Menu

wtorek, 21 lipca 2015

Więzień we własnym domu, część 3

            Otwierając oczy z ulgą stwierdziłem, że leżę w łóżku sam. Iwan pewne wstał o wiele wcześniej, spiesząc do swoich obowiązków. Chciałem podnieść się, by na wszelki wypadek zamknąć drzwi na klucz, lecz moje obolałe dolne części ciała nie dały mi tego wykonać. Jęknąłem cicho i niemal rozpłynąłem się w pościeli, byleby nie użyć już żadnego mięśnia. Poza tym przypomniałem sobie, że Braginski cały czas nosi ten klucz w jednej ze swoich kieszeni, "na wszelki wypadek", jak to określił.
            Westchnąłem ciężko i spojrzałem na zegarek. Dochodziła dziewiąta, pora podania śniadania. A niech się sam męczy. Za to, co mi zrobił, na pewno nie przyjdę do niego z tacą pełną jedzenia i szerokim uśmiechem na twarzy, pomyślałem, naciągając na głowę kołdrę i próbując zapaść z powrotem w sen.
            Niestety, nawet to nie było mi dane. Dosłownie kilka sekund przed całkowitym zatonięciem w objęciach Morfeusza do mojego pokoju wtargnął Iwan.
            - Jak długo masz jeszcze zamiar spać? Nie pamiętasz o swoich obowiązkach?
            - Trzeba było dać mi spokój w nocy. Wiesz w ogóle, jak ja się teraz czuję?! Pewnie, że nie. Bo was to nie obchodzi. Ważne, że spełniłeś swoją zachciankę.
            - Znowu porównujesz mnie do tych imbecyli... - stwierdził z udawanym smutkiem i szybkim ruchem zdarł ze mnie kołdrę, odsłaniając moje nagie ciało. Nie poruszyłem się, czekając, aż stąd wyjdzie. - Za dziesięć minut widzę cię na dole. W przeciwnym razie... - Nie dokończył, lecz wszystkie moje wątpliwości rozwiały jego fiołkowe oczy wpatrzone we mnie z przytłaczającą pewnością. Odgarnął mi z czoła kosmyk jasnych włosów, po czym wyszedł.
            Przez cały czas zastanawiałem się, czy moje serce bije tak mocno bardziej z nienawiści, czy może raczej z pogardy i złości do niego. Ewentualnie w moich żyłach płynęła istna mieszanka wybuchowa, łącząca wszystkie te cechy na raz i niechybnie prowadząca do samodestrukcji.

* * *
            Mimo całej mojej niechęci, zszedłem na dół punktualnie o dziewiątej piętnaście. Nie zaszczycając swojego nieproszonego współlokatora spojrzeniem, stanąłem przy szafce i wyciągnąłem z niej puszkę z herbatą. Niestety, jej i tak skromne zapasy skończyły się , przez co musiałem zadowolić się szklanką wody. Z cichym westchnieniem opróżniłem ją, dopiero teraz uświadamiając sobie, jak bardzo byłem spragniony. Po chwili spojrzałem w stronę Iwana.
            - O, widzę, że umiesz korzystać z rąk – powiedziałem złośliwie, patrząc na talerz z resztkami jedzenia. - I po co było robić tyle krzyku?
            - Mógłbym zapytać o to samo. W nocy byłeś bowiem bardzo głośno.
            Moje policzki oblał palący rumieniec, który wywołał nie tylko wstyd, ale i złość. Szybko odwróciłem się z powrotem i, jakby od niechcenia, po raz drugi napełniłem szklankę przezroczystym, zimnym płynem. Mocno zacisnąłem palce na szkle, próbując się uspokoić.
            - Nie ma się co wstydzić – wyszeptał mi nagle wprost do ucha. Chciałem uciec, lecz przycisnął mnie mocno do blatu. - Mnie też było wczoraj dobrze. Jeśli chcesz, możemy to powtórzyć.
            - Niedoczekanie twoje, zboczeńcu – warknąłem. Szybkim ruchem chwyciłem szklankę i wylałem na jego twarz całą jej zawartość. Gdy się cofnął, ruszyłem do swojego pokoju, by jak najszybciej uwolnić się od jego towarzystwa.
            - Jeszcze tego pożałujesz! - krzyknął za mną, lecz nie dbałem o to. Teraz, gdy mój gniew trochę zelżał, dotarło do mnie, jak bardzo swoim zachowaniem naraziłem mieszkańców wioski. Miałem nadzieję, że zemści się bezpośrednio na mnie. Nawet wizja kolejnego gwałtu wydawała mi się lepsza niż śmierć niewinnych osób.

