Menu

sobota, 5 stycznia 2019

Trust no one

Witajcie, Towarzysze! Na początku chciałabym Was serdecznie powitać w Nowym Roku i życzyć, by był on jeszcze lepszy od poprzedniego!
Lecz czy kolejny rok przyniesie jakieś pozytywne zmiany na tym blogu (np. częstsze dodawanie rozdziałów)? Trudno stwierdzić. A nie chcę po raz kolejny obiecywać czegoś, w zrealizowaniu czego i tak przeszkodzi mi życie. Zdaję sobie sprawę, że to frustrujące, gdy coś nowego pojawia się tu po nawet kilkumiesięcznej przerwie. Polubiłam jednak dzielić się z Wami moją twórczością, co w miarę możliwości nadal będę czynić.
A teraz, już bez zbędnego przedłużania, zapraszam do czytania :)
PS Dziś będzie nieco mniej yaoi (właściwie prawie wcale, jedynie lekkie podteksty), za to więcej pokręconych, nieco mrocznych rzeczy.
Motyw przewodni: Telefony.
Paring: Bill x Dipper


Dom był cichy i ponury, pełen starych mebli przykrytych białymi płachtami. Kurz osadzał się w każdym kącie, tworząc grube warstwy. Przez wybite szyby wpadały suche liście, niesione wiatrem. Gdzieś na poddaszu dzień przesypiały nietoperze, zaś w salonie swe gniazdo uwiły gołębie. Kości ptaków i gryzoni walały się na podłogach, powoli rozsypując się w proch. O dach i ściany ocierały się gałęzie umierających jabłoni, porośniętych grzybem i od dawna nierodzących owoców. Stary strach na wróble od lat przestał być potrzebny, nie mając czego chronić przed wygłodniałymi wronami, rozpadał się więc i odchodził w długo wyczekiwane zapomnienie. Kamienna ścieżka zarosła trawą i chwastami, tak samo jak ogródek warzywny. Skrzynka na listy zapadła się pod własnym ciężarem, zagryziona przez korniki.
Jedynym, czego nie nadgryzł ząb czasu, był portret właściciela tych włości. Tkwił w złotej ramie, lśniącej i czystej, zupełnie jakby ktoś przetarł ją zaledwie kilka dni temu. Kolory zachowały swą głębię i soczystość. Rysy były ostre i wyraźne. Wąskie oczy rzucały swe groźne, przenikliwe spojrzenie z jeszcze większą zaciekłością, niż kiedyś. Głęboka czerń, słoneczna żółć oraz nieskazitelna biel były jak żywe, choć codziennie oświetlało je zdradzieckie słońce. Było to nienaturalne, choć idealnie pasowało do posiadłości. Do miasta, w którym się znajdowało, również.
Nowy właściciel tego tajemniczego domu był tego samego zdania. Słyszał wiele legend, zarówno o tym miejscu, jak i mieszkającym tu przed laty hrabi. Każdy, kto próbował przejąć dworek lub go zburzyć, albo popadał w obłęd, albo umierał w dziwnych okolicznościach. Teorii było bez liku, lecz jemu najbardziej podobała się ta o duchu hrabi strzegącym swego ukochanego domu. Nie znaczyło to jednak, iż w nią wierzył. Do tematu podchodził sceptycznie, prawdy chciał doświadczyć na własnej skórze. Chciał przeżyć przygodę, a ta była niczym najwspanialszy sen i spełnienie marzeń.
Zaczął rozglądać się po korytarzach i pokojach, uważając, by nie pobrudzić ubrań. Pod stopami chrupały rozgniatane szkieleciki, lecz w ogóle go to nie brzydziło. W notatniku notował, co powinien naprawić bądź wymienić na nowe. Pragnął jak najmniej ingerować w oryginalny wystrój, przywracając posiadłości jej dawną świetność. Marmurowe schody wystarczyło porządnie wyszorować, kryształy w żyrandolach uzupełnić, a zabytkowe meble odrestaurować. Zapewniano go, iż wszelkie instalacje wymienił całkiem niedawno poprzedni właściciel, zanim wypadł z dwudziestego piątego piętra. Wystarczyło odkręcić zawory, a także podpisać umowę u lokalnego dostawcy prądu, co mężczyzna uczynił jeszcze przed przyjazdem na stałe. Z ulgą stwierdził, iż z mosiężnych kranów leci woda, choć na razie nieco brudna, zaś po naciśnięciu włącznika półmrok rozświetla ciepły blask lamp. Zapisał, by kupić zapas żarówek i wymienić te, które zdążyły się już przepalić.
Na końcu przyjrzał się portretowi. Był znacznie większy od człowieka, co nie rzucało się tak bardzo w oczy dzięki ogromowi ściany, na której wisiał. Rzeczywiście był w nienaruszonym stanie. Zachwycał ilością detali, kolorystyką, artyzmem wykonania. Malarz, który w tak idealny sposób potrafił uchwycić piękno swego modela, musiał był geniuszem, który za swój talent zaprzedał duszę Diabłu. Być może właśnie dlatego jego dzieło zyskało nieśmiertelność. Taka historia również krążyła wśród rodzimych mieszkańców miasteczka, bawiąc niedowiarków i wzbudzając ciekawość w najmłodszym pokoleniu, które nie zdążyło wyrosnąć z bajek, pieluch i smoczka.
Zwiedziwszy z grubsza swój nowy dom, mężczyzna zabrał się za sprzątanie. Na uszy nałożył słuchawki, z których sączył się electro swing. Maseczka założona na usta i nos miała chronić go przed kurzem, szybko jednak uporczywe drobinki przedostały się do jego płuc, wywołując kaszel. Szerzej pootwierał okna i odetchnął świeżym powietrzem. Przyniósł z samochodu odkurzacz przemysłowy kupiony za półdarmo od firmy, która właśnie splajtowała i pozbywała się swoich sprzętów, i podłączył go do kontaktu. Maszyna zawarczała, zaskakując go nieco, lecz ostatecznie od razu wziął się do roboty. Drewniane panele i kafelki stopniowo odzyskiwały swój dawny blask, pozbawione uporczywego balastu. Z każdej zdjętej płachty sypał się pył, osiadając również na meblach, które miał przed nim chronić materiał. Odkurzacz łatwo się go jednak pozbywał, czyniąc tę pracę o wiele przyjemniejszą, niż w rzeczywistości była.
Minęły trzy godziny, a uprzątnięta została zaledwie główna część posiadłości. Boczne pokoje i zakamarki mężczyzna postanowił pozostawić na później, koncentrując się na pomieszczeniach, z których będzie teraz korzystał. Otarł pot z czoła i usiadł, popijając wodę sodową. Przyglądał się swemu dziełu, nie wierząc, iż jest to ten sam dom, który kupił. Wszystko wokół jakby odetchnęło, wybudzając się z długiego, niezbyt przyjemnego snu. Jemu również zrobiło się lżej. Pokochał każdy centymetr tego miejsca, tak piękny widok radował jego duszę. Wierzył, że robi coś wspaniałego. Nie mógł się doczekać efektu końcowego.
Słysząc dźwięk telefonu, drgnął i odruchowo sięgnął do kieszeni. Jego komórka nie pokazywała żadnego połączenia, lecz dzwonienie nie ustawało. Zaczął iść w stronę, z której prawdopodobnie dochodził dźwięk, rozglądając się niepewnie. Włoski na karku stanęły mu dęba, plecy oblał zimny pot. Serce biło odrobinę za szybko, pompując do żył adrenalinę.
Zajrzał do salonu, w którym był już wcześniej. Najwyraźniej przeoczył jedną z płacht, gdyż nadal okrywała ona jakiś mebel. Zrzucił ją na podłogę, odsłaniając niski kredens. Na jego środku stał zabytkowy telefon stacjonarny, bogato zdobiony, o drewnianej podstawce i złotej słuchawce. Tarcza wykonana była z tego samego metalu, wzbogacona dwunastoma czarnymi guzikami, na których zamiast cyfr i dwóch dodatkowych symboli, namalowane były nieznane mężczyźnie znaki. Urządzenie nadal dzwoniło, choć nie było podłączone do prądu. Sprawiało wrażenie, jakby pojawiło się tu dopiero przed chwilą. Sygnał trwał o wiele za długo, cierpliwie czekając, aż ktoś w końcu odbierze.
Mężczyzna uniósł słuchawkę i przyłożył ją do ucha. Czuł jej chłód i ciężar, była aż nazbyt namacalna i prawdziwa. Paradoksalnie było to niczym sen.
- Halo? – odezwał się, słysząc jedynie ciche szumy, szmery i trzaski. Jego głos zdradzał zaniepokojenie i strach.
Zaraz potem po drugiej stronie ktoś zachichotał, co samo w sobie było niczym zła wróżba. Spiął wszystkie mięśnie, zbierając w sobie całą odwagę, na jaką było go stać.
- Halo! Jest tam ktoś? – zapytał, choć intuicja podpowiadała mu, iż jego rozmówca doskonale go słyszy i świetnie się bawi jego kosztem.
- Odejdź!
- Tak zrobię. Dość mam tych żartów, zresztą ani trochę niezabawnych – odparł, ze złością odkładając słuchawkę na widełki. Gdy telefon zabrzmiał po raz drugi, po prostu postawił go na parapecie i niby niechcąco z niego strącił. Co prawda urządzenie nadal dzwoniło, lecz przy zamkniętych oknach nie było go w ogóle słychać.
Mężczyzna, mimo początkowego strachu, teraz aż kipiał pozytywną energią. Coś się z nim skontaktowało i zdecydowanie go tu nie chciało. On jednak nie zamierzał się poddać. Najpierw doprowadzi tę piękną posiadłość do porządku, a później rozprawi się z jej demonami. Nie był jak jego poprzednicy, znał się na rzeczy i potrafił radzić sobie z takimi przypadkami. Musiał jedynie zachować zimną krew i nie dać się wciągnąć w chore gierki istoty nawiedzającej to miejsce. A gdy ta popełni błąd, wykorzysta to, raz na zawsze odsyłając ją z tego świata.
* * *
Minął tydzień. W tym czasie dworek zdecydowanie się ożywił. Po ohydnym, wszędobylskim kurzu nie było śladu, wszystko lśniło czystością. W szerokim holu gromadził się stos puszek z farbami i lakierami, a także przeróżne pędzle i narzędzia. Samotna drabina sięgała do żyrandola, który wręcz nie mógł doczekać się naprawy.
Gdy na podwórzu stanęła ciężarówka pełna nowych mebli i sprzętów kuchennych, mężczyzna z radością wybiegł na zewnątrz. Podpisał pokwitowanie i pomógł wszystko wyładować. Pracownicy nie byli skorzy, by zostać tu dłużej, podziękował im więc i zapłacił. Sam wtargał nowe rzeczy do kuchni, choć bez pomocy zajęło mu to masę czasu. Był jednak zadowolony z efektów. To było jedyne pomieszczenie, które planował unowocześnić w takim stopniu. Postarał się oczywiście, by meble były wzorowane na dawny styl pasujący do reszty dworu. Kochał ten piękny, wiktoriański wystrój, i nie zamieniłby go na żaden inny.
Rozsiadł się na nowiutkim blacie, wdychając jego intensywny zapach. Pogładził dłonią chłodne, gładkie drewno. Czuł się szczęśliwy jak diabli, niewiele rzeczy mogło to teraz zmienić. A jednak znalazło się coś takiego. Z salonu znowu zaczął dobiegać uporczywy dźwięk dzwoniącego telefonu, choć jeszcze kilka dni temu to piekielne ustrojstwo spokojnie leżało w wysokiej trawie. Ruszył dziarskim krokiem i odebrał je, tym razem nie odzywając się ani słowem.
- To mój ulubiony telefon. Co ty sobie myślisz, wyrzucając go przez okno?
- Irytował mnie, więc się go pozbyłem. Nie dzwoń do mnie, to nic więcej mu się nie stanie.
