Menu

czwartek, 30 lipca 2015

Muzycy, część 1

Oto pierwsza część opowiadania, które opowiada losy kilku muzyków. Wydarzenia są co prawda fikcją wymyśloną przeze mnie, jednak bohaterowie to już zupełnie inna sprawa... Życzę miłej lektury :)

                - Ubieraj się – usłyszał głos swojego starszego brata. Skinął głową, naciągnął na siebie nieco za dużą bluzę i podreptał do przedpokoju. Uśmiechnął się i ubrał buty. – A gdzie masz swój puzon?
            - Zapomniałem – odpowiedział i wrócił do swojego pokoju. Zarzucił na ramię spory pokrowiec, chwycił segregator z nutami i z powrotem dołączył do brata. – Już jestem gotowy.
            - Dobrze. A zatem idziemy. – Zmierzwił jego brązowe, kręcone włosy i otworzył przed nim drzwi. Położył ręce na jego ramieniu i udali się główną ulicą prosto do szkoły muzycznej.
* * *
            - Arek, pośpiesz się! Boże, czy ja zawsze muszę cię niańczyć? – krzyknął Dawid na swojego o trzy lata młodszego brata. Od czasu studiów mieszkali razem, uczęszczali na tę samą akademię muzyczną. Byli ze sobą bardzo zżyci, chociaż przez większość czasu starali się to ukrywać przed swoimi znajomymi, sami nie wiedząc dlaczego. Ot, stare przyzwyczajenie.
            - Już idę, dlaczego się tak wściekasz? Próbę mamy dopiero o osiemnastej – odparł ze spokojem Arek, ze skupioną miną zapinając guziki koszuli pokrytej masą różnokolorowych plam i wzorów.
            - Po prostu irytuje mnie twój brak poczucia obowiązku. Przecież dobrze wiesz, że nie lubię się spóźniać.
            - Zawsze możesz iść beze mnie.
            - Jasne. A ty wtedy zostaniesz w domu – przerwał mu – i będziesz grał w te swoje głupie gry. Już ja cię znam.
            - Może i masz rację – mruknął i pocałował go w policzek. Dawid zarumienił się, odwrócił głowę i na oślep pacnął go w czoło.
            - Nie pozwalaj sobie, gówniarzu – warknął. Wziął swoją trąbkę i ruszył w stronę drzwi. – Będę czekał przed blokiem. Masz jeszcze pięć minut. Jak nie przyjdziesz do tego czasu, to obiecuję, że własnoręcznie odprowadzę cię do wyjścia, a to nie będzie przyjemne.
            - Dobrze, dobrze. O co się tak wściekasz, braciszku? – zapytał, szeroko się uśmiechając. Pobiegł do pokoju i zaczął grzebać w jednej z szuflad, szukając rzemienia, który służył mu za opaskę do włosów. Gdy go zakładał, usłyszał trzask zamykanych drzwi. Pośpiesznie poszedł do łazienki, by użyć nieco perfum, złapał w pośpiechu swój instrument i pognał na dół.
            Dawid już na niego czekał. Palił papierosa, mocno się nim zaciągając.
            - Szybciej, niż myślałem. Chodź już – powiedział, wyrzucając niedopałek i ruszył w głąb ulicy. Po chwili Arek zrównał się z nim, cicho nucąc jeden z utworów, który wykonywali razem z zespołem.
            - Mam nadzieję, że nie będziesz taki spięty gdy wrócimy do domu – wyszeptał mu nagle do ucha, śmiejąc się tajemniczo.
            - Nie ma mowy – odparł szybko Dawid, od razu domyślając się, o co chodzi jego młodszemu bratu.
            - To się jeszcze okaże… - zaśpiewał głośno, zwracając tym samym uwagę przechodniów, którzy spojrzeli na nich zaciekawionym wzrokiem. Dawid wbił mu dość mocno swój łokieć w brzuch.
            - Nie rób scen. Ludzie się na nas gapią.
            - Wyluuzuj. Czasem trzeba trochę poszaleć.
            - Szkoda tylko, że to twoje czasem trwa dwadzieścia cztery godziny na dobę.
            - Nie. Moje czasem objawia się głównie w nocy – szepnął i ugryzł go w ucho tuż przy kolczyku. Wiedział, że im dłużej będzie się z nim tak droczył, tym bardziej będzie się musiał później postarać, żeby zaciągnąć go do łóżka. Ale to właśnie lubił. Im większe czekały go starania, tym bardziej się podniecał.

            W końcu doszli do budynku, w którym odbywały się próby. Weszli do niego, po czym każdy zajął się swoimi własnymi nutami. Choć przez te kilkadziesiąt minut mogli zamknąć się w swoich własnych światach, które w niemal magiczny sposób łączyły się ze światami pozostałych muzyków. Tak właśnie wyglądały każde próby. Niby grali te same utwory, lecz za każdym razem brzmiały one inaczej. Niby każdy grał osobno, lecz tworzyli jedność, jeden idealnie zsynchronizowany organizm. Moc muzyki bez wątpienia była ogromna i działała cuda.

wtorek, 28 lipca 2015

Więzień we własnym domu, część 5

Gdy otworzyłem oczy, słońce było już w połowie swojej drogi po nieboskłonie. Usiadłem powoli, rozmasowując obolałe ramiona i próbując uporządkować myśli chaotycznie krążące w mojej głowie. Przez chwilę łudziłem się, że to wszystko było tylko snem, że śmierć pani Zofii tak naprawdę nie miała miejsca. Niestety, wyraźne i dokładne obrazy co i rusz przemykające pod zamkniętymi powiekami utwierdziły mnie w przekonaniu, że to wszystko stało się naprawdę. A co najważniejsze, to przeze mnie ta sytuacja miała miejsce. Przez mój egoizm zginęła niewinna osoba.
- Obudziłeś się już… - mruknął Iwan, wchodząc do sypialni. Skrzyżował ręce na piersiach i spojrzał na mnie.
- Ja… będę robił wszystko. Tylko proszę… Nie rób tego więcej.
- To zależy tylko i wyłącznie od ciebie.
- Nie mów tak…
- Ale to prawda – powiedział, siadając obok mnie. Delikatnie starł łzy z moich policzków i odgarnął włosy z mojego czoła. Spojrzałem na niego, zdezorientowany. – Jesteś taki delikatny, czuły… Jak to jest?
- Co…?
- Jak to jest czuć wyrzuty sumienia?
- To bolesne uczucie. Często zabija. Ale dzięki niemu pozostaje się człowiekiem – szepnąłem, spuszczając wzrok.
- Ładnie powiedziane – skwitował, składając na moich wargach krótki pocałunek. – Odpoczywaj. Jutro wszystko wróci do normalności.
Gdy zostałem sam, wtuliłem się w poduszki i zacząłem przeraźliwie szlochać. Mój głos tłumiła pościel, ale i tak wiedziałem, że Iwan mnie słyszy. Nie dbałem o to. Liczyło się tylko to, że w końcu mogę sobie choć trochę ulżyć.