* * *
            Chcąc nie chcąc, powróciłem do wykonywania narzuconych mi obowiązków. Nie odzywałem się jednak ani słowem do Iwana, a i on nie kwapił się do rozmowy. Zmieniło się to dopiero wtedy, gdy zmywałem naczynia.
            - Muszę teraz pojechać do sąsiedniego miasta w sprawach służbowych. Nie wiem, kiedy wrócę. W każdym bądź razie nie czekaj na mnie.
            - Nawet bym na to nie wpadł.
            - Mógłbyś być dla mnie choć odrobinę milszy, wiesz? Ja wcale nie jestem taki zły.
            - Życzę miłej podróży – powiedziałem, nadal uparcie szorując garnek. Wręcz nie mogłem się doczekać, kiedy w końcu pojedzie załatwiać te swoje ważne sprawy.
            - Dziękuję – odpowiedział, i jak gdyby nigdy nic pocałował mnie w policzek. Z szerokim uśmiechem poszedł do przedpokoju, gdzie ubrał swoje czarne, wysokie buty, jasny płaszcz i długi szalik, który zakładał, gdziekolwiek by nie szedł. - Mam nadzieję, że będziesz grzeczny – powiedział, po czym wyszedł, przekręcając klucz w zamku. Dyskretnie wyjrzałem zza firanki, a gdy upewniłem się, że odjechał na dobre, rzuciłem w kąt fartuch, ubrałem swoje buty i kurtkę, po czym z powrotem wróciłem do kuchni. Może i zamknął drzwi na klucz, ale ja miałem inne sposoby, by się stąd wydostać. Z szybko bijącym sercem otworzyłem okno i zręcznym ruchem usiadłem na jego ramie. Co prawda moje obolałe ciało dało o sobie znać, lecz nie dbałem o to. Zeskoczyłem na pożółkłą, jesienną trawę, zamknąłem okno tak, bym mógł je potem znowu otworzyć, i pobiegłem najszybciej jak mogłem, kierując się w stronę centrum miasta. Już po dziesięciu minutach znalazłem się na miejscu, lecz to, co tam zobaczyłem, zaparło mi dech w piersiach. Na ulicach walały się drobne kawałki szkła, gazet i suchych liści. Nasz dawny targ zniknął bez śladu, w jego miejsce zaś postawiono ogromną drewnianą tablicę, do której przyczepiano jakieś bzdurne ulotki i ogłoszenia. Najgorsza była jednak cisza, tak bardzo nie pasująca do tego miejsca.
            - Feliks...? - usłyszałem niepewny głos za swoimi plecami. Gdy się odwróciłem, zobaczyłem panią Zofię. Była smutna, wydawało mi się też, że schudła.
            - Tak, to ja. Co się tu stało?
            - A więc żyjesz. Wszyscy myśleliśmy, że zginąłeś z ich rąk.
          - Szczerze powiedziawszy, to nie powinno mnie tu być. Jeśli ich dowódca się o tym dowie, będziemy mieć kłopoty.
            - Najważniejsze, że nic ci się nie stało – szepnęła z ulgą.
            - A jak wy sobie radzicie?
           - Wbrew pozorom nie jest tak źle. Na całe szczęście nikt nie zginął. Czekamy tylko na to, aż te szumowiny się stąd wyniosą.
            - Proszę, nie wychylajcie się zbytnio. Nie chcę, żeby komuś cokolwiek się stało.
      - Nie martw się, synku – odparła, a na jej sękatej twarzy pojawił się uśmiech. - O, nadchodzą – dodała, po czym pospiesznie ruszyła w stronę swojego domu. Ze strachem w oczach rozejrzałem się dookoła, a na widok długich, zbliżających się cieni, ruszyłem z powrotem do mojego dworku. Nie chciałem już dłużej ryzykować, a poza tym nie miałem pojęcia, kiedy wróci Iwan.

            Gdyby dowiedział się o mojej wyprawie, byłbym zgubiony.


Część 4

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz