoś złapał mnie za rękę i pociągnął z powrotem na łóżko.
- Nie idź – poprosił, przytulając mnie i łaskocząc czubkiem nosa w kark.
- Neliafil – jęknąłem, zaskoczony. – Więc to nie był sen…
- A chciałbyś, żeby był?
- Nie, oczywiście że nie – zaperzyłem się. – Po prostu… nie sądziłem, że może mnie spotkać coś tak niesamowitego.
- To ty jesteś niesamowity – powiedział, i musnął wargami moją szyję.
- Dziękuję, ale… Powinienem iść do szkoły.
- Nie opłaca ci się. Zresztą, twoja siostra wraca za kilka godzin. Naprawdę chcesz to zmarnować i skrócić czas, w którym możemy się tak bezkarnie wylegiwać?
- W sumie racja – przyznałem, od razu kapitulując. Szczerze, nawet nie chciało mi się wychodzić z domu, a co dopiero siedzieć na lekcjach. Nie po tym, co wydarzyło się wczoraj. – A jak już wróci? Teleportujesz się z powrotem do Lasu Wróżek?
- Zostanę tu, jak zawsze, tyle że stanę się niewidzialny.
- Jak zawsze powiadasz – mruknąłem. – Od kiedy trwa to „zawsze”?
- Od naszego pierwszego spotkania. Nie odstępowałem cię na krok, wyjątkami były dni, gdy wracałem do Lasu. Poza tym, siedziałem tu cały czas.
- To trochę krępujące – przyznałem, przypominając sobie te wszystkie żenujące sytuacje, których prawdopodobnie był świadkiem. Jedynie myśl, że równie dobrze mógł być wtedy u siebie, jako tako mnie pocieszała.
- Czy ja wiem? Dzięki temu mogłem patrzeć, jak dorastasz, być przy tobie przez cały ten czas. Dla mnie to naprawdę dużo znaczy.
- Jesteś niemożliwy – zachichotałem. Przekręciłem się na drugi bok, by móc spojrzeć na Neliafila, który wyglądał dziś jeszcze piękniej niż wczoraj. Jego włosy rozlewały się po poduszkach, przypominając mi wstęgę usypaną z płatków kwiatów wiśni, a oczy lśniły radośnie, zdradzając, jak bardzo jest szczęśliwy. Pogłaskałem go po zaróżowionym policzku, dopiero teraz zdając sobie sprawę, jak bardzo jest miękki i gładki.
- Niemożliwy czy nie, będziesz musiał ze mną wytrzymać już do końca świata.
- Wiesz co? To brzmi jak najlepsza obietnica, którą kiedykolwiek komuś złożyłem.
- Obiecuję, że jej nie pożałujesz – wymruczał, a sposób, w jaki to zrobił, sprawił, że uwierzyłem w to z głębi serca.
- To co będziemy robić?
- No… leżeć, spać, może nawet się trochę pomigdalimy. Wybór należy do ciebie.
- Najpierw muszę poskładać do kupy swój telefon, bo ktoś rozłożył go na części – powiedziałem, zeskakując na podłogę. Chwilę rozglądałem się po podłodze, aż w końcu znalazłem potrzebne przedmioty i złożyłem je w całość. Włączyłem komórkę, zastanawiając się, czy to cokolwiek zmieni.
Nie minęło kilka minut, a na ekranie pojawiły się powiadomienia o nieodebranych połączeniach od mojego kumpla, a także kilka SMS-ów z zapytaniem, gdzie jestem i dlaczego nie przyszedłem do szkoły. Niewiele myśląc, oddzwoniłem do niego, choć z moich obliczeń wynikało, że siedzi właśnie na lekcji i najpewniej nie odbierze. Myliłem się.
- Colin, cholerny złamasie! – wykrzyknął do słuchawki. – Co to za ignorowanie mnie od samego rana?! Martwiłem się!
- Dobra, nie drzyj się tak. Zaspałem, bo rozładował mi się telefon. Zdarza się. Po co od razu te nerwy?
- A kto mi wczoraj nagadał o jakimś psycholu, co ci rozkłada słodycze po domu? Myślałem, że to bujda, ale jak nie przyszedłeś, to zacząłem sobie wyobrażać, że pewnie cię wczoraj porwali i właśnie rozkrajając twój pączkowaty brzuch dla organów, no i…
- Ej! Sam masz pączkowaty brzuch! – przerwałem. – Ty weź się lecz, co? Nikt normalny by nie wpadł na taki poroniony pomysł.
- Nikt normalny też nie dopuszcza, żeby rozładował mu się telefon. Nie w tych czasach.
- Dobra, mniejsza z tym. Przyjdź po lekcjach, to pogadamy.
- Racja. Powiedziałem, że muszę do łazienki, a kto wie, co sobie pomyślą, jak długo nie będę przychodzić. Jeszcze mnie wezmą za zboka, co…
Nie chcąc wysłuchiwać jego pokręconych historii, po prostu się rozłączyłem. Gdybym tego nie zrobił, najpewniej przez kolejne dziesięć minut nawijałby jak najęty, a ja, jak ta sierota, wszystkiego grzecznie bym słuchał, bo nie miałbym nawet kiedy się wtrącić. Odłożyłem komórkę na szafkę i opadłem na łóżko, ciężko wzdychając.
- To ten twój przyjaciel? – zagadnął Neliafil, lustrując mnie uważnym spojrzeniem. Zacząłem mieć wrażenie, że chce dzięki temu dostać się do mojego umysłu i wyczytać z niego wszystko, co go w tej chwili nurtuje.
- Tak. Jest upierdliwy, ale chyba właśnie za to go lubię.
- Mhm – mruknął, mrużąc oczy i zaciskając usta w wąską linię.
- A ty coś tak nagle spoważniał? Tylko mi nie mów, że jesteś zazdrosny o Aidana.
- Na moim miejscu też byś był. W końcu to on mógł być przy tobie przez cały ten czas, niczym się nie przejmując.
- Aleś ty głupi – zaśmiałem się i przytuliłem do jego torsu. Złożyłem na jego piersi delikatny pocałunek, by następnie spojrzeć mu w oczy. – Przecież to tylko kumpel. Nigdy bym z nim nie zrobił tego co z tobą. Poza tym, kto zna mnie lepiej i dłużej?
Neliafil nie odpowiedział, jedynie przybliżył się do mnie i zachłannie pocałował, jakby chcąc zaznaczyć, że to właśnie on ma mnie na wyłączność. A ja nie miałem zamiaru temu zaprzeczać. Prawda była taka, że już wczorajszej nocy postanowiłem, że nie oddam się nikomu innemu; że to Neliafil będzie tym, kto zyska moje ciało i serce.
Słysząc gdzieś w głębi domu zamieszanie, momentalnie usiadłem, odpychając od siebie wróżkę. Wsłuchałem się w coraz głośniejsze kroki i chichoty, które z pewnością należały do grupki dziewczyn.
- Pewnie, wróci dopiero koło piętnastej – usłyszałem głos mojej siostry, i od razu domyśliłem się, o co chodzi. Razem z przyjaciółkami postanowiły udać się na wagary, a gdzie lepiej się baluje w czasie lekcji, niż w pustym domu jednej z nich? – Mamy pół dnia tylko dla siebie.
- Oho, mamy towarzystwo – zauważył niezbyt tym faktem zadowolony Neliafil. Usiadł obok mnie i zatrzepotał skrzydłami, marszcząc brwi i wyginając usta w podkówkę. – To ja się zbieram.
- Poczekaj! Może… uda mi się ją wygonić.
- Własną siostrę? Ona też tu mieszka. Poza tym oboje nie poszliście do szkoły, raz dwa zyska nad tobą przewagę i to ty będziesz tym, który wyleci za drzwi.