* * *

Tak, jak powiedział Iwan, wszystko wróciło do tego, co nazywał normą. Dla mnie były to jednak puste, dłużące się godziny przepełnione rozpaczą. Poczucie winy towarzyszyło mi na każdym kroku. Jedynym plusem było to, że Braginski ani razu się do mnie nie dobierał. Wiedziałem bowiem, że moje nieposłuszeństwo będzie surowo karane, a drugiej takiej sytuacji chyba bym nie przeżył.
Mój spokój trwał cztery dni. W tym czasie nieco uporządkowałem swoje myśli, stałem się stabilniejszy emocjonalnie. Nawet codzienne zajęcia zaczęły sprawiać mi z powrotem przyjemność.
- Widzę, że już z tobą lepiej – zagadnął Iwan, siadając obok mnie na kanapie.
Nic nie odpowiedziałem. W dalszym ciągu nie mogłem pogodzić się z myślą, iż jest on aż takim potworem. Czasami naprawdę miałem przeczucie, że nie jest jak inni. Okazał się być gorszy.
- Odezwij się do mnie.
- Nie mamy o czym rozmawiać – warknąłem, wstając.
- Zapewniam cię, że mamy – powiedział najspokojniej, jak potrafił. Postukał palcem w tapicerkę, dając mi tym samym do zrozumienia, że mam z powrotem usiąść. Zrobiłem to, jednak bez przekonania. – No więc? Jak twoje samopoczucie?
- Lepiej – burknąłem, krzyżując ręce na piersiach.
- Mam nadzieję, że zrozumiałeś coś przez ten czas?
- Tak.
- Można wiedzieć co? – nie dawał za wygraną.
- Że jesteś świrem. Tak, jak myślałem.
- Nikt, kto jest u władzy, nie może być do końca normalny. Taka kolej rzeczy – zaśmiał się. Wziął w dwa palce kosmyk moich włosów, po czym przysunął do niego twarz i odetchnął głęboko. – Mówiłem ci już, że obłędnie pachniesz?
- Daj spokój – wykrztusiłem, czerwieniąc się. Moje ciało nie drgnęło jednak, bojąc się, że skończy się to tak jak ostatnio.
- I do tego jesteś taki uroczy, gdy się rumienisz – wyszeptał, drażniąc przy tym płatek mojego ucha. Sapnąłem cicho, zaskoczony. – Aż ma się ochotę zerżnąć cię tu i teraz.
- Ale ty chyba nie… - jęknąłem. Moje serce tłukło się boleśnie w klatce piersiowej, tylko potęgując narastający we mnie lęk.
- Nie, spokojnie. Od tego mamy łóżko.
Po tych słowach Iwan wstał i jak gdyby nigdy nic przerzucił mnie sobie przez ramię. Ruszył w kierunku sypialni, wolną ręką przesuwając po moich pośladkach.
- Iwan, ty idioto! Postaw mnie na ziemi!
- A co? Chcesz mi uciec?
- Ja… Ja po prostu umiem chodzić, jasne? – odpowiedziałem tonem dającym do zrozumienia, że nie będę stawiał zbyt dużego oporu. Nie po tym, co wydarzyło się kilka dni temu.
- Czyli co? Będziesz dziś grzecznym chłopcem? – zapytał kpiąco, rzucając mnie na łóżko i nachylając się nade mną. Musnął czubkiem nosa moją szyję.
- Nie myśl, że robię to, bo mam na to ochotę.
- A szkoda. Już sama myśl, że przejmujesz inicjatywę jest podniecająca… Muszę wymyślić sposób, żeby cię do tego przekonać.
- Nie bądź śmieszny – warknąłem. – To nigdy nie…
- Skąd ta pewność? – przerwał mi, wsuwając jednocześnie dłonie za moją koszulkę. Przybliżył się do mnie jeszcze bardziej i pocałował namiętnie w usta, torując sobie językiem drogę do ich wnętrza.
- Czy to nie… nie może poczekać? – wydyszałem, gdy oderwał się ode mnie i zajął się zdejmowaniem ze mnie ubrań. Zamiast odpowiedzieć, odrzucił wszystko to, co miałem na sobie na ziemię i wziął mojego penisa do ust. – Nie, przestań! – krzyknąłem.
Chwilę później zostałem zmuszony do ssania palców Iwana, co w połączeniu z czynnościami które wykonywał sprawiało mi dużą przyjemność. Nie, nie mogę się tak czuć, pomyślałem zrozpaczony, lecz myśl ta zniknęła pod wpływem jego palców, którymi we mnie wszedł. Zacisnąłem dłonie na pościeli, próbując zignorować to, jak dziwnie się czułem. – Ja… To jest takie…
- Bez tego będzie bolało – powiedział i łapczywie oblizał wargi. Spod przymrużonych powiek widziałem, jak jeszcze bardziej rozchyla moje nogi, by po chwili wsunąć we mnie swój twardy, wilgotny członek. Zagryzłem wargę, starając się powstrzymać wypływające z moich oczu łzy. Gdy poczułem w miejscu, gdzie płynęły język Iwana, zadrżałem i spojrzałem na niego. Jego fiołkowe oczy wydawały się dziwnie troskliwe.
- I na co się gapisz? – wydyszałem z największą porcją złości, na jaką było mnie w tej chwili stać.

- Na ciebie – odpowiedział obojętnie i zaczął się we mnie poruszać. Czułem, że to będzie długa noc.
                                                              * * *
            Ze snu wyrwał mnie potężny grzmot, któremu towarzyszył oślepiający błysk. Podniosłem głowę, zaciekawiony. Lubiłem burzę. Wbrew pozorom kojarzyła mi się ona ze spokojem. Głośne stukanie kropel deszczu o szybę zdawało się szeptać do mnie, bym podszedł bliżej. Odrzuciłem na bok kołdrę i wstałem, krzywiąc się z bólu. Te kilka kroków, które zrobiłem, okazały się być nie lada wysiłkiem, lecz warto było. Z chwilą, gdy oparłem się na łokciach o parapet, nocne niebo przeszyła kolejna błyskawica, zdobiąc je jasnymi, ostrymi nitkami.
            Cichy szelest za moimi plecami wyrwał mnie z zamyślenia. Domyśliłem się, że to Iwan, niemniej jednak zdziwiłem się,  że spał tu ze mną. Odwróciłem się, starając się sprawiać tym sobie jak najmniej cierpienia. Gdy kolejny błysk oświetlił pokój, ujrzałem parę uważnie wpatrujących się we mnie oczu. Było w nich widać smutek i przygnębienie skryte za zasłoną utkaną z obojętności. Westchnąłem cicho i ostrożnie wróciłem do łóżka, kładąc się obok Rosjanina. Nagle poczułem, że przytula się do mojej piersi, mocno obejmując mnie w pasie.
            - O co chodzi? – wyszeptałem niepewnie.
            - O nic. Po prostu pozwól mi tak leżeć.
          - Czyżbyś bał się burzy? – zaśmiałem się. W odpowiedzi ugryzł mój sutek, skutecznie mnie uciszając.
            Nie wiedząc, jak zareagować na tę sytuację, zacząłem instynktownie głaskać go po włosach. Były gęste i miękkie, przypominały mi w dotyku dmuchawce każdego lata zdobiące najmniejsze kawałki terenu wokół dworku.
            Szkoda tylko, że ich właściciel nie był taki niewinny.


Część 6

niedziela, 26 lipca 2015

Przez modę do serca

Cóż, chciałam dla odstresowania napisać jakiegoś one shota i chyba się udało. Trochę długi wyszedł, ale i tak jestem z siebie dumna, że nie rozpisałam się tak, jak zwykle. Mam nadzieję, że się spodoba i zachęcam do komentowania. Klawiatura nie gryzie :)


Piątek. Dzień pokazu. Kiedyś zapewne bym się tym przejmował, zjadałyby mnie nerwy. Teraz jest zupełnie inaczej. Jest mi obojętne, jak wypadnę jako projektant. Już dawno przestało mnie to obchodzić. Brakuje mi weny. Pomysłów. Przyjemności z tego, co robię. A przecież moda jest tym, co kocham najbardziej. Myślę, że właśnie dlatego to boli tak bardzo. Zawsze myślałem, że do końca życia będę szczęśliwy. Dziś wiem, że to były marzenia naiwnego chłopca, który nie dorósł jeszcze do dorosłego życia. Nigdy bym nie przypuszczał, że tak to się właśnie zakończy.
            - Monsieur Bonnefoy, to był świetny pokaz! – zapiał z zachwytu jakiś mężczyzna. Przyjrzałem mu się i skupiłem na jego twarzy, usilnie próbując przypomnieć sobie jak się nazywa.
            - A tak, dziękuję, monsieur… Boyer – wydusiłem w końcu, uśmiechając się do niego promiennie. Mimo wszystko chciałem wywrzeć jak najlepsze wrażenie na jednym z ludzi, który od dłuższego czasu współpracował z moim domem mody.
            - Nie wiem, jak pan to robi, ale utrzymuje pan swój prestiż z taką łatwością. To naprawdę niesamowite.
            - Czy ja wiem… Takie mam zajęcie, moim zadaniem jest tworzyć dobre kolekcje i trafiać w gusta moich klientów. Jeśli nie umiałbym tego zrobić, to cóż znaczyłaby wtedy moja praca? – zapytałem i poklepałem go po ramieniu. – Proszę się nie krępować i dobrze się bawić. Bankiet dopiero się zaczyna.
            Zanim Boyer zdążył cokolwiek odpowiedzieć, błyskawicznie wmieszałem się w tłum. Kieliszek, który trzymałem, był już pusty, więc wymieniłem go i udałem się w stronę balkonu. Przygarbiłem się, spuściłem głowę i modliłem się w duchu, bym dotarł do niego niezauważonym. Ku mojej radości, moje modły zostały wysłuchane.
            Gdy tylko zamknąłem za sobą drzwi, moją twarz musnęła chłodna, nocna bryza. Był środek lata, w tym roku pogoda w Paryżu była wręcz boska. Odetchnąłem głęboko i podszedłem do zdobionej barierki, opierając się na niej i powoli mieszając czerwone wino w kieliszku. Na niebie świecił księżyc, który znajdował się w ostatniej kwadrze, a wokół niego zgromadzonych było miliony gwiazd, równie pięknych jak on. Latarnie, które zapalono, były właściwie niepotrzebne, ich światło wręcz zaburzało romantyczny nastrój. Ale dla mnie to właściwie lepiej. Nie byłem w nastroju na romantyczne uniesienia. Kilka tygodni temu rozstałem się z dziewczyną, którą naprawdę kochałem, i to tylko dlatego, że jakiś małolat zawrócił jej w głowie. Owszem, w przeszłości byłem okropnym kobieciarzem, ale zmieniłem się dla niej. Jak widać, starałem się na marne…
            Machnąłem ręką, jakby próbując odgonić kłębiące się w mojej głowie myśli. Noc była zbyt piękna, by marnować ją na żale trzydziestodwulatka. Upiłem łyk czerwonego trunku, rozkoszując się jego bukietem, i zapatrzyłem się na opustoszałą uliczkę. Jednym ruchem rozwiązałem wstążkę wiążącą moje włosy, pozwalając, by wiatr lekko je rozwiewał, muskając moje policzki. Przymknąłem powieki i podparłem brodę na pięści, pragnąc, by czas się zatrzymał choć na chwilę. Nagle usłyszałem odgłos kroków, który zbliżał się do mnie w szybkim tempie. Czyjeś ciężkie buty uderzały zdecydowanie o asfalt, jakby chciały zamienić go w pył. Po chwili z ciemności wyłoniła się wysoka postać cała przyobleczona w czerń. Długi, skórzany płaszcz sięgający kostek, wysokie glany, czarne obcisłe spodnie i bluzka sprawiające wrażenie kombinezonu, rękawiczki na dłoniach i szeroki kaptur zarzucony na głowę stanowiły idealne połączenie, zapierając dech w piersiach. Mężczyzna, który je nosił, miał dobrze wyrzeźbione ciało, a zarazem bardzo kruche i delikatne. Gdy spojrzał w moją stronę, zobaczyłem złotą czuprynę, duże zielone oczy i krzaczaste brwi, z jednej strony kontrastujące z jego twarzą, lecz z drugiej fenomenalnie do niego pasujące. Chciałem zawołać do niego, dowiedzieć się, kim jest, lecz dosłownie odebrało mi dech. Moje serce boleśnie tłukło się w piersi. W jednej chwili zapomniałem, jak się nazywam i kim tak w ogóle jestem.
           Cztery, może pięć najpiękniejszych w moim życiu sekund później tajemniczy chłopak odwrócił się na pięcie i ruszył dalej. Szarpnąłem się gwałtownie, mało nie spadając z balkonu, i przez ściśnięte gardło wydusiłem:
            - Hej, zaczekaj!
            Ale jego już nie było. Skręcił w jedną z bocznych uliczek, najprawdopodobniej raz na zawsze znikając mi z oczu. Przetarłem oczy i osunąłem się na wyłożoną kafelkami posadzkę. Moje ręce drżały, głowę nagle wypełniło tysiące pomysłów. Gdzie byłeś przez całe moje życie?, zapytałem w duchu.
Nigdy nie myślałem, że to będzie możliwe, ale właśnie przeżyłem spotkanie z moją muzą. Jaka szkoda, że trwało ono tak krótko. Mimo to postanowiłem, że nie zmarnuję danej mi szansy.
* * *
            - Skończyłem! – krzyknąłem, gdy dwa miesiące później projekty do mojej nowej kolekcji mogłem uznać za zakończone i dopięte na ostatni guzik. Odchyliłem się zadowolony w fotelu i przeciągnąłem, ziewając przeciągle. W moim domu mody zostali już tylko Julia i Feliks, ale i oni szykowali się już do wyjścia. Zaintrygowani jednak moim okrzykiem, podeszli do mojego biurka i rzucili w moją stronę pytające, nieco zaspane spojrzenia. – Pamiętacie jak mówiłem wam, że mam pomysł na nową kolekcję? Właśnie ukończyłem pracę nad nią – wyjaśniłem im, dumnie wypinając pierś.
            - W dwa miesiące? Przecież miałeś po drodze tyle innych projektów… I żadnego z nich nie zawaliłeś… Więc jak ci się to udało? – zapytała Julia, przeglądając zarysowane kartki i unosząc wysoko brwi. Założyła za ucho swoje białe włosy i podała projekty Feliksowi. Spojrzała na mnie zaniepokojona. W jej rubinowych oczach widziałem coś jakby troskę. – Muszę przyznać, że całkowicie odbiegłeś od swojego stylu. To do ciebie niepodobne… Poza tym nigdy nie myślałam, że lubujesz się w takich krojach, kolorach czy dodatkach…
         - Powiedzmy, że pewne spotkanie dało mi natchnienie… - odpowiedziałem tajemniczo, wstając i obejmując jej ramię. – Wiesz co? Myślę, że takie czarne ubrania świetnie by do ciebie pasowały… Co ty na to, żebym stworzył dla ciebie jakiś specjalny projekt? – zapytałam, unosząc brew i uśmiechając się do niej.
             - Myślę, że Ludwig nie byłby z tego zadowolony – zachichotała, uwalniając się z mojego uścisku i zakładając torbę na ramię.
            - Francis, muszę przyznać, że to jest totalnie odlotowe! – krzyknął po chwili Feliks, z trzaskiem odkładając kartki na blat. – Jak Julia nie chce, to ja chętnie dam ci zaprojektować coś specjalnego dla mnie. Co ty na to, szefie?
            - Felciu, bardzo cię przepraszam, ale nie widzę cię w takich strojach… Jeśli będę miał czas, to zaprojektuję coś specjalnie dla ciebie. Co ty na to, cukiereczku? – zapytałem, ciągnąc go za policzek. Gdy go puściłem, skrzyżował ręce na piersiach i wydął wargi.
          - Już ja cię znam! Pewnie znowu uszyją dla mnie jakieś seksowne dziewczęce ciuszki, na widok których Toris dostanie krwotoku z nosa! – wykrzyknął, nie mogąc jednak powstrzymać uśmiechu na samo wspomnienie tamtej sytuacji.
              - Twój wybór – mruknąłem. – No, zbierajcie się dzieciaki. Czas do domu.
            - Ta jest! – odparli chórem i ruszyli do wyjścia, szturchając się po drodze i śmiejąc się głośno. Pokręciłem głową i z powrotem zająłem miejsce przy biurku. Ta dwójka była mi bardzo bliska, spośród ludzi, z którymi pracowałem, to właśnie oni traktowali mnie jak równego sobie. Nie przejmowali się, że urażą mnie jakimś słowem czy czynem, nie zważali na to, że mimo wszystko jestem dość znanym projektantem mody, a przede wszystkim ich szefem. Oczywiście zachowywali dyscyplinę tam, gdzie trzeba, i właśnie dlatego tak bardzo ich ceniłem.
            Jeszcze raz zerknąłem na rysunki, nad którymi pracowałem przez ostatni czas tak ciężko i wytrwale. Jeden z nich przedstawiał mężczyznę, którego widziałem z balkonu dwa miesiące temu. Mimo tego, że to z papieru spoglądała na mnie para zielonych oczu, to i tak moje serce biło tak jakoś szybciej. Jakże pragnąłem zobaczyć go jeszcze raz, móc zamienić z nim choć kilka słów… Tysiące razy wychodziłem nocą na balkon, lecz za każdym razem ponosiłem klęskę. Najwyraźniej takie już moje przeznaczenie. Szkoda tylko, że nie będzie nam dane nigdy więcej się spotkać…
* * *
            W końcu nadszedł czas, by przedstawić światu owoce mojej pracy. Postanowiłem jednak, że nie zorganizuję pokazu dla wybranej grupki osób, jak to robiłem zazwyczaj. Zdecydowałem się na coś zupełnie nowego. Wszędzie gdzie się dało rozmieściłem plakaty oznajmiające, że w moim domu mody odbędzie się otwarty pokaz mojej nowej kolekcji, na który będzie mógł przyjść każdy paryżanin. Umieściłem na nim także zdjęcie jednego z moich szkiców, oczywiście to, które przedstawiało tajemniczego mężczyznę, który chcąc nie chcąc wszystko to zapoczątkował. Liczyłem na to, że rozpozna on na nim siebie i wiedziony ciekawością przyjdzie na pokaz. Postanowiłem, że tym razem nie dam mu uciec. Dziś był pierwszy dzień otwarcia, które miało rozpocząć się już za godzinę. Wszędzie ustawione były manekiny, które styliści ubrali z takim samym zapałem jak żywych modeli. Obok nich, w małych przenośnych gablotkach, zobaczyć można było szkic, na podstawie którego powstał dany strój. Uśmiechnąłem się szeroko, podziwiając dzieło mojego życia.
            - Szefie, to wygląda totalnie obłędnie! – zapiał z zachwytu Feliks, materializując się obok mnie i wieszając się na moim ramieniu.
            - Wiem. W końcu to dzieło samego mistrza – zaśmiałem się, udając przesadną wręcz wyniosłość.
            - Bo ci żyłka pęknie, staruchu – mruknęła Julia, patrząc na mnie z wrednym uśmiechem. – Kawał dobrej roboty, to trzeba przyznać. Dalej mnie jednak zastanawia, co skłoniło cię do zaprojektowania akurat czegoś takiego.
            - A czy to takie ważne? Poza tym Francis mówił, że to tajemnica – oburzył się Feliks, broniąc mnie jak lew.
            - Aleś ty naiwny… Właśnie dlatego, że to tajemnica, trzeba drążyć temat. Takie rzeczy interesują współczesnych ludzi, głąbie – burknęła do niego Julia i wystawiła język.
            - Jesteś totalnie niegrzeczna i wścibska. Nie mam pojęcia, jak Lu z Tobą wytrzymuje – zaripostował, robiąc krok w jej stronę.
            - Ty mały…
            - Dzieciaki, nie kłóćcie się – przerwałem jej, przybierając srogą minę. Pogroziłem im palcem, po czym zostawiłem ich samych, idąc sprawdzić pozostałe stanowiska. Wiedziałem, że gdy tylko zniknę z ich pola widzenia, kontynuują swoją kłótnię.
* * *
            Ostatniego dnia wystawy straciłem już całą nadzieję. Do tej pory blondyn się nie pojawił, zaczynałem więc wątpić, że przyjdzie akurat dzisiaj. Tak bardzo się starałem, by go zwabić, sprowokować do przyjścia tutaj… Zacząłem też rozważać myśl, że chłopak ten był jakimś turystą i już dawno wyjechał do swojego ojczystego kraju. A to byłaby ogromna strata.
            - Dzień dobry, Monsieur Bonnefoy – usłyszałem niepewny głos. Odwróciłem się i spojrzałem na Torisa, partnera Feliksa. Był ubrany w długi sweter, którego rękawy naciągał na zaciśnięte pięści, i który ukrywał jego wbrew pozorom wysportowane ciało. – Widział pan może Feliksa? Umówiłem się tu z nim, miał oprowadzić mnie trochę po wystawie…
            - Ostatnim razem widziałem go godzinę temu… Ale jeśli chcesz, z przyjemnością go zastąpię – powiedziałem, przysuwając się do niego i uśmiechając się przyjaźnie. Toris zarumienił się lekko i odwrócił wzrok.
            - To ja jednak poczekam…
            - Łapy precz od Torisa, dziadku – powiedział nagle Feliks, jak zwykle pojawiając się znikąd. Odciągnął ode mnie chłopaka, złapał go za rękę i poprowadził w tylko sobie znanym kierunku. W ostatniej chwili odwrócił się do mnie i pomachał, po czym oboje zniknęli mi z pola widzenia. Czasami naprawdę zazdrościłem Feliksowi i Julii. Oni mieli osoby, które kochali, i to z wzajemnością. Nieraz słuchałem ich opowieści, z których definitywnie wynikało, że znaleźli partnerów do końca życia. Och, jakże chciałbym w końcu trafić na tę jedyną, mieć świadomość, że ktoś czeka na mnie w domu, że mam się do kogo przytulić po ciężkim dniu…
            Westchnąłem ciężko i ruszyłem, by dalej patrolować wystawę. Robiłem to już jednak nieco pobieżnie, nie zrywałem się za każdym razem na widok jakiegoś blondyna. Zachowałem spokój, przygotowując się na porażkę.
            I nagle stało się. Zobaczyłem go. Nie mogło być mowy o pomyłce, gdyż znowu spojrzeliśmy sobie w oczy. Od razu go poznałem. Te zielone tęczówki, złote włosy wyglądające na bardzo miękkie, ciało obleczone obcisłym materiałem… Zacząłem iść w jego stronę, wyraźnie dając mu do zrozumienia, że to właśnie on jest moim celem.
            - To ty… Już myślałem, że nie przyjdziesz – powiedziałem, patrząc na niego z zachwytem. Moja muza nie była już tylko szkicem na kartce czy ulotnym wspomnieniem.
             - Człowieku, co ty sobie myślisz? Oblepiasz miasto plakatami z moją podobizną, moi kumple już się ze mnie nabijają, o szefie nie wspominając… Kim ty w ogóle jesteś, co? – zapytał, odciągając mnie na bok i wlepiając we mnie nienawistne spojrzenie. Niedobrze, bardzo niedobrze.
         - Nazywam się Francis Bonnefoy, jestem właścicielem tego domu mody. Przepraszam, ale naprawdę bardzo mnie natchnąłeś tamtej nocy… Ta kolekcja właściwie sama się stworzyła…
            - Cholerni Francuzi – warknął. Jego złość powoli ustępowała, zaczął się uspokajać. – Przepraszam – wydusił w końcu – za moje zachowanie. Trochę mnie to zaskoczyło…
            - Powiedz, podoba ci się moja kolekcja? Stworzyłem ją z myślą o tobie. Byłeś moją muzą przez te dwa miesiące. Tamta noc diametralnie zmieniła moje życie – wyrzuciłem z siebie, coraz bardziej się nakręcając. Chwyciłem jego dłonie i spojrzałem mu głęboko w oczy. – A ty? Myślałeś o mnie?
            - O tobie? A niby dlaczego? To ohydne… - powiedział, czując się coraz bardziej nieswojo.
            - Powiedz mi chociaż, jak się nazywasz.
            - Arthur Kirkland.
            - Jesteś Anglikiem? – zapytałem, coraz bardziej nim zafascynowany.
            - No tak. Skąd wiesz? Śledziłeś mnie czy jak?
            - Gdybym cię śledził, to niepotrzebne by były te podchody, nie sądzisz? Po prostu twoje nazwisko brzmi angielsko. Tyle.
            - Aha. No tak. Dobra, ja spadam. Dziwny jakiś jesteś… Na początku chciałem obić ci tę twoją piękną buźkę, ale zmieniłem zdanie. Więc ciesz się – stwierdził i zaczął się wycofywać.
            - Nie możesz tak po prostu odejść! – krzyknąłem, szarpiąc go w stronę mojego gabinetu. – Musimy porozmawiać, chociaż chwilę. Tak długo na ciebie czekałem…
            - O co ci chodzi? Po co chcesz ze mną rozmawiać?  
            - Jak to po co? Chcę cię poznać choć odrobinkę… Jesteś moją muzą, dzięki tobie odzyskałem sens życia…
            - Dobra, rozumiem – przerwał mi. – Ale nie zostanę długo. Szef będzie się czepiał, poza tym wyglądasz i zachowujesz się jak zboczony staruch.
            - Tylko nie staruch – zaśmiałem się i poprowadziłem go do mojego gabinetu. Usiedliśmy na jednej z kanap, ja zaś wziąłem blok i ołówek. Zacząłem szybko rysować, starając się jak najlepiej odzwierciedlić rysy twarzy Arthura.
            - Ładnie rysujesz – przerwał ciszę Kirkland, zaglądając mi przez ramię. – Tylko dlaczego to muszę być ja?
            - Jesteś piękny, a ja lubię uwieczniać to, co przyjemne dla oka – odparłem, dopiero po chwili orientując się, jaki sens miały te słowa. – E, to znaczy… Wywarłeś na mnie duże wrażenie, więc ja…
            - Spokojnie, dziadku. Nie musisz się aż tak tłumaczyć. Czy ja mógłbym też coś narysować? Dawno tego nie robiłem…
            - Oczywiście – powiedziałem, ciekawy, co stworzy. Gdy podałem mu kartkę i ołówek, skinął głową i zaczął rysować, co chwilę na mnie spoglądając.
            Kilka minut później jego szkic był gotowy. Gdy dokładnie mu się przyjrzałem, stwierdziłem, że jego technika jest bardzo dobra. Gdyby tylko trochę go podszkolić, mógłby przegonić nawet mnie.
            - Zadziwiające… Masz ogromny talent, to pewne… - Przekręciłem głowę, dostając nagłego olśnienia. – Zaraz, to przecież ja!
            - Wiem, że może niezbyt podobni jesteście, ale starałem się, jak mogłem…
            - Boże, ile ja bym dał, żeby tak wyglądać – westchnąłem, podziwiając jego dzieło. – Proszę, zostań moim uczniem. Zwolnij się z pracy, którą teraz wykonujesz. Obiecuję, że twoje zarobki się nie zmniejszą. Dam ci nawet więcej. Będziesz gwiazdą, moim małym skarbem… Zgódź się… Musisz to zrobić – jęknąłem błagalnie, łapiąc jego dłonie i patrząc na niego z nadzieją w oczach. Arthur odchylił się, zwiększając dzielącą nas odległość.
            - To nie jest takie łatwe – zaczął, odwracając głowę w inną stronę. – Nie mogę tak po prostu odejść…
            - Jasne, że możesz. Nie mogą cię zatrzymać. Musisz być mój…
            - Ja… Ja się jeszcze zastanowię. Dam ci znać później. A teraz wybacz, ale muszę już iść – powiedział, wstając. Zatrzymał się w progu i zerknął na mnie przez ramię. – Bądź cierpliwy. Przyjdę by dać ci jednoznaczną odpowiedź.
            Po tych słowach zniknął, pozostawiając mnie samego. Położyłem się na kanapie i zakryłem oczy rękami, odcinając się od świata. Byłem taki szczęśliwy, że przyszedł, a jednocześnie niezwykle smutny. Świadomość, że Arthur może przyjść do mnie i powiedzieć, że już nigdy więcej się nie spotkamy, była dołująca. Gdybym mógł z nim pracować, mój dom mody odnosiłby jeszcze większe sukcesy. Jego talent i młodzieńczy zapał idealnie by się sprawdziły. Zaczynałem martwić się jednak, czy nie mam na jego punkcie zbyt dużej obsesji. Wszystko mnie w nim urzekało. Jego wygląd, bojowe nastawienie, wybuchowy charakter, nawet jego głos… A może się w nim zakochałem? Nie, to niemożliwe. Odnajdywanie w drugiej osobie źródła natchnienia to zupełnie coś innego niż kochanie jej. Poza tym zdecydowanie preferowałem kobiety… Choć z drugiej strony niektórzy mężczyźni także byli wspaniali i mogli spokojnie konkurować z płcią przeciwną.
              O nie, Francis, wybij to sobie z głowy. Za stary jesteś na takie eksperymenty.
              Ale mimo wszystko nie potrafiłem zapomnieć.
* * *
            Dwa tygodnie później, gdy wrzesień miał się ku końcowi, jak zwykle siedziałem przy biurku zasypany stosem papierów. Popijałem trzeci kubek kawy i modliłem się, by moje męczarnie wreszcie się skończyły.
          - Szefie, ktoś do ciebie. Mówiłem mu, że jesteś zajęty i żeby umówił się na inny termin, ale uparł się…
            - Kto to? – przerwałem mu, nie zaszczycając go jednak spojrzeniem.
        - Jakiś Arthur Kirkland – powiedział Feliks. Wyczuwałem, że chce jak najszybciej wrócić do swojej pracy, by nie musieć zostawać po godzinach.
            - Przyprowadź go tu.
            - Ta jest – mruknął. Po chwili drzwi gabinetu otworzyły się po raz kolejny.
            - Cześć, staruchu.
            - Arthur! A jednak przyszedłeś, kwiatuszku! – wykrzyknąłem, podchodząc do niego i mocno go obejmując. Pospiesznie zasłoniłem duże szuby żaluzjami, gdyż kilku pracowników spojrzało na nas dziwnie. – I jaką podjąłeś decyzję?
           - Cóż…. Niestety, ale będziesz musiał mnie znosić, jeśli dalej tego oczywiście chcesz.
            - Kamień spadł mi z serca. Nie strasz mnie tak nigdy więcej, dobra? – powiedziałem z ulgą, kładąc dłoń na piersi i biorąc głęboki oddech. – To co? Chcesz zobaczyć gdzie będziesz pracował?
            - Chętnie, ale widzę, że wszyscy mają tu masę roboty. Nie chcę przeszkadzać.
            - Więc poczekamy aż wszyscy pójdą, zgoda? – zapytałem, i nie czekając na odpowiedź dostawiłem do biurka jeszcze jedno krzesło. – Zechcesz mi towarzyszyć, gdy będę próbował uporać się z tymi papierami?
            - Niech ci będzie… - mruknął.
            I tak oto zaczęła się nasza wspólna przygoda.
* * *
            - Szefie, to niesprawiedliwe! – krzyknął Feliks, gdy po raz kolejny Arthur stał się moim modelem, dla którego zaprojektowałem nowy strój. – Faworyzujesz go, a o nas już nie pamiętasz.
            - Feluś, słońce ty moje, przecież wiesz, że o was nie da się zapomnieć. A poza tym co ja poradzę, że na żaden z moich projektów się nie zgadzasz?
            - Bo ja nie jestem słodką dziewczynką, totalnie z tym skończyłem! – powiedział stanowczo, wystawiając w moją stronę palec wskazujący. – Dlaczego Arthura nie ubierzesz w te obłędne ciuszki? Zakładam, że wyglądałby mega słodko.
            - Aleś ty głupi – ofukała go Julia, tarmosząc go po głowie. – To jest typ buntownika, ty tu robisz za Lolitę!
            - Wiesz co, Feliks? Ja z chęcią bym się z tobą zamienił, serio. Drażni mnie to, jak ten staruch ślini się nad kartką i podczas przymiarek…
            - Nie ślinię się, wypraszam sobie! – krzyknąłem. – Po prostu przykładam się do swoich obowiązków, nie to co niektórzy.
            - Już ja widziałem, jak się przykładasz – mruknął Arthur, puszczając do mnie oczko.
            - Hej, o czym ja nie wiem? – zapytał Feliks, kręcąc głową na wszystkie strony.
            - Gez, co ja z tobą mam… Nie domyślasz się? Ewidentnie widać, że tych dwoje jest parą – szepnęła mu na ucho Julia. Oczywiście zrobiła to na tyle głośno, byśmy i my dokładnie to usłyszeli.
            - Co? Hej, to nieprawda! – oburzył się Kirkland, rumieniąc się. – Że niby ja z tym staruchem?
            - Och, daj spokój. Im możemy powiedzieć – powiedziałem, próbując być jak najbardziej poważnym. Wkręcanie Feliksa było ryzykowne, ale za każdym razem zabawne. – No, nie wstydź się – zachęciłem go i objąłem go w talii.
            - Spadaj! – Arthur próbował się ode mnie uwolnić, lecz nie udało mu się to. Korzystając z okazji, złapałem go za prawą dłoń i wygiąłem do tyłu niczym tancerz swoją partnerkę. Posłałem mu całusa i mrugnąłem do niego porozumiewawczo. – Zrobimy to w domu… - szepnął, dając się w końcu wciągnąć w naszą grę. Zerknąłem dyskretnie w stronę Feliksa, któremu najprawdopodobniej groził krwotok z nosa.
            - Dobrze. Ale tam już mi się nie wywiniesz – mruknąłem zalotnie i uwolniłem ze swojego uścisku Arthura.
            - Jak powiem Torisowi, to mi totalnie nie uwierzy! – krzyknął Feliks, zachwycony swoim odkryciem. Julia zakryła usta, próbując się nie roześmiać.
            I w takich nastrojach upłynął nam październik i listopad. Grudzień, który nadszedł zaraz po nich, zapowiadał się tak samo, lecz przyniósł coś zupełnie innego. Coś, czego nikt z nas by się nie spodziewał.
* * *
            - Widzieliście dzisiaj Arthura? Jakoś nie mogę go złapać, komórki też nie odbiera.
            - Nie, nie widzieliśmy go. Myślałam, że ten obibok dostał dzisiaj wolne czy coś – odpowiedziała Julia, spoglądając na mnie znad swojego nowego projektu. – Coś się stało?
            - Jeszcze nie wiem. Mam nadzieję, że tylko zaspał i zaraz wpadnie tu spóźniony – powiedziałem, próbując pocieszyć samego siebie.
            - Widziałem wczoraj Arthura jak rozmawiał z jakimś dziwnym mężczyzną. Gdy go nich podszedłem, odszedł, a gdy o niego zapytałem, Kirkland totalnie mnie zignorował – wtrącił Feliks, taszcząc górę materiałów. – Nie wiem, o co chodziło, ale powinien mi wszystko wyjaśnić.
            - Mężczyzna, powiadasz… - mruknąłem i wróciłem do swoich obowiązków.
            Dziesięć minut później do mojego gabinetu wszedł Arthur, ciężko dysząc.
            - Mon Dieu, co się stało? – zapytałem na widok jego rozciętej wargi, czerwonego, zdartego policzka i porwanej koszulki.