- Ty niewychowany chłystku, uważaj na słowa – syknął, przy czym jego głos zniekształcił się, porwany serią trzasków i szumów. – Odejdź z mojej posiadłości. To drugie ostrzeżenie, trzeciego nie będzie.
- Kupiłem ten dom, teraz jest mój. Przykro mi, ale musisz straszyć w innym zamczysku. Tu nie zadziała to już ani razu.
- Był tu już taki jeden odważny. Skończył najgorzej ze wszystkich. Najpierw wyłupił sobie oczy, by mnie nie widzieć, później przebił uszy, by mnie nie słyszeć, a na koniec położył się na torach i poczekał, aż nadjedzie pociąg. Biedaczysko źle wymierzyło odległość i zamiast głowy, odcięło mu nogi. Długo się wykrwawiał, zanim sczezł.
Śmiech, który rozległ się zaraz po tych słowach, wyprowadził mężczyznę z równowagi. Mocno zacisnął palce na słuchawce. Furia, którą czuł, błagała o uwolnienie.
- Jak możesz śmiać się z ludzkiej krzywdy, do której własnoręcznie doprowadziłeś?! Ci ludzie chcieli tylko tu zamieszkać! Co w tym złego?
- Ano to, że nie szanuje się mojej woli. Nigdy nie zrzekłem się tego miejsca. Gdyby mnie nie zapieczętowano, nadal bym tu mieszkał. A wy bezczelnie chcecie wszystko zniszczyć, próbujecie pozbyć się waszym zdaniem gratów, które są przecież moją własnością! Tyle razy bałem się, że ktoś zrówna mój dom z ziemią, a gdyby nie resztki mojej mocy… – urwał. Coraz ciężej było mu walczyć z goryczą wylewającą się z jego serca. To był pierwszy raz, gdy ktoś go wysłuchał.
- Kto cię zapieczętował? Dlaczego?
- Po prostu odejdź. Więcej nie będę prosił – oznajmił, rozłączając się. Słuchawka zaczęła robić się gorąca, a gdy z brzękiem upadła na podłogę, zajęła się niebieskim ogniem. Mężczyzna pobiegł do kuchni po wodę, ta jednak nie zdołała ugasić płomieni. W akcie desperacji spróbował wyrzucić urządzenie z domu, było jednak zbyt rozgrzane, by w ogóle je dotknąć. Nie wiedząc, co robić, padł na kolana.
- Tylko nie kredens! – wykrzyknął, z bólem patrząc na coraz bardziej osmalone drewno.
W tym momencie ogień zniknął, a wraz z nim telefon. Mężczyzna przysunął się do mebla i czule go pogłaskał, oceniając straty. Na szczęście nie powinien mieć problemów z doprowadzeniem go do porządku. Gdyby porównać to do rany, skończyło się na drobnym zadrapaniu, które szybko się zagoi, nie pozostawiając blizn.
- Całe szczęście – odetchnął z ulgą. Od razu chwycił za ścierkę, zmywając osmalone plamy. Resztę postanowił zrobić później, podczas konserwowania całości wyposażenia.
Szybko zapomniał o odbytej niedawno rozmowie. Jego cel jawił mu się jasno przed oczami, nie zamierzał z niego rezygnować. Nie po tym, jak okrutnie potraktowano jeden z jego ulubionych kredensów. Choćby mu grożono dniami i nocami, nie spocznie, póki nie dopnie swego. Ten dom zasługiwał na kogoś, kto doceni jego piękno. Zbyt długo musiał ukrywać się pod swym brudnym przykryciem, czekając, aż ktoś znów go pokocha.
* * *
Kolejny dzień był niezwykle deszczowy. Od rana pogoda tylko się psuła, a około południa nikt już nie liczył na poprawę. Mężczyzna postanowił więc zająć się odmalowaniem głównego holu. Założył sztruksowe ogrodniczki i białą koszulkę, które zdążyły przeżyć nie jedną bitwę z farbami. Ze stojącego w rogu gramofonu popłynął jazz, odgradzając bajkową posiadłość od reszty świata.
Jego poprzednicy zdążyli porządnie zagruntować ściany, były też one wręcz idealnie gładkie i bez skaz. Wystarczyło pokryć podłogi folią, użyć taśmy do zabezpieczenia tego, co pomalowane być nie powinno, i zacząć zabawę. Pracy było dużo, zbyt wiele jak na jeden dzień. On nie chciał się jednak spieszyć. Pośpiech to zły doradca. Jeśli wszystko miało być idealne, należało pracować w odpowiednim, naturalnym tempie.
Wdrapał się na drabinę, gdyż pędzel mimo wszystko był za krótki. Ostrożnie przejeżdżał nim po białej powierzchni, pokrywając ją morelową warstwą. Kolor był niemal identyczny, jak jego pierwowzór. Dzięki licznym zdjęciom tego miejsca mógł wiernie odwzorować wystrój panujący za czasów hrabi. Bardzo mu na tym zależało. Długo jeździł po sklepach i hurtowniach, by wybrać najlepsze materiały, lecz było warto. Pierwszy kawałek holu już przywoływał wyobrażenia o dawnych czasach, jak wspaniale więc będzie się czuć, gdy wszystko zalśni swym nowym starym blaskiem.
Nagle poczuł uderzenie w dłoń, pod którego wpływem upuścił pędzel na podłogę. Złapał się za obolałe miejsce, rozglądając się z niepokojem, ale i złością. Zszedł na dół i na powrót chwycił narzędzie. Prostując się, usłyszał huk spadającej drabiny. Gdzieś obok trzasnęło okno, zamknięte przez gwałtowny wiatr wiejący z głębi posiadłości. Telefon w salonie rozdzwonił się po raz kolejny, wywołując ciarki.
Podniósłszy słuchawkę, jedyne, co sączyło się do jego ucha, to złowrogie trzaski i szmery. Ze złością odrzucił od siebie urządzenie. Szło mu naprawdę nieźle, a ta uparta zjawa musiała mu przeszkodzić. Jej tanie sztuczki tylko go irytowały, choć miały raczej przerażać.
- Nie widzisz, że próbuję malować?! – wrzasnął, energicznie stawiając drabinę i wchodząc na nią. Stłumił całą wściekłość, pieczołowicie kreśląc kolorowe pasy.
Kolejnym, co upadło na podłogę, był on sam. Czując, jak nagle traci równowagę, na oślep spróbował się czegoś chwycić. Dłonie bezsilnie zacisnęły się w powietrzu, nie otrzymując żadnej pomocy. Boleśnie zetknął się z twardymi płytkami, tracąc przytomność.
Gdy się ocknął, bolało go dosłownie wszystko. Spojrzał na zegarek. Leżał tak dopiero od kwadransa, może krócej. Z trudem dźwignął się na nogi i oparł się o poręcz schodów. Usiadł na stopniu, ciężko oddychając i łapiąc się za obolałą głowę.
Do tej pory myślał, że na telefonach i czczych pogróżkach się skończy, duch tymczasem zaczął działać. Następnym razem może mu się poszczęścić, dzięki czemu pozbędzie się kolejnego natręta urzędującego w jego domu. A on nie robił przecież niczego złego! Z całych sił starał się, by wszystko wyglądało jak dawniej. Pokochał te włości, myśl, że tak okropnie się marnują była nieznośna. Zawodowo odrestaurowywał meble a czasem i całe domy, znał się na tym. Czy ten podły egoistyczny upiór nie potrafił tego zrozumieć?
- Nie widzisz, że próbuję pomóc temu domowi? – wychrypiał. – On zasługuje na coś lepszego! Jeszcze kilkanaście lat i niewiele z niego zostanie. Naprawdę tego chcesz?
Odpowiedziała mu jedynie cisza. Westchnął, masując obolałą głowę, i wstał. Potrzebował chwili odpoczynku, położył się więc na kanapie w salonie. Nogi przewiesił przez oparcie, gdyż zaczęło robić mu się słabo. Wyciągnął z kieszeni komórkę, przeglądając wiadomości i próbując nie zasnąć. Wiedział, że może się to nie najlepiej skończyć. Bał się, że będzie musiał pójść do lekarza, jeśli jego złe samopoczucie nie ustanie.
Ostatecznie jego organizm całkowicie się uspokoił. Niepewnie stanął na nogach, nic złego się jednak nie stało. Pierwotny szok wywołany upadkiem i utratą przytomności minął, on sam zaś odzyskał spokój. Wrócił do holu, lecz minęła mu dziś ochota na dalsze malowanie. Postanowił, że wróci do tego jutro. W końcu ściany nie uciekną, a jego ewentualna choroba tylko niepotrzebnie wszystko skomplikuje i przedłuży. Zamknął puszki z farbą i położył je pod ścianą, by nie wejść w nie przy pierwszej okazji. Wyłączył gramofon, który już od jakiegoś czasu nie odtwarzał muzyki, i poszedł do kuchni. Był głodny jak wilk.
* * *
Obudził się, krzycząc i płacząc. Znowu przyśniła mu się jego siostra, po raz kolejny ginąc na jego oczach. Zapalił lampkę, ciężko dysząc i ocierając mokre policzki. Odrzucił kołdrę i chwiejnie podszedł do okna. Oparł czoło o szybę, przywołując się w ten sposób do rzeczywistości. Bolało go serce, choć rozum podpowiadał, że to tylko złudzenie.
Mabel, jego bliźniaczka, była zarazem najlepszą przyjaciółką. Od zawsze spędzali czas razem, bawiąc się i dorastając ramię w ramię. Gdy miał kłopoty, broniła go niczym lwica. W zamian on pomagał jej w nauce i dzielnie wysłuchiwał narzekań na bujne życie uczuciowe. Gdy któreś wpadało w kłopoty, zawsze mogło liczyć na pomoc. Właśnie dlatego, gdy Mabel potrzebowała dawcy szpiku, nie wahał się nawet sekundy. Bez trudu przeszedł testy i badania, dzięki którym mógł podarować cząstkę siebie swojej siostrze. Z nadzieją patrzył, jak dziewczyna powoli odzyskuje zdrowie, pokonując raka, który zaskoczył ją nagle i gwałtownie. Była szczęśliwa, że już niedługo wyjdzie ze szpitala, wróci do domu, a później do szkoły. Że znowu będzie wiodła spokojne życie ze swoją ukochaną rodziną.
Właśnie dlatego wiadomość o jej zgonie była taka bolesna. Długo nie mógł się z tego otrząsnąć. Do dziś pamiętał, jak siedział na lekcji i nagle poczuł, że robi mu się słabo. Upadł na podłogę, dosłownie dusząc się i krztusząc łzami. Później dowiedział się, skąd taka reakcja. Jego ukochana bliźniaczka odeszła.
Widząc poruszenie w ogrodzie, otrząsnął się z koszmarnych wspomnień. Przyjrzał się uważnie cieniowi, który przemknął między starymi drzewami. Choć początkowo myślał, że to zwierzę, mylił się. Momentalnie zbiegł na dół, boso wybiegając na zewnątrz i goniąc uciekającą marę. Chłodna mokra trawa kuła go w stopy, nie dbał o to jednak. Gnał na złamanie karku, próbując chwycić majaczący gdzieś w oddali kształt. Zagłębił się w sad, którego do tej pory podświadomie unikał. Krzaki jeżyn raniły skórę tam, gdzie nie okrywały ją ubrania. Niewiele już widział, lecz ten ciemny kształt jakimś cudem cały czas wyróżniał się na tle mroku.
Gdy w końcu myślał, że go złapał, jego dłoń opadła na zimny omszony kamień. Przetarł oczy, widząc pomnik w kształcie ostrosłupa czworokątnego. Choć był środek nocy, polanę, na której się znajdował, oświetlało słabe, mdłe światło przypominające słoneczną łunę. Ziemia i roślinność dookoła była osmalona, jak gdyby spłonęła. Cisza, jaka tam panowała, dzwoniła w uszach. Drobinki kurzu leniwie wirowały w powietrzu, ni to spadając, ni to wznosząc się ku górze.
Sam pomnik wyglądał dziwacznie i sprawiał wrażenie bardzo starego. Na środku jednej ze ścian znajdowało się duże oko o pionowej źrenicy. Z boku wystawała cienka ręka o rozczapierzonej dłoni, zupełnie jakby czekała na uścisk. Na czubku wznosił się wysoki cylinder przystrojony mchem. Ktokolwiek postawił tu tę rzeźbę, zadbał, by wyglądała magicznie i tajemniczo. W takim otoczeniu budziła wiele skrajnych uczuć, przede wszystkim lęk, podziw i zachwyt. Mężczyzna raz jeszcze go dotknął, wstrzymując oddech. Cokolwiek go tu przyprowadziło, musiało mieć ku temu powód. Gdyby tylko go odkrył, mogłoby z tego wyniknąć coś bardzo ciekawego.
Wracając do posiadłości, pieczołowicie oznaczał drogę ku polanie. Ciemność znacznie mu to utrudniała, był jednak zdeterminowany, by to zrobić. Co chwilę zawiązywał na gałęzi kawałek materiału oddartego z koszulki, w której spał. I tak była stara, poza tym nie miał lepszego pomysłu. Myślenie dodatkowo utrudniało mu wrażenie, że każdy jego krok śledzi cudze uważne spojrzenie. Czuł, że wwierca mu się w kark, paląc go i próbując przebić na wylot. Obwiniał za to tajemniczy cień, który wcześniej wskazał mu drogę ku pomnikowi. Zupełnie jakby oceniał jego poczynania, w razie czego naprowadzając go na właściwą drogę.
Gdy wrócił, wziął długą gorącą kąpiel. Czuł, że i tak nie zaśnie, poza tym był brudny i poraniony. Dokładnie oczyścił skaleczenia, które następnie zabezpieczył plastrami. Nie chciał, by podczas remontu dostało się do nich coś dziwnego. Robiąc śniadanie, obserwował, jak słońce mozolnie wspina się na nieboskłon. Zza otwartego okna słychać było śpiew ptaków relaksujący jego zszargane nerwy. Zjadł, rozkoszując się chłodnym zefirem figlarnie potrząsającym firankami. Wprost nie mógł uwierzyć, że jeszcze wczoraj padało.
Słysząc dzwonek telefonu, mimowolnie się wzdrygnął. Podreptał do salonu i odebrał go. Spodziewał się dziwnych dźwięków dobiegających ze słuchawki, powitał go jednak drwiący głos.
- Witaj, młodzieńcze. Jak się spało?
- Nie najlepiej – przyznał niechętnie, acz całkowicie szczerze.
- To pewnie przez ten koszmarny sen.
- Raczej niespodziewaną nocną przechadzkę.
- To okropne uczucie, prawda? Przeżyć śmierć swojego bliźniaka.
- Nie wiem o czym…
- Wydawała się być dobrą, wesołą osobą. Taką żywą i roześmianą. Nie brakuje ci jej?
Mężczyzna ze złością odłożył słuchawkę na widełki. Cały się trząsł. Nie miał pojęcia, skąd zjawa dowiedziała się o jego siostrze, lecz nie pozwoli, by tak bezpardonowo z niej drwiono. Jej strata bolała wystarczająco mocno. To, że ktoś był w stanie mówić o jej śmierci tak radosnym głosem, było niepojęte.
Czując napływ rozpierającej go energii, kontynuował odmalowywanie holu. Chciał zrobić nękającemu go duchowi na złość. Pokazać, że nie wyniesie się stąd choćby nie wiadomo co. Poza tym, jakaś część jego była ciekawa, do czego ten był zdolny. Czy jest wystarczająco silny, by wyrządzić mu faktyczną krzywdę, czy też skończy się jedynie na drobnych złośliwościach i słownych przepychankach? A może w końcu straci cierpliwość i przyjdzie osobiście, by go wykończyć? Nurtowało go to i niepokoiło jednocześnie.
Podczas przerwy obiadowej dostał wiadomość od rodziców. Mieli wpaść do niego na weekend, lecz dziwnym trafem ich lot odwołano. Podejrzewał, że nawet nie kupili biletów. Matka uważała ich przyjazd za głupi pomysł, skoro nie zdążył niczego porządnie ogarnąć. Ostatecznie zgodziła się na odwiedziny, lecz dla własnego świętego spokoju, co wyczuł z jej głosu. Sam nie wiedział, na co liczył. Przecież obiecali, że wpadną do niego, gdy już się urządzi.
Zrezygnowany, wziął koc i rozłożył go przed domem na trawniku. Na nos założył okulary przeciwsłoneczne i położył się. Pogoda było doskonała, słońce przyjemnie ogrzewało jego ciało. Skrzyżował nogi w kostkach, podrygując stopami w rytm muzyki grającej w jego głowie. Słodki, pełen głębi głos Gani Tamir idealnie pasował do tak idealnego letniego dnia.
Przewrócił się na brzuch, czując zmęczenie. Powieki kleiły się do siebie, ciało uparcie domagało się drzemki. Resztką sił zdjął okulary i ułożył głowę na przedramionach. Poddał się odrętwieniu, powoli zapadając w sen.
Tym razem nie nadszedł żaden koszmar. Po prostu leżał w plecionej huśtawce zawieszonej na pięknym drzewie wiśni. Wokół niego opadały różowe płatki, roztaczając zniewalający zapach. W oddali szumiał strumień, obijając się kaskadami o kamienie.
- Sielskie widoki – stwierdził ktoś, mącąc jego spokój. Rozejrzał się, lecz nikogo nie dostrzegł. – Nudne niczym flaki z olejem.
- Ważne, że mi się podobają.
- Zdecydowanie wolałem wczorajszy sen.
- Że też nawet tutaj muszę się tym zamartwiać – mruknął, próbując odepchnąć od siebie niepożądany głos.
- Hej! Myślisz, że tak łatwo się mnie pozbędziesz? Nie próbuj wypchnąć mnie ze swojej świadomości, bo pożałujesz!
- To tylko sen. Co niby możesz mi zrobić?
- O wiele więcej, niż sobie wyobrażasz, dzieciaku.
- Kim jesteś?
- Znasz mnie. Udało nam się kilkakrotnie porozmawiać.
- Jesteś straszydłem z mojego domu – stwierdził, nagle widząc, jak oczywiste to jest.
- Jestem właścicielem domu, do którego bezprawnie wtargnąłeś – poprawił go, znowu tracąc cierpliwość i unosząc się gniewem.
- Nie zasługujesz na niego. Nie po tym, jak bardzo go zaniedbałeś.
- Nigdy by do tego nie doszło, gdyby mnie nie zapieczętowano. Kocham go nad życie. Przelałem w niego całą swoją duszę. Zbiera mi się na wymioty widząc, jak go bezcześcisz swoją obecnością!
- Naprawdę tego nie zauważasz? Chcę przywrócić mu jego pierwotny wygląd. Długo gromadziłem zdjęcia z czasów, gdy mieszkał w nim hrabia, zbierałem materiały, fundusze, narzędzia… Próbujesz mnie przepędzić, ale nie mogę odejść. Nie, gdy ten dom tak rozpaczliwie prosi mnie o pomoc.
Na czystym do tej pory niebie zaczęły gromadzić się burzowe chmury. W powietrzu przetoczył się gniewny pomruk, niesiony gwałtowną porywistą wichurą. Wszystkie kwiaty zostały porwane wraz z wiatrem, obnażając drzewo i czyniąc z niego jedynie smutny, szary kikut. Huśtawka zerwała się, mężczyzna jednak nie spadł razem z nią. Lewitując, usiadł po turecku, obserwując całe zajście beznamiętnym wzrokiem.
- Wy, ludzie, nigdy nie macie dobrych zamiarów – warknął grubym, zniekształconym głosem. – Cały czas knujecie, zdradzacie, kłamstwa przebieracie w strój prawdy. Uważałem waszą rasę za interesującą, dobrą do zabawy, jednak was nie doceniłem. Odebraliście mi wolność, dom, nawet ukochanego brata nie oszczędziliście. Przysiągłem, że już nigdy nie zaufam żadnemu człowiekowi, i słowa dotrzymam. Nie obchodzą mnie twoje intencje. Odejdź, albo zabiję cię w przeciągu kilku dni.
- Odejdę, ale pod jednym warunkiem. Pozwolisz mi odrestaurować twoją posiadłość. Później zniknę, a ty będziesz mógł mieszkać tu w spokoju.
Na niebie pojawiło się poziome pęknięcie, które chwilę potem otworzyło się niczym oko. W środku czerni zalśniła złota pionowa źrenica, i mężczyzna nie miał wątpliwości, że patrzy na niego postać z kamiennej rzeźby stojącej w głębi sadu. Ta sama, która go obserwowała. Podczas kolejnego grzmotu wśród chmur zamajaczył krwisty trójkąt.
- Głupi śmiertelniku! Czy nie dotarło do ciebie ani jedno moje słowo?!
- Najwyraźniej nie, skoro próbuję z tobą negocjować.
- Zgodzę się, jeśli tylko obiecasz, że zwrócisz mi wolność.
- Jak mam to zrobić?
- Gdy będziesz gotowy, by odejść, przyjdź do mojego więzienia. Uściśnij mą dłoń, znacząc ją swoją krwią, i wypowiedz moje imię.
- Jak ono brzmi?
- Bill Cipher -  wysyczał, rozpływając się.
Mężczyzna gwałtownie się obudził, niezgrabnie gramoląc się na kolana. To wszystko wydawało się tylko kolejnym koszmarem. Gdyby nie błękitne płomienie powoli znikające z jego prawej dłoni, a także wypalony wzór składający się z trójkątów ograniczonych u góry i dołu prostymi liniami okalający nadgarstek, naprawdę mógłby uznać to za głupi sen. Poszedł do łazienki i zdezynfekował bolącą rękę. Z wypalonego tatuażu nadal unosił się nieprzyjemny zapach zwęglonej skóry. Owinął go bandażem, przeklinając pod nosem nieznośny ból.
W cokolwiek się wpakował, nie było to nic dobrego.
* * *
Choć mężczyzna zawarł pakt z diabłem, nie odczuwał niepokoju. Dziwne telefony ustały, nikt nie przeszkadzał mu w pracy, przestał obawiać się o swoje życie. W pełni oddał się swojemu zamiłowaniu, przywracając świetność coraz to nowym pomieszczeniom. I choć żałował, że po wszystkim nie będzie mógł tu zamieszkać, był szczęśliwy. Ważne, że uratuje tę piękną posiadłość. Cena nie grała żadnej roli.
Jedyne, co go drażniło, to wzrok upiora, który bezustannie czuł na karku. Ilekroć przechodził przez hol, miał wrażenie, że czujne oczy hrabi uwiecznione na portrecie podążają za nim. Patrząc w lustro był przekonany, że tuż za nim unosi się rozmazana postać, lecz nie potrafił nikogo dostrzec bez względu na starania. Czasem, gdy brał kąpiel lub kładł się spać, czuł się, jakby ktoś go przytulał, jednocześnie zaciskając palce na jego szyi. Męczyło go to, choć nie dawał tego po sobie poznać.
Pewnego dnia, który był wyjątkowo ciepły i piękny, pozwolił sobie na chwilę wytchnienia od bezustannej pracy. Przyniósł głośnik, z którego popłynął żywy electro swing, i ustawił go w holu. Otworzył wszystkie okna na oścież, pozwalając, by wiatr delikatnie powiewał cieniutkimi zasłonami. Zamknął oczy, wdychając letnią łunę pełną piersią, i wczuł się w rytm. Wyobraził sobie, że urządził wystawny bal, na którym wraz z rodziną i przyjaciółmi świętuje swój sukces. Uniósł dłoń, która pewnie opadła na silne ramię. Zupełnie jakby wiedziała, gdzie się ono znajduje. Został przyciągnięty do przodu i chwycony w talii. Wykonał obrót wokół własnej osi, śmiejąc się głośno i szczerze. Stopy pewnie kroczyły przed siebie, ramiona podrygiwały, tułów wyginał się w takt muzyki. Odchylił się do tyłu, zadzierając nogę do góry i oplatając nią smukłe udo. Czując delikatny pocałunek na jabłku Adama, zamrugał gwałtownie. Wszystko ustało, on zaś bezwładnie opadł na podłogę, nagle wypuszczony z ramion. Zaczerwienił się, zdając sobie sprawę, co zrobił. Szybko ściszył głośnik i przywołał się do porządku. Z tęsknotą spojrzał na własną dłoń, jakby czegoś jej brakowało.
By się otrzeźwić, przygotował lemoniadę ze świeżych cytryn, limonek i mięty. Przelał trunek go dzbanka z kostkami lodu i wyszedł z nim do ogrodu. Rozłożył leżak i ułożył się na nim wygodnie. Popijając kwaśny napój, spróbował zapomnieć o wszystkim, co do tej pory go nurtowało.
Nie mógł zaprzeczyć, że to dziś po raz pierwszy zapomniał o całym świecie. Te kilka sekund ścisnęło jego serce niewypowiedzianą tęsknotą. Pragnął tu zostać, ujrzeć kres swej młodości w tym domu, przeżyć tu kryzys wieku średniego, a następnie zestarzeć się i umrzeć w tym ogrodzie. Im dłużej jednak rozmyślał nad wywinięciem się od umowy, tym bardziej bolał go prawy nadgarstek. Odwinął bandaż, smutno patrząc na świeżo krwawiący tatuaż. Oczywiście, że musi dotrzymać słowa. Nie ważne, komu złożył obietnicę, jako człowiek honoru i dobrego serca musi się z niej wywiązać. Byłby głupcem, gdyby dla kaprysu zawiódł czyjeś zaufanie. Nawet, jeśli obdarował go nim istny demon.
Zmęczony rozmyślaniem o tak przygnębiających sprawach, przewrócił się na bok i zamknął oczy. Zapadł w głęboki sen, ogrzewany słońcem i otulony śpiewem ptaków.
I choć zwykle panował nad tym, co mu się śni, tym razem nie był pewny, czy to sen, czy jawa. Spojrzał w lustro, przyglądając się swojej sylwetce. Odziany w czarny frak i koszulę, na których tle znacząco wyróżniała się złota muszka, wyglądał zupełnie inaczej, niż na co dzień. Kasztanowa czupryna była gładko zaczesana na bok. Blade, gładkie policzki zdobiły skrzące się piegi, mieniąc się ni to złotem, ni to srebrem. Wyszedł na korytarz, słysząc cichą muzykę dobiegającą z oddali. Skórzane lakierki stukały obcasami przy każdym kroku, prowadząc go wprost ku kojącym dźwiękom fortepianu. Preludium deszczowe Chopina odbijało się od ścian, zupełnie jakby chciało wydostać się na zewnątrz i pożreć wszystko dookoła.
Zszedł po schodach, gładząc dłonią marmurową barierkę. Zatrzymał się na przedostatnim stopniu, wpatrując się w plecy mężczyzny siedzącego przy instrumencie i wydobywającego z niego pełne smutku i rozpaczy dźwięki. Jego ciało kołysało się w takt kolejnych tonów, raz nachylając się nad klawiaturą, by zaraz potem mocno odrzucić głowę w tył i wygiąć plecy.
- Fortepian był pierwszą rzeczą, jaką skradziono z mojego domu – wyznał, ani na chwilę nie przestając grać – a zarazem pierwszą, która w nim stanęła. Swego czasu często dawałem koncerty, kobiety to uwielbiały.
- Nic dziwnego. Masz niebywały talent.
- Uczyłem się od mistrzów. Szkoda, że zdążyłem zapomnieć, jak to jest muskać klawisze palcami, czuć to wszystko w kościach, stawać się jednością z duszami wszystkich słuchaczy… Brakuje mi tego.
- Jeśli chcesz, mogę kupić jakiś fortepian i wstawić go tutaj. Gdy wrócisz…
- A wrócę? Twoje wątpliwości są aż za bardzo wyczuwalne.
- Waham się, to prawda, ale zamierzam dotrzymać słowa.
- Każdy tak na początku mówi, a później daje się omotać chciwości, pragnieniom, samolubności… Nawet ty, gdy spostrzeżesz swe dzieło, złamiesz obietnicę. Gdyby nie kontrakt, nie miałbym na co liczyć. Tak przynajmniej spotka cię moja kara. Rachunki zostaną wyrównane.
- Jeśli umrę, to kto sprowadzi cię tu z powrotem?
- Zapewne nikt. Resztki mojej mocy wygasną w przeciągu stu, stu pięćdziesięciu lat, a ja zapadnę w głęboki sen, z którego już się nie obudzę. Tak jak Will.
- Will był… twoim bratem? – zapytał nieśmiało. Usiadł na barierce i zjechał kawałek, zatrzymując się na szerokim ozdobnym ślimaku.
- Był tym, kim dla ciebie była Mabel.
- Skąd o niej wiesz?
- Z twoich snów, rzecz jasna. Wiele śnisz, odkąd tu przyjechałeś, prawda? Jak myślisz, dlaczego?
- Mam tak dużo na głowie, o tylu rzeczach muszę myśleć… To na pewno przez stres.
- Naiwny z ciebie dzieciak – zaśmiał się, odwracając głowę. Żółte ślepia o kocich źrenicach wwiercały się w jego twarz z dziwną mieszanką smutku, złości i szaleństwa. Szeroki uśmiech obnażył ostre zęby, w głębi ust błysnęły długie kły. – Jak jeden umysł może tak dalece mieszać oniryzm i realizm w jedno?
Przestał grać, nagle wstając od instrumentu i zbliżając się do niego tanecznym krokiem. W pomieszczeniu rozbrzmiał The Big Bang od Tape Five, było jednak w tym utworze coś mrocznego. Energiczne pstrykanie palcami w połączeniu ze stukaniem butów o posadzkę dawało niesamowity efekt.
- Zatańczymy? – zapytał. Gwałtownym ruchem zrzucił go z barierki i przyciągnął do siebie. Znów go prowadził, tym razem pewniej i jakby w bardziej zaborczy sposób. – Lubisz mój dom, a on lubi ciebie. To niemal jak zdrada. Jednak nim się spostrzegłem, nie potrafiłem cię wyeliminować. Tyle razy ściskałem twoją kruchą szyję, gotowy zmiażdżyć ją jednym ruchem… A teraz, gdy patrzę na ciebie, trzymam tak blisko, ożywają wspomnienia mojej egzystencji pośród ludzi. Było tak zabawnie!
- Przecież zawarliśmy kontrakt – wyjąkał, instynktownie dając ponieść się muzyce. Patrzył ufnie na istotę, która przecież tyle razy miała okazję, by go skrzywdzić.
- Ach, kontrakt, jakaż to piękna rzecz! Szkoda, że to tylko wymówka.
- Jak to wymówka?
- Brzydzę się tobą, człowieku. Patrzenie na dobro, które czynisz wokół siebie, jest odrażające. Jeszcze gorsze jest to, że właśnie przez ciebie tak bardzo zapragnąłem spędzić choćby jedną noc wśród was. Czy odzyskałem wiarę w wasz gatunek? Niekoniecznie. Sam nie wiem, co to za uczucie. Nienawidzę go.
- W ogóle cię nie rozumiem. Co sprawiło, że taki jesteś? Co oni ci zrobili?
Tym razem wokół nich rozpłynął się jazzowy utwór Milesa Davisa, Blue in Green, spowijając ich melancholią. Demon ułożył dłonie na biodrach mężczyzny, ten zaś zarzucił ręce na kark partnera. Razem poruszali się w rytm muzyki, powoli, niespiesznie, jakby z obawą.
- Kochałem was, naprawdę. Zamieszkałem tu ponad sto lat temu, a że znikąd pojawił się bajecznie bogaty hrabia, towarzyski, tajemniczy, przystojny, towarzystwo oszalało na moim punkcie. Zdobyłem przyjaciół, kochałem się z coraz to piękniejszymi kobietami i mężczyznami, piłem wyborne wino, jadłem potrawy, których smak zniewalał, podróżowałem i poznawałem świat. Lecz gdy wszyscy wokół mnie się starzeli, ja pozostawałem wiecznie młody. Stopniowo zaczęto się ode mnie odwracać, uważano za pomiot Szatana, znienawidzono. Wtedy przyszedł mój brat. Bał się, że ludzie w końcu mnie skrzywdzą. Chciał zabrać mnie z powrotem do domu, lecz ja głupi wierzyłem, że będę mógł żyć na ziemi ile tylko zapragnę. W końcu byłem potężny, niezwyciężony, a moja jedyna słabość, Will, nie wyściubiał nosa ze swojego wymiaru. Nie doceniłem ani jego, ani ludzi…
- Czy oni… zabili go? – zapytał słabym głosem.
- Gorzej. Zniewolili i uczynili swoim sługą. Nie wiem jak, ale weszli w posiadanie Gwiezdnej Księgi. Podejrzewam, że któryś z wrogich demonów podrzucił ją do tego świata, korzystając z zamieszania i znajdując sposób na pozbycie się mnie. W ten sposób ludzie przywołali Willa, zakuli go w kajdany i zmusili, by mnie zapieczętował. Nawet nie wiem, co się z nim później stało.
- W takim razie wciąż możesz mieć nadzieję, że żyje. Czyż to nie wspaniałe?
Hrabia jedynie się uśmiechnął, kpiąc z naiwności młodego człowieka. Mógł okazać się przydatnym narzędziem. Gdyby nim odpowiednio pokierować, stałby się bardzo wartościowy. Na kogoś takiego czekał przez te wszystkie lata.
-Teraz już rozumiesz, dlaczego tak bardzo was nienawidzę. Jesteś zadowolony?
- Zadowolony to za dużo powiedziane. Moja ciekawość została zaspokojona, to fakt, i cieszę się z tego, ale…
- Tak? – zachęcił go, długim placem przeciągając po jego policzku.
- Jest mi wstyd. Jak oni mogli tak okrutnie cię potraktować? Przecież nie robiłeś niczego złego!
- Bali się, ich reakcja była zrozumiała.
- Skoro się bali, powinni postarać się zrozumieć kim jesteś. Tak jak ja.
- Po prostu pospiesz się, skończ swoje zadanie i uwolnij mnie. Zbyt długo czekałem na zemstę – nakazał.
Po tych słowach mężczyzna obudził się. Nie wiedząc, gdzie jest i co się dzieje, przypadkowo spadł z leżaka, za bardzo się wiercąc. Odetchnął, nadal czując dłonie pewnie trzymające jego ciało. Drgnął, przypominając sobie kolejne szczegóły. To, co mu się przyśniło, było jedną z dziwniejszych rzeczy, jaka przytrafiła mu się w tej tajemniczej, pełnej zagadek i sekretów posiadłości.
* * *
Minęło lato. Wraz z nadejściem jesieni dworek był całkowicie odrestaurowany. Ściany i podłogi lśniły jak nowe, meble zyskały drugie życie, sad i ogród pełne były nowych roślin, teraz szykujących się na zimę. W holu stał piękny fortepian, dokładnie nastrojony, niecierpliwiąc się, kiedy w końcu ktoś na nim zagra.
Mężczyzna kończył pakować swój skromny dobytek do samochodu. Nikomu nie mówił o swojej decyzji. Pragnął zniknąć stąd bez żadnego ostrzeżenia i wrócić do swoich rodzinnych stron. Nim to jednak nastąpi, musiał spełnić ostatnie zadanie. Bał się tego, lecz wiedział, że nie ma innego wyjścia. Palący znak przypominał mu o tym przy najmniejszym zawahaniu. Narzucił ciemnobrązowy trencz i powolnym krokiem zagłębił się między drzewa. Drogę wskazywały mu skrawki materiału wiszące na gałęziach.
Kilka razy czuł nieopisany niepokój. Jego ciało zaczynało drżeć, buntując się przed dalszą wędrówką. Intuicja podpowiadała mu, że nie powinien tego robić. Że lepiej zginąć, niż dotrzymać słowa. On jednak uparcie parł naprzód, zaciskając palce na ramionach. Ból był jedyną rzeczą, która wyrywała go z odrętwienia i przywracała zdolność myślenia.
W końcu stanął na polanie. Nic się w niej nie zmieniło. Była tak samo cicha, jasna i odosobniona. Rzeźba tkwiła na swym miejscu, otoczona spaloną ziemią. Mężczyzna stanął naprzeciw niej, po raz ostatni zbierając w sobie całą odwagę. Rozciął skórę na dłoni scyzorykiem, a gdy z rany popłynęła krew, mocno uścisnął kamienną rękę. Coś chwyciło go za gardło, i chwilę zajęło, nim potrafił wydobyć z niego jakikolwiek dźwięk.
- Bill Cipher! – wykrzyczał. Jego głos był piskliwy, załamywał się, wystarczył jednak, by wyrwać pradawną istotę z jej okowów.
Pomnik zaczął kruszyć się i pękać. Z powstałych szczelin wypełzały czarne lepkie macki, rozpychając uparty kamień i torując przejście. Towarzyszył temu nieprzyjemny chlupot i odgłos przypominający krztuszenie się. Smród spalenizny spowił powietrze, czyniąc je gęstym i ciężkim.
Nagle o ziemię oparła się dłoń odziana w skórzaną rękawiczkę. Zaraz za nią wyłonił się czarny cylinder, unoszący się nad złotą burzą włosów. Łypnęły żółte, pełne szału ślepia, usta wygięte w bolesnym grymasie wydały z siebie jęk wysiłku. Macki po raz ostatni szarpnęły się, ostatecznie niszcząc posąg, i rozpłynęły się. Hrabia miękko wylądował na trawie, otrzepując swój czarno-złoty frak i białą koszulę. Zapiął kamizelkę co do guzika, poprawił muszkę, zaś prawe oko zakrył lśniącą trójkątną przepaską, która, choć czarna niczym noc, w słońcu lśniła platynową poświatą. W wyciągniętej ręce pojawiła się laska, na której beztrosko się oparł. Zlustrował człowieka uważnym spojrzeniem, jakby zastanawiając się, co dalej.
- Dipper Pines dotrzymał słowa – stwierdził, uśmiechając się przebiegle.- I cóż ja teraz pocznę?
- Zgodnie z umową wrócisz do swojego domu, a mnie nigdy więcej nie ujrzysz.
- Tylko… czy naprawdę tego teraz chcę?
Mężczyzna wytrzeszczył oczy, nie rozumiejąc, skąd nagłe wahanie demona. Ich układ był prosty. Wypełnił warunki, miał więc prawo, by odejść. Ręka, która pierwszy raz od dawna przestała boleć, tylko go w tym utwierdzała.
- Byłeś mi tak wierny i posłuszny. Przypominałeś mojego ukochanego braciszka. Będziesz idealnym naczyniem dla jego startej w pył duszyczki.
- Nie tak się umawialiśmy!
- Och, dzieciaku, nie dramatyzuj – westchnął. Pstryknął palcami, i obaj przenieśli się do posiadłości. O szyby bębnił siarczysty deszcz, ciemne niebo przecinały błyskawice. – Proponuję układ, o jakim żaden śmiertelnik nie mógłby nawet śnić. Ofiaruję ci moc Willa, a jedyne, co będziesz musiał robić, to być mi posłusznym.
- Przecież mówiłeś, że…
- Kłamałem! – warknął, zirytowany. – Gdy ludzie zaczęli mnie nienawidzić za to, kim jestem, chciałem ich wszystkich wymordować. Will, ten cholerny przebiegły drań, poświęcił swoje materialne istnienie, by mnie zapieczętować. Nie spodziewałem się, że będzie do tego zdolny. Jednak teraz, gdy ja powróciłem, a jego moc marnuje się gdzieś w eterze, poczułem, że naprawdę mogę wszystko. Zastąpisz mojego bliźniaka, a dzięki temu, że będę cię całkowicie kontrolował, nigdy mi nie zagrozisz.
- Nie ma mowy! Nigdy nie zgodzę się na coś takiego!
- Już to zrobiłeś, dzieciaku – oznajmił, sugestywnie poruszając brwiami i wskazując na ich uściśnięte dłonie owiane błękitnym płomieniem. Mężczyzna spróbował się wyrwać, na co demon ostatecznie pozwolił, było jednak za późno.
Na ręce Dippera zaczął wypalać się kolejny tatuaż. Tym razem był większy, choć o dziwo jego powstawaniu nie towarzyszył ból. Wokół trójkąta symbolizującego Billa pojawiły się dwa okręgi dzielące się na dziesięć równych części, te zaś wypełniły nieznane mu symbole.
- Widzisz? Już jesteś mój – zaśmiał się. Ruchem dłoni sprawił, że nadgarstki chłopaka zostały skute jarzącymi się na błękitno kajdanami, on sam zaś nie mógł się ruszyć. – Minie trochę czasu, nim odzyskam pełnię mocy, lecz gdy już do tego dojdzie, od razu wyruszymy na poszukiwania mocy Willa. A wtedy…
Nie dokończył, lecz szaleństwo i chęć mordu w jego oczach były doskonale czytelne. Pines przełknął ślinę, cudem powstrzymując cisnące się do oczu łzy. Odwrócił głowę, nie chcąc patrzeć na istotę, która okłamała go i wykorzystała w tak okrutny sposób. Był głupcem, który łudził się, że swoim intelektem i siłą woli pokona wszelkie przeciwności. Teraz widział, że przegrał już na samym początku.
- To jak? Zaczynamy zabawę? – zapytał Cipher, całując go w policzek. – Choć przed nami cała wieczność, nie będziemy się nudzić. Obiecuję ci to.
Złowieszczy śmiech wydobywający się z jego gardła był ostatnim dźwiękiem, jaki zapamiętał przed całkowitym oddaniem mu się i porzuceniem wolnej woli.






O matko, jak ja kocham ten ship ♥
No nic, mam nadzieję, że się podobało. Życzę miłego dnia (albo nocy, zależy kiedy to czytacie) wszystkim, którzy dotarli do tego momentu.
Trzymajcie się i do następnej notki, Towarzysze!

poniedziałek, 19 listopada 2018

I że Cię nie opuszczę...

Hej! Znów długo mnie tu nie było... Cóż, tak to jest, jak się ma mniej czasu na pisanie niż zwykle, a ten, który się jednak na to znajduje, poświęca się na pisanie E-booka. Bo tak, planuję zacząć wystawiać swoje prace na Beezar. Gdy tylko mi się ta sztuka uda, dam znać. Dlatego wybaczcie, że czekacie miesiącami na cokolwiek nowego (a już tym bardziej na Fairyland). Jak się już ogarnę, postaram się to wszystko nadrobić ;)
Opowiadanie znowu z One Piece'a.
Motyw przewodni: Pióra (przeskoczyłam jeden temat, który niebawem również powinien się pojawić).
Paring: Doflamingo x Crocodile


Mocno zacisnął zęby, na chwilę wstrzymując oddech. Pojedyncza kropla potu leniwie przetaczała się po jego skroni, by spłynąć po kwadratowej żuchwie i skapnąć na jasnoróżowy kołnierz golfu. Przygryzł wargę, koncentrując się na jak najdokładniejszym zmierzeniu smukłych, umięśnionych nóg.
- Możesz na chwilę się rozluźnić – oznajmił w końcu, samemu oddychając z ulgą i zapisując w notatniku kolejny wymiar.
Jego klient westchnął ciężko, nie skarżąc się jednak ani słowem. Czuł się nieco niezręcznie, stojąc na drewnianym okrągłym podwyższeniu w samych tylko bokserkach, lecz rozumiał, że to konieczne. Jego nowy, szyty na miarę garnitur miał być perfekcyjny, a dla tego warto się poświęcić.
- Dlaczego to aż tyle trwa? – nie wytrzymał w końcu. Był ciekawy, choć jego chłodny jak zwykle głos mógł sugerować coś zgoła innego.
- Ciało ludzkie skrywa wiele tajemnic. Trzeba nie lada trudu, by odkryć część z nich i zapisać je za pomocą cyfr. To właśnie dlatego moje stroje są tak niesamowite; bo potrafię wsłuchać się w mięśnie i ścięgna, kości i nerwy, skórę, tkankę tłuszczową, żyły, włosy, każdą najmniejszą niedoskonałość. Ktoś, kto tego nie rozumie, tworzyć będzie tylko zadowalające projekty, nigdy nie osiągnąwszy prawdziwego geniuszu.
- To prawda, co o tobie mówią.
- Jest tego tak wiele, że kompletnie nie mam pojęcia, o którą część ci chodzi – zaśmiał się, przeciągając długimi palcami po jego ramionach.
- Uprzedzali mnie, że jesteś bardzo specyficznym człowiekiem. Genialnym, acz szalonym.
- A czymże jest geniusz bez odrobiny obłędu?
Nie odpowiedział, jedynie przyjrzał się uważniej jego wykrzywionym w zadziornym uśmiechu ustom. Było coś w tym mężczyźnie, co wysyłało sprzeczne sygnały. Z jednej strony miał wrażenie, że to po prostu kolejny egocentryk, lecz z drugiej widział go jako łowcę czającego się w gąszczu i czekającego na dogodną okazję do ataku. Niczym wilk w owczej skórze.
- Mogę? – zapytał, łapiąc go za lewą dłoń i sugestywnie skubiąc brzeg skórzanej rękawiczki.
- Wolałbym nie – mruknął niepewnie.
- Nalegam. W przeciwnym wypadku mogę coś źle oszacować i rękaw nie będzie pasował.
Westchnął, i z niezadowolonym grymasem pozbył się rękawiczki.
- Dziękuję – powiedział uprzejmie, ani przez chwilę nie pokazując, że jego proteza dłoni zrobiła na nim jakiekolwiek wrażenie. Wydawać się mogło, że nawet się nią nie zainteresował; cóż za miła odmiana po setkach najróżniejszych reakcji na ten fakt. – Po ostatnim projekcie zostało mi sporo pięknej czarnej skóry. Jeśli zechcesz, mogę ci dorobić do kompletu parę rękawiczek. Ta wydaje się być nieco znoszona.
- Chętnie. Tylko uprzedzam, w tej kwestii trudno mnie zadowolić.
- Zatem postaram się po dwakroć. Spróbuj teraz oddychać jak najpłycej. Powiem ci, kiedy zacząć brać głębokie wdechy.
Skinął głową, ograniczając pobierane powietrze do potrzebnego minimum. Choć metr nieprzyjemnie drażnił jego skórę, nie drgnął ani razu. Przymknął powieki, całkowicie się wyciszając. Był niczym posąg, nieruchomy, stateczny, cichy i cierpliwy.
- Teraz głęboko – oznajmił, pozwalając, by miarka rozszerzała się wraz z powiększającą się klatką piersiową, a następnie żebrami i brzuchem. Powtórzył wszystko kilka razy, po czym odsunął się i spisał liczby w zeszycie. – Jest pan bardzo wdzięcznym modelem, panie Crocodile. To rzadkość.
- Po prostu potrafię panować nad własnym ciałem.
- Jesteś też cierpliwy, słuchasz co się do ciebie mówi i rozumiesz to. Zazdroszczę twojej przyszłej żonie.
- Nie żenię się.
- Więc po co ci ślubny garnitur?
- Na ślub moich synów.
- Och, tym bardziej zazdroszczę. Musicie być z żoną bardzo szczęśliwi.
- Nie bez powodu nie noszę obrączki, wiesz? – mruknął, przyłapując go na jednoznacznym zerknięciu na prawą dłoń.
- Gdybym nie musiał tak bardzo ciągnąć cię za język, te podchody nie byłyby potrzebne. To jak? Jesteś szczęśliwy?
- Przede wszystkim skołowany. Nadal nie mogę uwierzyć, że szykuje mi się potrójne gejowskie wesele.
Słysząc to, mężczyzna wybuchnął gromkim perlistym śmiechem. Wygiął się dziwacznie, głowę mocno odchylając w tył i wykonując bliżej nieokreślone ruchy rękami.
- Teraz to mnie naprawdę zaskoczyłeś – wykrztusił, zdejmując z nosa okulary i ocierając łzy. Crocodile po raz pierwszy ujrzał jego oczy, o pięknym, regularnym, nieco ostrym kształcie. Gdy rozchylił powieki, spojrzały na niego mętne, stalowo błękitne tęczówki otoczone delikatnymi, jasnymi rzęsami. Oczy potwora, które pożarłyby go, gdyby tylko zapragnęły. – Jak do tego doszło?
- Sam chciałbym wiedzieć. Te urwisy to chodzące zagadki, i to już od najmłodszych lat.
- Cóż… Ponoć niedaleko padają jabłka od jabłoni.
- W takim razie nie chciałbym poznać żadnej jabłoni, z której spadły takie cudaki – powiedział, po raz pierwszy uśmiechając się w jego towarzystwie. Mężczyzna to zauważył, i musiał przyznać, że do twarzy mu z radością.
- Więc nie są twoi?
- Nie. Adoptowałem ich. Sabo, najstarszy, miał wtedy dwanaście lat, Ace jedenaście, a Luffy dziewięć. I choć nie są spokrewnieni, byli nierozłączni i musiałem wziąć całą trójkę.
- Skąd decyzja, by w ogóle adoptować jakiekolwiek dziecko? – zagadnął, mierząc jego ręce.
- Dość szybko dowiedziałem się, że jestem bezpłodny. Poza tym, zawsze brakowało mi rodziny, czułem się samotny w swoim ogromnym, pustym i cichym domu. Na początku chciałem tylko sprawdzić, jak to jest mieć przy sobie dziecko, dlatego pojechałem z wizytą do sierocińca. A tam… Cóż, moje serce skradł Luffy.
- Jak mu się udała ta sztuka?
- Najpierw uważnie mi się przyglądał, a potem… Przygładził swoje sterczące włosy, narysował sobie bliznę na twarzy jak moja i zaczął paradować za mną, dumny i poważny jak cholera. Trochę się przeraził, gdy przed nim kucnąłem i zarzuciłem mu swój płaszcz na grzbiet, ale zaraz potem obszedł cały budynek razem ze mną. Wtedy wiedziałem, że to właśnie jego chcę.
- Z chęcią bym go poznał. Zresztą, w ogóle nie wyobrażam sobie ciebie jako ojca. Jesteś zbyt poważny i sztywny.
- Nie zmienia to faktu, że jeśli tylko się postaram, potrafię całkiem nieźle się rozluźnić – odparł, patrząc na niego i rzucając mu nieme wyzwanie. - Wystarczy mnie lepiej poznać, panie Donquixote, by się o tym przekonać.
Mężczyzna, nawet jeśli zaskoczony jego nagłą śmiałością, w żaden sposób nie dał tego po sobie poznać. Kontynuował swoją pracę, choć w kąciku jego ust zbłąkał się uśmiech, od razu zamaskowany wysuniętym językiem i wzmożonym skupieniem.
- Z przyjemnością wyskoczyłbym kiedyś z tobą na drinka – oznajmił w końcu, ze stoickim spokojem kreśląc kolejne wymiary w notatniku.
Crocodile chciał odpowiedzieć, lecz rozproszył go dźwięk dzwoneczka zwieszonego nad drzwiami, zwiastującego nadejście klienta.
- Dziwne… Przecież z nikim się nie umawiałem na tę godzinę - zastanowił się na głos Donquixote, drapiąc się po tyle głowy i nasłuchującego lekkich kroków na drewnianej posadzce. – Mieli mi nie przeszkadzać.
- Długo jeszcze? – zapytał niski, drobny chłopak o roztrzepanych czarnych włosach i roziskrzonych oczach. Zajrzał do pomieszczenia, a jego twarz ozdobiło najpierw zdziwienie, a następnie rozbawienie. – Hej, tato, nie pomyliło ci się coś? Miałeś mieć przymiarki do garnituru, a nie paradowanie w samych gatkach.
- A ty miałeś być z braćmi i pomagać im przy wyborze kwiatów – przypomniał mu z wyrzutem, schodząc z podestu i ciągnąc go lekko za ucho. – Znowu im się urwałeś, nie mówiąc dokąd idziesz?
- Żaden problem, domyślą się.
- Niech zgadnę. Czyżby zaszczycił nas sam czcigodny Luffy? – zapytał Donquixote, lustrując go znad notatnika zaciekawionym wzrokiem.
- Więc tatko już o nas opowiadał? – odparł, szczerząc się i emanując niemal oślepiającym blaskiem; był niczym słońce, które, gdziekolwiek się pojawi, roztacza wokół siebie niepowtarzalny urok.
- Owszem. Byłem bardzo ciekaw osoby, która roztopiła jego lodowate serce jako pierwsza. Widać niektóre marzenia się spełniają.
- Shishishi, tylko nie daj się zaprosić na drinka, bo spędzisz cały wieczór, słuchając historii o naszej trójce.
Mężczyzna uśmiechnął się tajemniczo, ukradkiem spoglądając na Crocodile’a, by następnie zaprowadzić go z powrotem na podwyższenie i chwycić w dłonie metr.
- Luffy, idź do Ace’a i Sabo. Zadzwonię do was jak skończę.
- A nie mogę zostać? I tak drą się na mnie, że tylko im przeszkadzam.
- Doprawdy, same z wami zmartwienia…
- Usiądź tutaj, młody człowieku – powiedział Donquixote, podsuwając mu atłasowy stołek i klepiąc jego miękkie obicie. – To nie powinno długo zająć. Prawie skończyliśmy.
Luffy bezceremonialnie zignorował jego zachętę do spokojnego spędzenia czasu i zaczął przechadzać się po pracowni. Co chwilę to znikał im z oczu, to znów pojawiał się na horyzoncie, oglądając coraz to nowe rzeczy. O dziwo żadnemu z nich nie przeszkadzała jego obecność; stała się ona naturalną częścią otoczenia, tak samo jak pyknięcia klapków stykających się z piętami czy ciche westchnięcia i chichoty. Taki był właśnie Luffy. Wszędzie pasował, albo to wszystko pasowało do niego.
W pewnym momencie na czarnych włosach Crocodile’a wylądowało małe, różowe piórko, by następnie opaść po jego twarzy na ziemię. Mężczyzna, czując łaskotanie w nos, nabrał głęboko powietrza i kichnął, gwałtownie wyrywając rękę w delikatnego uścisku krawca i przytykając ją do ust. Obaj spojrzeli w tył, gdzie jak gdyby nigdy nic tańcował Luffy, rozdmuchując wokół siebie barwne pierze i nucąc coś pod nosem.
- Hej, Luffy! – upomniał go, lecz zaraz potem znowu kichnął. Wszędzie, gdzie nie spojrzał, sypały się pióra, osuwając się po jego ciele i drażniąc skórę swym dotykiem. Zadrżał, czując uporczywe łaskotanie na piersiach; Donquixote jak gdyby nigdy nic droczył się z nim, z rozbawieniem pieszcząc jego mostek złapanym w locie puchem.
- Musimy sobie załatwić kilka kartonów piórek! – wykrzyknął chłopak, zachwycony tym, co wyczynia. – Jak będziemy tańczyć pierwszy taniec, spuści się je z sufitu i…
- Ani słowa więcej! – huknął Crocodile, otrzepując się z różowego cholerstwa i odtrącając od siebie namolne ręce. – Dziecko, czy ty nie potrafisz usiedzieć nawet kilku minut bez rozpętania armagedonu? Przecież ciebie trzeba będzie spętać, żeby wasz ślub doszedł do skutku.
- Bez przesady, nie będzie tak źle – odparł, szczerząc się beztrosko. Nogami w dalszym ciągu wprawiał w ruch opadłe na podłogę pierze, toteż Crocodile złapał go pod pachami i usadził na stołku.
- Siedź tu i ani drgnij. A jak skończymy mierzenie, posprzątasz tu.
- Wiesz, chyba wolałbym sam się tym zająć – wtrącił Donquixote, patrząc na zdruzgotanego chłopaka. Obawiał się, że podczas porządków zrobi się tu jeszcze większy bałagan i chaos, i wolał w porę tego uniknąć. – To żaden problem.
- Przepraszam, panie Mingo. Już będę grzeczny – wydukał Luffy, czując na sobie karcące spojrzenie ojca.
- Mingo? – powtórzył, zdziwiony. Zaśmiał się gardłowo, kręcąc głową z niedowierzaniem. – Tak mnie jeszcze nie wołali.
- Proszę cię, kończ wreszcie – westchnął cierpiętniczo Crocodile, pocierając czoło i starając się opanować. Żałował, że zamiast Luffy’ego nie przyszedł do nich Sabo. On jako jedyny z całej trójki potrafił należycie się zachować, no i nie przyprawiał go o ból głowy w przeciągu kilku sekund.
- Zobaczmy… Zanim nam przerwano, to było jakieś… - mruczał do siebie, wymachując metrem i mierząc kolejne fragmenty lewej ręki Crocodile’a. Był przy tym ostrożny, lecz w ten profesjonalny, nieinwazyjny sposób. Zupełnie jakby nie zauważał protezy, mając ją za najzwyklejszą w świecie dłoń. – Jeśli chodzi o garnitur, na razie to wszystko. Dam ci znać, kiedy przyjechać na kolejne przymiarki. Rozmiar dłoni dopasuję następnym razem.
- Nareszcie! – stęknął Luffy, zrywając się z siedzenia i rozprostowując plecy. – Chodźmy coś wszamać! Zgłodniałem przez to wszystko.
- Och, bez wątpienia zasłużyłeś na solidny posiłek – zaśmiał się Donquixote – prawda, panie Crocodile?
- Zadzwoń do Sabo i zapytaj, czy już skończyli. I powiedz im, że będziemy na nich czekać w Krewetkowym Domu.
- Juhu! Krewetki! – wydarł się chłopak, podskakując w miejscu i wygrzebując komórkę z kieszeni szortów.
Crocodile, widząc, że zajął czymś syna, z czystym sumieniem zniknął za kotarą i zaczął się ubierać. Z ulgą przysiadł na pufie, wiążąc sznurówki skórzanych pantofli i poprawiając nogawki. Zapinając koszulę, musiał wstać, gdyż materiał nie chciał współpracować, wyginając się i układając w dziwaczne fale.
- Pomogę ci – zaproponował Donquixote, wślizgując się do przebieralni i odciągając jego dłonie od guzików.
- Dobrze wiesz, że umiem to zrobić.
- Wiem. Mimo tego, nadal chcę je zapiąć. Zboczenie zawodowe.
Wywrócił oczami, prostując się i uważnie przypatrując się mężczyźnie. Widząc, że znowu założył na oczy swoje okropne okulary przeciwsłoneczne o czerwonawych szkłach, zdjął mu je z nosa.
- Po co je nosisz? Są głupie.
- Dzięki nim nikt mi nie wypomina, że nie patrzę mu w oczy podczas rozmowy.
- Wymówka jeszcze głupsza, niż te szkła – stwierdził, odrzucając je na siedzisko. – Ktoś, kto ma tak piękne oczy, nie powinien ich chować, bez względu na powody, które sobie mnoży.
- Cała wasza rodzinka ma w zwyczaju mówić rzeczy, które nikomu innemu nie przeszłyby przez gardło? – zapytał, rzeczywiście nie potrafiąc odwzajemnić spojrzenia drugiego mężczyzny i błądząc wzrokiem po koszuli, którą z uporem maniaka poprawiał.
- Ty też mówisz to, co myślisz. Miałem cię za osobę, która ma w nosie zdanie innych, zawsze znajdującą swoją własną alternatywę. Czyżbym się mylił?