Skinąłem głową, od razu przyznając mu rację. Bądź co bądź, Laura była przebiegła i potrafiła dopiąć swego. Co z tego, że była starsza o dwa lata, skoro ani trochę nie wydoroślała i nadal uważała mnie jedynie za upierdliwego gnojka? Gdybym teraz do niej poszedł i zaczął stawiać warunki, od razu sprowadziłaby mnie na ziemię i postawiła na swoim. Taka już była.
- To co zrobimy? Nie chcę, żebyś już sobie poszedł.
- A jak nas usłyszy, wjedzie tu i mnie zobaczy? Jak się z tego wytłumaczymy?
- Wymażesz jej pamięć? – zaproponowałem nieśmiało, spoglądając na niego niepewnie.
- To najgłupszy pomysł, jaki słyszałem.
- Dobra, rób co chcesz. W końcu to ty jesteś tym mądrzejszym.
- Nie złość się. Robię to dla twojego dobra. Gdyby tu teraz weszła i nakryła nas nago w łóżku, jak myślisz, jak by zareagowała? Podpowiem, że ze szczęścia by raczej nie zaczęła skakać.
- Przecież wiem! – warknąłem, niezadowolony, że przez coś tak błahego nie mogę spędzić czasu z Neliafilem. A miało być tak pięknie! – Po prostu… To miało być nasze kilka godzin.
- Jeszcze nie raz się spotkamy. Nie po to tyle ryzykowałem, ujawniając się, żeby to teraz zaprzepaścić. Cierpliwości.
Skinąłem głową i pocałowałem go raz jeszcze, chcąc należycie się pożegnać. Z bólem patrzyłem, jak zmniejsza się i powoli znika, stając się niewidzialnym. Westchnąłem ciężko, chłonąc niknący zapach czekolady i zawijając się w pościel. Rozejrzałem się, mając nadzieję, że jednak dostrzegę latającą gdzieś wróżkę, a gdy to nie nastąpiło, po prostu poprawiłem spowijającą mnie kołdrę i przemknąłem do łazienki. Wskoczyłem pod prysznic i zacząłem leniwie zmywać z siebie wspomnienia wczorajszej nocy, uśmiechając się co chwilę i rumieniąc na zmianę.
Nadal gdzieś z tyłu głowy miałem myśl, że to nie może dziać się naprawdę. No bo jak to możliwe, żeby przespać się z wróżką? W życiu bym nie pomyślał, że może to kogokolwiek spotkać, a co dopiero mnie. Zawsze byłem zwyczajnym nastolatkiem nieodstającym zbytnio od reszty, o przyziemnych marzeniach i planach na przyszłość. Ponowne pojawienie się Neliafila w moim życiu oznaczać mogło tylko jedno. Nadchodziły zmiany, których żadna siła nie potrafiła przewidzieć.
Wytarłem się i przebrałem w dresy i luźną koszulkę, po czym poszedłem do kuchni, by zjeść śniadanie. Starałem się zachowywać najciszej, jak potrafiłem, lecz i tak dopadła do mnie Laura, wybałuszając na mój widok oczy.
- Ty nie w szkole? – zapytała, momentalnie przyjmując władczą pozę i spoglądając na mnie z wyższością.
- Tak jak i ty – mruknąłem, smarując tost dżemem truskawkowym.
- Mama wie, że się obijasz?
- Po prostu zaspałem. Jak tylko będę miał okazję, powiem jej o tym. Na twoim miejscu martwiłbym się raczej tym, jak ty się wytłumaczysz.
- Nijak. Sama mi na to pozwoliła – odparła, krzyżując ręce na wyeksponowanych piersiach. Wiedziałem, że kłamie, ale postanowiłem tego nie drążyć i po prostu dać sobie spokój. Skinąłem jedynie głową i wziąłem się za jedzenie, obojętnie przeżuwając pieczywo.