            - Nic, zaczepiło mnie po drodze kilku oprychów, ale już się z nimi uporałem – odpowiedział, nie patrząc mi w oczy. Coś przede mną ukrywał, postanowiłem jednak później to z niego wyciągnąć.
            - Martwiłem się. Gdzie masz swój telefon? Dzwoniłem do ciebie.
           - Przepraszam, wyładował mi się i zostawiłem go w domu podłączonego do kontaktu.
          - Wy wszyscy wpędzicie mnie kiedyś do grobu… No nic, bierzmy się do pracy. Myślę, że już niedługo będziesz mógł zacząć pracować nad swoją własną kolekcją – powiedziałem. Nasilające się obawy sprawiły, że zacząłem zachowywać się wobec niego chłodno i z dystansem.
            - Francis… - zaczął po chwili, szurając podeszwą buta po drewnianych panelach i uparcie wypatrując czegoś w podłodze. – Mógłbym popracować dzisiaj w domu? Trochę źle się czuję po tej bójce, chciałbym się odświeżyć czy coś…
            - Wiesz, że ci ufam... Nie zrób tylko czegoś głupiego.
            - Przecież mnie znasz.
            - I właśnie dlatego cię o to proszę. No, zmykaj już – powiedziałem spokojnie, mimo tego, że moja dusza krzyczała z bezsilności. Wiedziałem, że jego wczorajsze spotkanie, o którym mówił Feliks, i ta bójka były ze sobą powiązane. Podejrzewałem, że wkrótce może to przerodzić się w coś znacznie gorszego. Myśl, że nie będę umiał temu zapobiec, zakuła mnie boleśnie. W moim umyśle ciągle tliła się czerwona lampka, która kazała mi być jeszcze bardziej ostrożnym i mieć się na baczności.
* * *
            Gdy skończyłem pracę, w domu mody nie było już nikogo. Spojrzałem na zegarek, którego wskazówki pokazywały za dziesięć dwunastą.
            - Chyba nie jest jeszcze za późno na odwiedziny… - zastanowiłem się na głos. Ubrałem płaszcz, owinąłem szyję długim szalikiem i wyszedłem, dokładnie zamykając za sobą drzwi i sprawdzając, czy alarm jest włączony.
             Arthur mieszkał w całkiem innej części miasta, droga do jego mieszkania zajmowała jakieś dwadzieścia minut pieszo, lecz samochodem dojechałem tam w niecałe dziesięć. Za każdym razem, gdy zatrzymywały mnie światła, przeklinałem pod nosem i zaciskałem palce na kierownicy. Moje złe przeczucia nasilały się.
         W końcu wysiadłem przed jednym z bloków i pobiegłem szybko drogą, którą przebywałem już kilkanaście razy. Nie czekając na przyjazd windy, ruszyłem schodami na drugie piętro. Załomotałem do drzwi mieszkania Arthura, ignorując nawet dzwonek, który znajdował się zaraz obok. Błagam cię, otwórz. Nawet jeśli śpisz, to wstań i otwórz te cholerne drzwi, myślałem gorączkowo. Gdy pięć minut później Kirkland nadal się nie pojawił, z szybko bijącym sercem nacisnąłem klamkę. Ku mojemu zaskoczeniu ustąpiła.
            - Arthur, jesteś tu? – zapytałem, kalecząc wszechobecną ciszę. Światła były zgaszone, otaczała mnie ciemność, która co i rusz złośliwie podsuwała mi pod nogi różne przeszkody. W końcu dotarłem do najbliższego włącznika światła. Gdy go nacisnąłem, moje oczy zapiekły przez nagły blask. – Arthur! Odezwij się!
             Gdy wkroczyłem do sypialni, modliłem się, by w łóżku leżał Kirkland, smacznie sobie śpiąc i nie zdając sobie sprawy z mojej obecności. Zaświeciłem światło i omiotłem spojrzeniem pomieszczenie. Zza łóżka wystawały czyjeś nogi. Podszedłem do nich szybkim krokiem i oniemiałem. Zobaczyłem Arthura leżącego w kałuży krwi i trzymającego dłonie na swoim brzuchu.
            - Arthur… - szepnąłem i uklęknąłem obok niego. Przyłożyłem dwa palce do jego szyi, szukając pulsu. W końcu wyczułem go, był słaby, ale był. I to było najważniejsze. Błyskawicznie sięgnąłem po telefon i zadzwoniłem po pogotowie. Drżącym głosem opowiedziałem dyspozytorowi, co widzę i w jakim stanie jest Arthur. Gdy się rozłączył, pogładziłem go po policzku. – Proszę cię, nie umieraj. Zaraz przyjadą, nie martw się. Wytrzymaj…
            Z moich oczu popłynęły łzy. Tak bardzo się bałem. W mojej głowie co chwilę przewijało się pytanie: Co by się stało, gdybym jednak zdecydował nie przyjść do niego. Czy ktoś inny by go uratował? A może jedyne, co mógłbym wtedy zrobić, to kłaść kwiaty na jego grobie? Potrząsnąłem głową, próbując odgrodzić się od tych myśli. On nie umrze. Nie może. Nie może mi tego zrobić!
              Kilka minut, a może całą wieczność później czyjeś silne ręce zaczęły odciągać mnie od Arthura. Szarpnąłem się, nie chcąc pozwolić, by ktokolwiek mnie od niego odseparował.
                - Proszę pana, musi nam pan dać go zabrać. Inaczej może tu umrzeć.
            To podziałało na mnie jak kubeł zimnej wody. Wciąż płacząc, spojrzałem na ratownika medycznego i skinąłem głową. Pomógł mi się podnieść i dopilnował, bym nie upadł. Jak przez mgłę widziałem innych mężczyzn krzątających się wokół Arthura. Położyli go na noszach i zaczęli wynosić. Od razu poszedłem za nimi.
            - Czy mogę jechać z wami? Proszę… On nie ma rodziny, jestem jedynym, którego ma…
            - Dobrze. Będę też musiał zadzwonić na policję, proszę więc, żeby odpowiedział pan na ich pytania.
            - Na policję? Dlaczego?
           - Na jego brzuchu jest rana postrzałowa. Z tego, co widziałem, nie ma rany wylotowej. Potrzebna będzie natychmiastowa operacja, jeśli moje przypuszczenia się potwierdzą, może być ciężko.
            Nie mogąc wykrztusić ani słowa więcej, kiwnąłem głową porozumiewawczo i wsiadłem do ambulansu. Przez całą drogę do szpitala modliłem się, by wszystko skończyło się dobrze.
* * *
            - Jak się czujesz? – zapytałem, wchodząc na jedną z sal, na której leżał Arthur. Wstawiłem do wazonu świeże kwiaty i usiadłem obok jego łóżka.
            - Dobrze. Nie rozumiem, dlaczego ci kretyni nie chcą mnie już wypuścić – warknął, odgarniając energicznie kołdrę i siadając. Syknął cicho z bólu. – Wiadomo już coś w sprawie tego mojego szefa?
            - Złapali go, w końcu. Policjanci powiedzieli, że tobie i kilku innym pracownikom nie grozi odpowiedzialność karna, gdyż nie wiedzieliście, że działacie niezgodnie z prawem. Ulżyło mi, gdy to usłyszałem – odpowiedziałem. Wiedziałem już, że za postrzeleniem Arthura stoi jego szef, który wykorzystywał takich młodych chłopaków jak on do potajemnego rozprowadzania narkotyków. Oni wiedzieli tylko tyle, że dostarczają przesyłki do klientów, nic więcej. Zarobki nie były jakieś wygórowane, nie wzbudzały podejrzeń. Gdy szef dowiedział się, że Arthur chce odejść z pracy, pozwolił mu na to, lecz cały czas miał go na oku. Po pewnym czasie nabrał podejrzeń, że Kirkland odkrył jego tajemnicę i chce wykorzystać moje wpływy do wsypania ich. Najpierw najął kilku zbirów do zastraszenia go, lecz w końcu podjął decyzję o zlikwidowaniu go. I to był jego błąd.
            - Francis, chciałem ci jeszcze raz bardzo podziękować… - zaczął nieśmiało, przerywając niezręczną ciszę, która na chwilę zapadła po moich słowach. – Gdyby nie ty, prawdopodobnie ja…
            - Nie myśl już o tym – przerwałem mu, siadając obok niego. Przytuliłem go mocno i oparłem czoło na jego obojczyku. – Obiecaj mi tylko, że następnym razem powiesz mi, że coś jest nie tak.
            - Obiecuję – powiedział i pogłaskał mnie po włosach. – No już, bo się mi tu rozkleisz – zaśmiał się, próbując się ode mnie uwolnić.
            - Tak się o ciebie bałem… Modliłem się, żeby operacja poszła zgodnie z planem… Gdybyś mnie opuścił, nie wiem, co bym bez ciebie począł…
            - Hej, przecież tu jestem. Wszystko jest już dobrze, niedługo stąd wyjdę.
            - Wiem… - szepnąłem i spojrzałem na niego. Jego zielone oczy jak zwykle mnie zauroczyły, zatonąłem w ich głębi i pozwoliłem, by zniewoliły moje zmysły. Po chwili Arthur nachylił się i musnął delikatnie moje wargi, bacznie mnie obserwując. – Co ty…?
            - Nic już nie mów – poprosił i pocałował mnie. Niepewnie rozchyliłem usta i pozwoliłem, by nasze języki się spotkały, wijąc się w namiętnym tańcu. Jęknąłem cicho w jego usta, oszołomiony przyjemnością, jaką mi sprawiał.
            Gdy w końcu się od siebie oderwaliśmy, nie wiedziałem, co powiedzieć. W mojej głowie panował chaos. Wszystko to, co tłumiłem przez ten cały czas i upychałem w sobie, maskując innymi uczuciami, nagle wypłynęło na wierzch, z brutalną siłą miażdżąc mur, który postawiłem. Przyzwyczajony do krótkotrwałych romansów i zawiedziony moją pierwszą miłością, nie dopuszczałem do siebie myśli, że darzę Arthura tak silnym uczuciem. Wolałem zgonić to na zmysł artysty, wmawiać sobie, że widzę w nim jedynie wspaniałego modela.
            Jeśli tak wygląda prawdziwa miłość, to chcę, żeby trwała ona do końca mojego życia.
* * *
            - Co my tu robimy? – zapytał Arthur, gdy wspięliśmy się na najwyższe piętro wieży Eiffla. Na wszystkich innych zgromadziło się wiele osób, lecz to było zupełnie puste.
            - Nie chciałem spędzać sylwestra w domu, więc wynająłem dla nas to piętro. A co? Nie podoba ci się?
            - Podoba, tylko… To musiało być strasznie drogie! Poza tym już i tak wykosztowałeś się przez tą kolacją, na której byliśmy…
            - Nie martw się o to, mam dużo pieniędzy. Nie zapominaj o tym, że jestem właścicielem jednego z najlepszych domów mody we Francji, jeśli nie w Europie.
            - Dziwny z ciebie staruch… - mruknął pod nosem. Spojrzał na fluorescencyjną tarczę swojego zegarka. – Jest piętnaście po jedenastej, co będziemy robić przez ten czas?
            - O to się nie martw, przygotowałem coś specjalnego – powiedziałem tajemniczo, prowadząc go na drugą stronę. Stał tam mały stolik, dwa krzesła, butelka szampana i kieliszki. Wokół rozsypane były płatki róż, które co chwilę zwiewał wiatr i zanosił w stronę ziemi. Światło było nieco przyciemnione, nadając intymnej atmosfery. – Jedliśmy już kolację, więc ugoszczę cię tu jedynie szampanem i truskawkami. Mam nadzieję, że miło spędzimy czas, który pozostał nam do północy.
            - Czasami naprawdę mnie przerażasz… A poza tym wieje tu, zimno mi…
            - O to się nie martw. Zadbałem, by rozwiązać i ten problem.
            Gdy usiedliśmy na krzesłach, dotarła do nas fala ciepłego powietrza, rozgrzewając nasze zmarznięte ciała. Arthur rozejrzał się, zaskoczony, by po chwili uśmiechnąć się i pokręcić z niedowierzaniem głową.
            Wiedziałem już, że to będzie wspaniała noc.
* * *
            Gdy zegar pokazał za dwie dwunasta, podeszliśmy do barierki. W dole rozciągała się piękna panorama miasta rozświetlona tysiącem świateł.
            - Pierwszy raz zobaczę fajerwerki z takiej perspektywy – wyszeptał podekscytowany Arthur. Uśmiechnąłem się i stanąłem za nim. Objąłem go w talii i mocno się do niego przytuliłem. Oparłem brodę na czubku jego głowy i napełniłem płuca jego zapachem zmieszanym z nocnym, mroźnym powietrzem.
            - Nie jest ci zimno? – zapytałem, owiewając jego policzek swoim ciepłym oddechem.
            - Trochę. Ale to nic. Dla tych widoków warto zmarznąć.
            - Obiecuję, że jak wrócimy do domu, to porządnie cię rozgrzeję – wyszeptałem mu wprost do ucha i lekko je przygryzłem.
            - Przestań, zaczyna się! – upomniał mnie, gdy niebo rozświetliły pierwsze fajerwerki. Oparł głowę na moim ramieniu, cały czas śledząc rozbłyskające z hukiem różnokolorowe kształty.
            Dziesięć minut później moja cierpliwość wyczerpała się. Chwyciłem lekko brodę Arthura i skierowałem ją w moją stronę. Zanim zdążył cokolwiek powiedzieć, złożyłem na jego ustach namiętny, gorący pocałunek. Wplątałem palce w jego miękkie włosy i mocno do niego przywarłem, rozkoszując się bliskością jego młodzieńczego ciała. W tle nadal wybuchały sztuczne ognie, lecz dla mnie najważniejszy był Arthur.
            Nasza miłość, która rozkwitła tak nagle, miała trwać znacznie dłużej niż błysk pięknych kolorowych świateł. Stała się naszym prywatnym słońcem, które rozświetlało pochmurne dni i nadawało sens życiu.

            Szczęście, którego tak bardzo pragnąłem, właśnie mnie znalazło.