- Coś nie tak? – zapytałem, gdy Laura nie przestawała się we mnie wpatrywać. – Tost mi nie chce przejść przez gardło, tak się gapisz.
- Co ci się stało w szyję?
- A bo ja wiem? – mruknąłem, przeciągając palcami po trzech szramach kończących się zapewne dopiero na plecach. Jak przez mgłę przypomniałem sobie, jak Neliafil w chwili uniesienia wbijał we mnie swoje palce, najpewniej używając zbyt dużo siły i drapiąc mnie aż do krwi.
- Znęcają się nad tobą w szkole? To dlatego wagarujesz?
- Co? Nie! – zaprzeczyłem, patrząc na nią jak na wariatkę. – Przestań wymyślać i idź do swoich koleżanek. Pewnie zaczęły się już niecierpliwić.
- Palant – burknęła, odwracając się na pięcie i energicznie wychodząc z kuchni.
Odetchnąłem dopiero wtedy, gdy znowu zostałem sam. Dlaczego akurat teraz Laura musiała się tak mną zainteresować? Jakby nie mogła udać, że niczego nie widziała i dać mi spokój. W chwili, gdy zupełnie tego nie potrzebowałem, ona wczuła się w rolę starszej, opiekuńczej siostry, którą przecież nigdy nie była. Może miała ku temu powód, lecz jedno wiedziałem na pewno. Jedna niewłaściwa osoba i moje relacje z Neliafilem szybko mogą zostać zagrożone.
W końcu poddałem się i postanowiłem czymś się zająć, czekając na przyjście Aidana. Skończyło się na oglądaniu głupkowatych programów w telewizji, bo na nic innego nie miałem ochoty. Mój poranny dobry humor prysł, nie pozostało mi więc nic innego, jak przetrwanie do wieczora. Ewentualnie do jutra. Zależy, kiedy znowu będę mógł spotkać się z Neliafilem.
Wbrew pozorom czas zleciał mi całkiem szybko, pewnie dlatego, że zdrzemnąłem się na jakieś dwie godziny. Gdy zacząłem się przebudzać, powoli dochodziła piętnasta. Mruknąłem, przecierając oczy, i ignorując burczenie w brzuchu. Poszedłem do kuchni, próbując wygrzebać coś konkretnego do jedzenia. Z uśmiechem stwierdziłem, że w lodówce obok pojemnika z wczorajszym ryżem z warzywami leży samotny czekoladowy cukierek. Wziąłem go, jednak nie w celach spożywczych, a by dotrzymał mi towarzystwa podczas samotnego obiadu. Dzięki niemu miałem wrażenie, że jakaś cząstka Neliafila siedzi obok mnie. I nawet jeśli pewna mała, zgrabna, niezwykle seksowna i niewidzialna wróżka właśnie siedziała mi na ramieniu, obserwując uważnie, co robię, miałem to gdzieś. Takie rozwiązanie ani trochę mnie nie zadowalało. Potrzebowałem namacalnej bliskości, a nie domysłów i imaginacji.
Słysząc dzwonek do drzwi, zeskoczyłem z krzesła i poszedłem otworzyć. Z policzkami wypchanymi ryżem przywitałem Aidana, który od razu klepnął mnie po ramieniu i przyciągnął do siebie, niemal desperacko się do mnie tuląc.
- Ty żyjesz! – wydarł się, łapiąc mnie za ramiona i odsuwając od siebie. – Jednak cię nie porwali łowcy organów!
- Jest w ogóle coś takiego? – zapytałem, z trudem przełykając to, co miałem w ustach. Dzięki sposobowi, w jaki telepał mną rudzielec, prawie zwymiotowałem. Odepchnąłem go od siebie i pokręciłem głową, piorunując go wściekłym spojrzeniem. – Puść mnie, do kurwy nędzy. Zaraz zarzygam ci tę twoją parszywą gębę, a tego obaj byśmy nie chcieli.
- Dlaczego miałbyś rzygać? Co z tobą nie tak?
Zamiast odpowiedzieć, palnąłem go w czoło i zaprowadziłem do swojego pokoju. Powoli zaczynałem się rozchmurzać, ale tak było z każdym, kto choć przez chwilę został wystawiony na pozytywną aurę Aidana.
- I? Masz dla mnie jakieś wieści? – zagadnął, gdy już wygodnie rozsiedliśmy się na sporej, wypchanej styropianowymi kulkami pufie.
- Niespecjalnie.
- Czyli naprawdę rozładował ci się telefon i zaspałeś? Ale nudy.
- A na co liczyłeś? Że naprawdę mnie porwali? Jesteś takim psycholem, że lekarz zaleciłby ci eutanazję, nie widząc innego wyjścia.
- Trzeba było mi nie wysyłać tego zdjęcia. Wczoraj mnie to bawiło, ale rano, jak nie przyszedłeś, moja wyobraźnia tak sama z siebie zaczęła pracować.
- Jeśli o to chodzi… - zacząłem, zastanawiając się, jaką wymówkę powinienem mu sprzedać. – Okazało się, że to moja siostra. Wczoraj zbytnio się zapędziła i przyłapałem ją, jak podkładała mi do pokoju kolejne cukierki.
- Co za nuda. Dlaczego w naszym życiu choć raz nie wydarzy się coś fajnego? – zapytał, odchylając głowę i gapiąc się w sufit smutnym, rozczarowanym wzrokiem.
- Ty mi lepiej opowiedz, jak tam Ben – zmieniłem temat, nie chcąc brnąć w moje poprzednie kłamstwo.
- Jak to on. Przyjechał, trochę pogadaliśmy, dał mi kolejną grę, a potem poszedł odespać podróż. Dzisiaj obiecał, że wieczorem pójdziemy do kina. Zresztą, wpadł na tydzień, mamy trochę czasu.
- To dlaczego nie wyglądasz na szczęśliwego, tak jak zawsze?
- Bo ten dupek się żeni! – wybuchnął po chwili milczenia. Zakrył twarz dłońmi, oddychając głęboko i próbując się uspokoić. Widziałem, jak się trzęsie, a najgorsze było to, że nie miałem pojęcia jak go uspokoić.
- To… niedobrze?
- Fatalnie przecież! Będzie miał żonę, raz dwa zrobi jej dziecko i o mnie zapomni! W dodatku dostał propozycję stałej pracy w Londynie, więc jak tylko skończy studia, przeprowadzi się tam już tak na stałe!
- Hej, przecież jest dorosły, to było nieuniknione. Ciebie też to czeka.
- Ale czemu tak nagle to powiedział? – jęknął, patrząc na mnie zbolałym wzrokiem. – Miałem nadzieję, że po studiach nadal będzie regularnie do nas przyjeżdżał. Mógłby sobie mieszkać w Londynie, bo czemu nie, przyjeżdżałbym od czasu do czasu, jak tylko miałbym dłuższe wolne, albo on by przyjeżdżał do nas. I byłoby fajnie. A on wolał oświadczyć się jakiejś pindzie, która pewnie nawet na niego nie zasługuje i zdradzi go, gdy tylko pierwszy raz poważnie się pokłócą, albo najzwyczajniej w świecie się nim znudzi po roku czy dwóch małżeństwa. Wezmą rozwód, on będzie cierpiał, może nawet wpadnie w depresję, a ona ogołoci go z połowy majątku i ucieknie z młodszym i przystojniejszym.
- Aidan, nie zapędzaj się tak. Może nie dotrwa nawet do ślubu - zażartowałem, chcąc jakoś rozładować gęstniejącą z każdą chwilą atmosferę. Niestety, mój żart został odebrany zupełnie poważnie.
- To jest myśl! Nie dopuszczę, żeby się pobrali, i wszystko wróci do normy. Ty to masz jednak łeb na karku.
- Nie to miałem na myśli! – zaperzyłem się. – Pomyśl przez chwilę, idioto! Jeśli zrujnujesz ich związek, kim będzie osoba, którą Ben znienawidzi? Bo po rękach cię raczej nie wycałuje za twój wyczyn.
- No to co mam zrobić?
- Po prostu ciesz się jego szczęściem. To twój brat! – krzyknąłem. – Od kiedy jesteś takim samolubem? Nie poznaję cię.
- Bo ja… jakoś tak nie potrafię się z tym pogodzić.
- Z tobą gorzej jak z dzieckiem – westchnąłem. – Posłuchaj. Ben właśnie wkracza w nudne, dorosłe życie, ale nie zechce nagle zerwać wszelkiego kontaktu z rodziną. Owszem, będzie miał dla was mniej czasu, ale to nie znaczy, że już nigdy się nie zobaczycie. Naprawdę muszę tłumaczyć ci takie proste rzeczy, tłumoku? Zostawiłeś gdzieś swój i tak niezbyt inteligentny mózg?
Aidan szturchnął mnie w ramię i zaśmiał się, kręcąc głową. Widziałem, że zaczyna się uspokajać, a moje argumenty powoli docierają do jego opóźnionej łepetyny. Zarzuciłem mu na kark rękę i przyciągnąłem do siebie, zamykając w kumpelskim uścisku.
- Porozmawiaj z nim dzisiaj, powiedz, jak się czujesz. To nic złego kochać swojego starszego brata.
- No kto by pomyślał, że jesteś taką skarbnicą mądrości – zakpił, opierając się o mnie całym ciężarem ciała. Nagle spoważniał i parsknął cicho, pocierając czoło. – Dzięki, że mogłem ci się wygadać. Spanikowałem trochę. Jednak jesteś najlepszy, Pączuszku.
Słysząc znienawidzone przeze mnie określenie, zacząłem mocno trzeć jego ryże kudły, nie zważając na głośne jojczenie. Skończywszy, z zadowoleniem obserwowałem skrzywioną paszczę Aidana, którego spotkała zasłużona i dotkliwa kara.
- Za co to?
- Już ty dobrze wiesz za co – odparłem. Widząc, jak wstaje, byłem pewny, że szykuje się do zemsty, on jednak zarzucił torbę na ramię i podał mi dłoń, podnosząc mnie z pufy. – A ty gdzie?
- Mówiłem, że idziemy z Benem do kina – przypomniał. – Wpadłem tylko na chwilę, zobaczyć co u ciebie. Nie zaśpij jutro, dobra? Drugiej takiej akcji nie przeżyję.
- Masz moje słowo.
Zamykając za nim drzwi frontowe, znowu zakuła mnie w serce przejmująca samotność. Westchnąłem ciężko, idąc zrobić sobie kubek najlepszej na świecie czarnej herbaty z nagietkiem.
Czekając, aż zagotuje się woda, obserwowałem, jak moja siostra i jej dwie przyjaciółki schodzą na dół i w pośpiechu się ubierają, trajkocząc coś o spóźnieniu i karnych okrążeniach. No tak, przecież za pół godziny miały trening na basenie, a żeby tam dotrzeć potrzebowały z jakichś czterdziestu. Wywróciłem oczami, zastanawiając się, po co tapeciary ich pokroju w ogóle tam chodzą. Większość dziewczyn z grupy szykowała się do startowania w jakichś zawodach, niektóre chciały zostać zawodowcami. Laura jednak zawsze powtarzała, że nie interesuje jej ani jedno, ani drugie. Jej motywy pozostawały nieznane zarówno dla mnie, jak i rodziców. Kto wie, czy ona sama w ogóle wiedziała, po co tam chodzi.
- Nareszcie spokój, co? – zagadnął Neliafil, nagle materializując się na moim ramieniu. Wzdrygnąłem się, zaskoczony jego nagłą obecnością.
- Długo tu siedziałeś?
- Odkąd wyszedł Aidan. Tęskniłeś?
- A jak myślisz? – odparłem, odwracając wzrok.
Jak mógłbym nie tęsknić? Aidan miał brata, którego nie musiał ukrywać przed całym światem, a ich spotkania były jawne. Tak samo Laura mogła widzieć się z przyjaciółkami, gdy tylko naszła ją ochota. A ja? Przespałem się z wróżką, która w dodatku była moim przyjacielem z dzieciństwa, i zamiast drzeć się i skakać z radości, że spotkało mnie coś tak cudownego, musiałem trzymać gębę na kłódkę i udawać, że nic się nie zmieniło. Nie będzie żadnych randek, wspólnego wylegiwania się u mnie w pokoju, rodzinnych obiadków i wspólnych świąt. Zamiast tego czeka mnie wieczne ukrywanie prawdy, które stanie się mnie uciążliwe tylko wtedy, gdy wyprowadzę się i zacznę żyć na własny rachunek.
- Czym tak bardzo się martwisz?
- Chciałbym zniknąć gdzieś razem z tobą, gdzie nie musielibyśmy się ukrywać czy wymazywać o sobie nawzajem wspomnień.
- To żaden problem. Mogę zabrać cię gdziekolwiek tylko chcesz.
- Ale ja mam rodzinę, znajomych, no i szkołę, do której muszę chodzić – powiedziałem, choć nagle jakoś tak mi ulżyło.
- No to w wakacje znikniemy na tydzień czy dwa.
- Czyli za… osiem miesięcy.
- Coś ty taki marudny? Przecież jestem przy tobie, odkąd skończyłeś cztery lata. W każdej chwili mogę się pojawić i z tobą pobyć, choćby przez te kilka minut, gdy wszyscy już zasną, a ty będziesz walczyć z sennością, by móc opowiedzieć mi o wszystkim, co cię trapi. A jak będziesz chciał wyjść na randkę, po prostu zmienię się w jakiegoś normalnie wyglądającego nastolatka. To żaden problem, Cukiereczku.
- Na pewno?
- Na wszystkie duchy Lasu Wróżek, wczoraj ujeżdżałem cię jak szalony, a ty już zaczynasz mieć wątpliwości? Co ty masz w żyłach, płynny pesymizm?
Słysząc jego słowa, zaczerwieniłem się od szyi aż po czubki uszu. Włączyłem z powrotem elektryczny czajnik, w którym nie wiedzieć kiedy zagotowała się woda i zdążyła ostygnąć na tyle, że nie nadawała się do zalania herbaty. Czułem się tak bardzo zażenowany swoją postawą i tym, co tak trafnie podsumował Neliafil, że mógłbym zapaść się pod ziemię tak głęboko, że wyszedłbym dopiero po drugiej stronie globu.
- Mam dla ciebie radę – powiedział, przybierając większą, ludzką postać. Przytulił mnie od tyłu i złożył krótki, słodki pocałunek na moim podrapanym karku. – Bądź pewny moich uczuć i nie bój się wyrażać swoich. A gdy najdzie cię ochota na odrobinę czułości, po prostu mnie zawołaj. Jestem tu właśnie dla ciebie, i to się nie zmieni.
- A jak trafię akurat na pełnię trzeciego księżyca? – zapytałem, choć on od razu wyczuł, że to taki niewinny żarcik.
- Wtedy wynagrodzę ci moją zwłokę z nawiązką – zapewnił, odwracając mnie ku sobie i całując w czoło.
Przymknąłem powieki, czując, że właśnie tak wygląda niebo na ziemi.




Jeszcze raz wielkie gomen za moje guzdralstwo.
Postaram się być lepszą aŁtoreczką!
Do następnej notki, Towarzysze!