Krawiec wzruszył ramionami, uśmiechając się półgębkiem. W końcu zdobył się na odwagę i zajrzał głęboko w ciemne, niemal czarne oczy Crocodile’a, pod którym nogi prawie się ugięły. Zachłysnął się powietrzem, zachwycony intensywnością i dzikością płynącymi ze świdrujących go ślepi, pożerających jego duszę i gnieżdżących się w jego umyśle już na zawsze. Chrząknął, próbując przywrócić się do porządku, lecz niewiele to dało.
- Lepiej się pospiesz. Jeszcze chwila i Luffy zacznie się niecierpliwić.
- Tak… Masz rację – przyznał, zaczesując włosy i rozsuwając zasłonę. – Będę czekał na twój telefon.
- W takim razie już nie mogę się doczekać, aż go odbierzesz.
Crocodile pewnym krokiem wyszedł z pracowni, nie oglądając się za siebie i z uwagą słuchając trajkoczącego syna. Ani przez chwilę nie dał po sobie poznać, jak dzisiejsza wizyta na niego wpłynęła. Był dosłownie zauroczony mężczyzną, który obiecał uszyć dla niego najwspanialszy garnitur, jaki kiedykolwiek istniał. Nie tylko jego charyzma i sposób bycia, ale i tajemniczość powodowały, że pragnął poznać go lepiej. Dowiedzieć się, jaką jeszcze osobą potrafi być Doflamingo Donquixote.
- Spodobał ci się – nie wytrzymał w końcu Luffy.
- Kto taki?
- Jak to kto? Mingo – odparł, szczerząc się i po raz kolejny zadziwiając go swoją przenikliwością.
- Jest… interesującym człowiekiem.
- Jak chcesz, da się załatwić czwartą przysięgę. Będzie do kompletu.
Mężczyzna szturchnął go, kręcąc głową z rozbawieniem, po czym, jakby dla pewności, zaczął tarmosić jego czuprynę.
- Tylko nic nie mów chłopakom, przynajmniej nie przy mnie. Nie mam ochoty brać udziału w waszych plotach na mój temat.
- Spokojnie, tato. Powiem im, jak już wrócimy do domu.
* * *
- Masz jakieś uwagi? Sugestie? – zapytał Donquixote, obserwując swojego klienta ubranego we wstępny format garnituru. Jak na razie nie zauważał żadnych poważniejszych odchyleń od sylwetki, musiał dokonać jedynie kilka drobnych poprawek. Wszystko to skrupulatnie notował i delikatnie zaznaczał na materiale. Był dumny, że po raz kolejny niemal od razu idealnie trafił z krojem.
- O dziwo nie. Spisałeś się.
- Twoja pochwała jest najwspanialszą nagrodą za moją ciężką pracę.
- Nie założyłeś dziś okularów – zauważył, delikatnie rozpinając guziki marynarki.
- Nie widzę już powodu, by je przy tobie nosić.
- Cieszy mnie to.
- Za to ty nadal kryjesz swoją dłoń w rękawiczce – mruknął, chwytając jego palce i przeciągając opuszkami po gładkiej, miejscami delikatnie przetartej czarnej skórze. Wiedział, co jest pod nią. Już raz czuł chłód sztucznego tworzywa, tak bardzo niepodobnego swą strukturą do ciepłego ludzkiego ciała. – Jak ją straciłeś?
- Miałem wypadek, gdy chodziłem jeszcze do szkoły średniej. Jakiś idiota wjechał na przejście dla pieszych, mając czerwone. Padło na mnie.
- Pewnie było ciężko się z tym pogodzić.
- Nauczyłem się z tym żyć. Jedyne, co mnie irytuje, to przesadzone reakcje na sam widok.
- Nie myślałeś kiedyś, żeby przymocować sobie złoty hak i udawać pirata? – zapytał, uśmiechając się i spoglądając na niego nieśmiało.
- Właściwie… mam jeden w domu. Luffy zawsze się upierał, że mam być złym piratem, z którym cała trójka musi walczyć.
- Naprawdę? Wychodzi na to, że spełniałeś każdą zachciankę swoich synów. Tego się po tobie nie spodziewałem.
- Dla dzieci robi się wiele szalonych rzeczy, szczególnie dla tych, które nie spodziewały się, że ktokolwiek je jeszcze pokocha prócz siebie nawzajem.
Doflamingo skinął głową. Nagle zamarzyło mu się poczuć choć przez chwilę to ciepło, którym Crocodile każdego dnia obdarowywał swoją rodzinę. On sam szybko się usamodzielnił i zerwał kontakty z rodzicami, spotykając się od czasu do czasu jedynie z bratem. Nigdy nie myślał o szukaniu żony i płodzeniu dzieci. W pełni oddał się swojej pracy, poświęcając jej całe swoje życie. Teraz czuł ukłucie żalu, że nie spróbował postawić stopy na innej drodze.
Crocodile, zdjąwszy garnitur, zaczął zakładać własne ubrania. Tym razem były to ciemne jeansy, biała koszulka w serek i mokasyny. Tak bardzo różniło się to od jego standardowego ubioru, składającego się z koszul i eleganckich materiałowych spodni.
- Połóż tu dłoń – zakomunikował krawiec, gdy mężczyzna do niego dołączył. Wskazał na arkusz białego papieru, a gdy Crocodile wypełnił jego polecenie, zaczął pieczołowicie odrysowywać kształt jego kończyny. Tak samo obszedł się z protezą, bez krępacji rozkładając ją na kartce i nadając jej pożądane ułożenie. Na koniec zanotował kilka uwag starannym, pochyłym i ostrym niczym brzytwa pismem, mamrocząc coś do siebie.
- Kiedy mogę liczyć na kolejną wizytę?
- Zadzwonię do ciebie. Trudno przewidzieć, ile może to potrwać.
- Gdybyś chciał się kiedyś spotkać poza pracą, pisz śmiało. Przyda mi się chwila wytchnienia w tym całym weselnym rozgardiaszu.
- Zaprasza mnie pan na randkę, panie Crocodile?
- Ty to zrobisz – odparł, uśmiechając się zadziornie.
- A ja się zastanawiałem, dlaczego to tak długo trwa. – Z przyjemnego odrętwienia wyrwał ich nieco skrzekliwy głos. Odwrócili się równocześnie, niemal jak na komendę, patrząc w zdziwieniu na piegowatego, wysokiego chłopaka, którego twarz skryta była w cieniu kapelusza.
- Ace! Mówiłem, żebyś poczekał w samochodzie, jeśli skończysz szybciej – przypomniał mu Crocodile, sprawdzając godzinę na wyświetlaczu telefonu. Rzeczywiście, trochę się zasiedział.
- Jeszcze chwila i ludzie wybijaliby szyby, żeby mnie uratować – zarechotał, mierząc zaciekawionym wzrokiem Doflamingo. – Ace jestem. Luffy o tobie opowiadał – powiedział, pewnie wyciągając dłoń w stronę krawca. Wymienili się mocnym uściskiem, jakby wzajemnie poddając się pierwszej nieoficjalnej próbie.
- Ja również wiele o tobie słyszałem.
- Mam tylko nadzieję, że same dobre rzeczy. Staruszek lubi czasem ponarzekać na naszą młodzieńczą energię.
Donquixote uśmiechnął się szeroko, udając, że tak w istocie było i jego klient opiewał swych synów w samych superlatywach. Wolał nie gadać zbędnych szczegółów. Nie, gdy każdy jego ruch śledziły uważne, skrywające ogień szare oczy.
- Wiesz już, o której przylatuje Marco? – zapytał Crocodile, ubierając rękawiczkę i dołączając do Ace’a.
- Za kilka godzin, mamy czas.
- Dobrze. Na razie, Mingo. Będę czekał na telefon.
Mężczyzna ukłonił się nisko, po czym zaczął krzątać się po pracowni, powracając do swoich zajęć.
- Całkiem przystojny – mruknął Ace, wsiadając z ojcem do auta. – Jednak tak bardzo się od siebie nie różnimy.
- I to mnie właśnie martwi…
- Hej, wiesz co sobie właśnie uświadomiłem? – zagadnął, włączając radio i wkładając do niego swoją ulubioną płytę. – W naszej rodzinie będzie czterech blondynów i czterech brunetów. A gdyby tak przefarbować Torao i Sabo, byłoby idealnie symetrycznie. Muszę o tym z nimi pogadać.
Crocodile tylko westchnął, włączając się do ruchu i próbując zrozumieć, jak w ogóle do tego wszystkiego doszło i dlaczego jego własne dzieci knują za jego plecami, za wszelką cenę próbując postawić na swoim.
* * *
- Naprawdę nie masz żadnych zastrzeżeń?
- Naprawdę. Jest perfekcyjny w każdym calu.
Crocodile przyglądał się swojemu odbiciu, podziwiając idealnie skrojony i dopasowany garnitur okalający jego sylwetkę. Kolor ciemnego, subtelnego indygo pięknie współgrał z bielą koszuli i brązem muszki, którą przyniósł specjalnie na tę okazję. Skórzane rękawiczki, zaborczo przylegające do dłoni, wybornie wkomponowały się w tę stylizację, aż krzycząc, iż je również stworzyła ręka mistrza.
- Wiesz, zawsze może być lepiej. Czasem wystarczy poprawić jakiś drobny szczegół…
- Nie trzeba – przerwał mu stanowczo, acz z dawnym zadowoleniem w głosie. – Tak jest dobrze.
Donquixote skinął w końcu głową, przyjmując do wiadomości, że na tym jego praca się skończy. I choć jego dusza perfekcjonisty podpowiadała mu, że znajdzie jakąś niedoskonałość, jeśli tylko się postara, odpuścił. Najważniejsza była satysfakcja klienta, a tę wyraźnie można było poczuć. Poza tym, wystarczyło jedno spojrzenie na mężczyznę, by zobaczyć radość na jego twarzy. Takiego efektu właśnie oczekiwał, i nie zawiódł się.
- Wygląda na to, że to koniec naszej przygody.
- Naprawdę? – zaśmiał się Crocodile, zdejmując muszkę i niespiesznie odpinając guziki koszuli. – Myślałem, że weszły ci w nawyk wspólne spotkania.
- Nawyki i rutyna to domeny małżeństw – odparł, zsuwając mu z ramion marynarkę. – Ja wolałbym, żeby między nami zrobiło się bardziej… płomiennie.
- Na ogień trzeba uważać, bo można się sparzyć, boleśnie i dotkliwie.
- Ale to dzięki niemu człowiek czuje, że naprawdę żyje, a nie jedynie udaje, wegetując i trwając od wschodu do zachodu.
- A gdybyśmy obaj się już wypalili, co byś powiedział na wspólną, spokojną żeglugę? Odliczanie wschodów i zachodów ramię w ramię, skroń przy skroni, usta obok ust?
- Myślę, że byłbym wtedy szczęśliwszy niż kiedykolwiek w całym moim życiu.
- Więc… to oświadczyny?
Doflamingo spojrzał za siebie, zdezorientowany; nie spodziewał się osoby trzeciej, choć pewnie powinien. Ostatnimi czasy często się to zdarzało. Zlustrował zaciekawionym wzrokiem wysokiego, szczupłego blondyna, choć jego uwagę od razu przykuła blizna zdobiąca okolicę lewego oka, intensywnie różowa i definitywnie stanowiąca ślad po oparzeniu.
- Zanim coś powiesz, mam dobre wytłumaczenie swojej obecności tutaj – wtrącił od razu, widząc, że Crocodile otwiera usta. – Luffy i Ace powiedzieli mi, że zupełnie tracisz poczucie czasu odwiedzając swojego krawca, i przestrzegli mnie, bym zawczasu po ciebie przyszedł. Gdybym wiedział…
- Ależ oczywiście, że wiedziałeś – westchnął mężczyzna, odsuwając się od Donquixote na stosowną odległość. – Domyśliłem się, co chodzi ci po głowie w chwili, w której władowałeś się do samochodu i oznajmiłeś, że jedziesz ze mną.
Chłopak zaczerwienił się odrobinę, skubiąc rękaw koszuli i zwieszając głowę. Widać było, że tym razem jego ciekawość zwyciężyła dobre maniery i wychowanie wpojone przez ojca, z czego niekoniecznie był dumny, gdy już go na tym przyłapano. Doflamingo nie mógł powtrzymać uśmiechu na ten widok.
- Pan Sabo, czyż nie? – zagadnął pogodnie, od razu zyskując jego uwagę. – Miło w końcu cię poznać.
- Mnie również, panie Mingo.
- Widzę, że genialna ksywa nadana mi przez twojego żywiołowego brata już do mnie przylgnęła.
- Luffy mówił, że tak się do pana zwraca – wydukał, jeszcze bardziej czerwony niż chwilę temu.
- Właściwie… nie przeszkadza mi to, o ile nie wyjdzie to poza waszą czwórkę – zaśmiał się, zauroczony chłopakiem. Był równie wyjątkowy, co pozostała dwójka rodzeństwa, i tak samo unikatowy. Jako jedyny również mógłby być uznany za rodzonego syna Crocodile’a, choć Doflamingo wnioskował z zasłyszanych opowieści, że stwierdzenie to nie sprawdzi się do żadnego z nich.
- Spóźniłeś się. Co najmniej siedem osób tak na ciebie woła, choć jestem święcie przekonany, że jest ich dwa, pewnie nawet i trzy razy tyle – oznajmił Crocodile, obdarzając go skrzącym się z rozbawienia wzrokiem.
- Doprawdy, cóż za niesforna rodzinka – westchnął, wywracając oczami.
Zniwelował dystans między nim a swoim klientem i delikatnie zdjął z niego koszulę, którą następnie ostrożnie rozprostował i zarzucił na manekin. Gdy sięgnął do guzika spodni, Crocodile warknął i odtrącił jego dłonie.
- Sam to zrobię – powiedział, szybkim krokiem idąc do przebieralni i z impetem zasuwając za sobą kotarę. Opadł ciężko na pufę, zaciskając palce na udach i wsłuchując się w głuche, przyspieszone bicie swojego serca. Jeszcze chwila, a zapomniałby o całym bożym świecie i dał się ponieść.
- Wszystko w porządku? – zagadnął Doflamingo, zaglądając do wnętrza ciasnego pomieszczenia. Widząc, w jakim stanie znajduje się mężczyzna, trudno mu było ukryć zdziwienie.
- Gdzie jest Sabo?
- Dałem mu sto dolarów i kazałem kupić trzy kawy na wynos. A co?
Zamiast odpowiedzieć, Crocodile wciągnął go do środka i mocno do niego przywarł, łącząc ich wargi i zarzucając ręce na jego mocny, rozpalony kark. Zachłannie zagarniał całą jego uwagę dla siebie, pożerając go i rozkazując, by dawał mu więcej i więcej. Głucho uderzył plecami o ścianę, opierając o nią całe swoje ciało i obejmując nogą umięśnione udo mężczyzny. Kusił go, testował, doprowadzał na skraj i topił w obietnicy przyszłych wydarzeń.
- Spotkajmy się dzisiaj u mnie – wydyszał Doflamingo, wplatając palce między czarne, zmierzwione włosy i delikatnie je zaczesując. W jego oczach, dotąd zimnych, tajemniczych i nieodgadnionych, płonął ogień dorównujący nawet temu piekielnemu. Gdyby temperatura w pomieszczeniu spadła o kilka stopni, jego oddech byłby zapewne dobrze widoczny, tworząc między nimi kłęby pary.
Crocodile skinął głową, niechętnie wyplątując się z miłosnego uścisku i całując jego usta po raz ostatni.
* * *
- W naszym domu już dawno nie było tak głośno – westchnął Crocodile, uśmiechając się i powoli sącząc lemoniadę z wysokiej, zroszonej kroplami wody szklanki. Gdy ją odstawił, z ulgą ułożył głowę na ogromną poduszkę i przymknął oczy, kąpiąc twarz w przerzedzonych przez cienki parasol promieniach słonecznych. Zewsząd do jego uszu dochodził śpiew ptaków, szum wiatru przeciskającego się między palmowymi koronami i miarowy odgłos spryskiwaczy zraszających ogród.
- Korzystaj póki możesz. Po ślubie rzadko będziesz miał okazję, by tego doświadczać.
- Chyba zaczynam odczuwać syndrom opuszczonego gniazda.
- Jaki syndrom? – zapytał Luffy, pojawiając się znikąd i siadając na skraju leżaka. Był cały przemoczony, woda dosłownie spływała z niego strumieniami, toteż koszula Crocodile’a, cienka i bawełniana, przemokła w mgnieniu oka. Mężczyźnie to jednak nie przeszkadzało, jedynie przyniosło przyjemną ochłodę. Zresztą, w czterdziestostopniowym upale wyschnięcie i tak było kwestią czasu.
- Law ci wytłumaczy. W końcu jest lekarzem, powinien się na tym znać.
- Chirurgiem, a to jest różnica. Przynajmniej on tak mówi. Mi tam wszystko jedno – zaśmiał się, kładąc się na nim i prężąc niczym napięta struna.
- Luffy, złaź. Wbijasz mi swój kręgosłup w żebra.
- Kiedy ja też mam ten syndrom co ty, tato. Potrzebuję bliskości! - wyjęczał, próbując przybrać zbolałą minę. – Odkąd masz Mingo, coraz rzadziej mnie przytulasz. Nawet teraz leżysz tylko z nim.
- I mówi to młodzieniec, który lada chwila opuści rodzinne gniazdko i zamieszka ze swoim mężem – wtrącił Donquixote, poprawiając okulary przeciwsłoneczne na nosie i nawet nie patrząc w stronę chłopaka. – Miałeś swojego ojca przez tyle lat, teraz daj innym się nim nacieszyć.
- Żartuję. Cieszę się, że tatko znalazł sobie takiego fajnego gościa - powiedział, teraz już nie powstrzymując szerokiego uśmiechu. Zadowolony z siebie, klepnął Doflamingo kilka razy po umięśnionym brzuchu, jakby tym wyrażając swoją aprobatę dla ich związku. Następnie wypił resztę lemoniady z ich szklanek i odetchnął z ulgą, ocierając usta wierzchem dłoni.
- Oi, Luffy! Tu jesteś! – wrzasnął Ace, kipiąc ze złości. Jego szorty lepiły się do ciała, tak samo zresztą ja włosy, mokre do granic możliwości. – Jeszcze raz wrzuć mnie do basenu, to ci nogi z dupy powyrywam, wredna skarlała małpo!
- Ace, wyrażaj się – upomniał go Crocodile, choć wiedział, że i tak nie przyniesie to oczekiwanego skutku. Zawsze tak było.
- Gdzie Marco? Tylko jego jeszcze nie wykąpałem, a to psuje moje statystyki – zapytał jak gdyby nigdy nic, prawą ręką wędrując na kark ojca i mierzwiąc mokrą dłonią jego fryzurę.
- Tam, gdzie i Torao – mruknął, sprzedając mu pstryczka w czoło, czym zostawił na nim okrągły czerwony ślad. – Idź pomęczyć Sabo, tak dla odmiany. Ja mam cię już dosyć.
- Ale Sabo sam wskakuje do basenu na mój widok! Co to za przyjemność? Ty chociaż uciekasz…
- A gdyby tak… – zaczął Ace, a w jego oczach błysnęły niebezpieczne ogniki. – Luffy! Zarządzam chwilowe zawieszenie broni. Chodź no na chwilę, mam pomysł.
- Tylko niczego nie zepsujcie! – zawołał za nimi Crocodile, choć tak naprawdę było mu już wszystko jedno. Popołudniowe lenistwo wzięło górę, a wraz z nim przyszła i senność. Zamknął oczy, pławiąc się w odrętwieniu i wisząc między snem a jawą.
Nie wiedział, ile tak leżał, lecz gdy do jego uszu doszły dziwne odgłosy, poderwał się do siadu. Zakręciło mu się w głowie od tak nagłej zmiany pozycji, lecz już wtedy zauważył, że Doflamingo, do tej pory leżący na leżaku obok, zniknął. Zaczął się rozglądać, próbując zrozumieć obecną sytuację.
- Croco, zabierz ode mnie tę trójkę diabłów! – wydarł się Donquixote, niesiony gdzieś przez braci. Na czele orszaku szedł Luffy, którego zadaniem było trzymać głowę, za nim podążał Ace, który, jako najsilniejszy z grupy, dostał w przydziale tors i ręce, zaś na końcu, z długimi nogami zarzuconymi na ramię, podążał Sabo, gwiżdżąc pod nosem radosną melodię, która zaraz potem przerodziła się w pieśń śpiewaną po kolei przez młodzieńców.
- Basen! Basen! Czas wykąpać się! Kto do niego wpadnie, tego nasz bóg zje!
- Woda! Woda! Wrząca i gorąca! Bo tam zamieszkały dwa kawałki słońca!
- Boże! Boże naszego wulkanu! Przyjmij tę ofiarę, najwspanialszy z darów!
Crocodile nie miał pojęcia, jak zareagować na tak spektakularne widowisko. Wstał, oniemiały, i zaczął iść za korowodem, próbując nie parsknąć śmiechem na widok przerażonego Donquixote’a.
- Hej! Dzicy ludożercy! Dokąd zmierzacie? – zapytał, starając się brzmieć niczym stary, brodaty poszukiwacz przygód. Miał w tym niezłą wprawę; za młodu często musiał odgrywać przeróżne postacie.
- Pan wulkanu pragnąć ofiara! – wykrzyknął Ace, pusząc się niczym paw. – Biały człowiek najlepsza dla Pan!
- Mię-so! Mię-so! – zaskandował Luffy, wczuwając się w rolę najmniej rozgarniętego z członków plemienia, co wychodziło mu perfekcyjnie.
- Ty pójść z nami! Ty godny zobaczyć Pan wulkanu! – oznajmił Sabo doniosłym głosem. – Ja być kapłan, wyczuwać w tobie wielka siła!
Crocodile zaśmiał się, po czym przygryzł wnętrza policzków i podążył za braćmi, puszczając oko do oniemiałego Doflamingo.
Gdy doszli nad basen, czekał już tam na nich Marco, ubrany jedynie w swoje wzorzyste spodnie baggo. Siedział na krześle, szeroko rozstawiając nogi i niedbale popalając papierosa. Z jego prawej strony stał Sanji, wachlując go ogromnym palmowym liściem, zaś po lewej, nieco z tyłu, stał Law, łypiąc na przybyszów nieufnym, groźnym wzrokiem.
- Panie! Oto ofiara! – oznajmił Sabo, próbując się ukłonić. – My złapać naprawdę duży biały człowiek!
- Małpo! Płomieniu! Smoku! Spisaliście się wybornie – pochwalił ich Marco, podnosząc się i stając na krawędzi basenu. – Takim człowiekiem nakarmicie mnie do syta. Wrzućcie go do wulkanu, niech ofiara się dopełni!
- Mię-so! Mię-so! – Luffy znowu zaczął się drzeć, razem z braćmi przymierzając się do wrzucenia mężczyzny do wody.
- Hej, Croco! No zróbże coś – jęknął Donquixote, wiedząc, co zaraz nastąpi, widząc jednak, że mężczyzna nagrywa całe zajście, stracił wszelką nadzieję. Zamknął oczy, unosząc się lekko w powietrzu, po czym z głośnym chlupnięciem wpadł do basenu, niczym kamień zanurzając się aż po samo dno. Odbił się od niego i wypłynął na powierzchnię, kaszląc i wycierając krople wpadające do oczu z mokrych włosów. Odzyskawszy wzrok, zauważył, że z rozbawieniem  obserwuje go siedem par oczu.
- Witamy w naszej rodzinie! – wykrzyknęli bracia, tym akcentem ostatecznie wyrażając swoją aprobatę co do nowego partnera ich ojca.
Doflamingo, nie widząc innego wyjścia, również zaczął się śmiać, ciesząc się w duchu, że stał się częścią tak wspaniałej rodziny. Spojrzał na Crocodile’a, a napotykając jego czułe, roziskrzone spojrzenie, poczuł, że naprawdę należy do tego świata.
Oczami wyobraźni widział, jak gruba kurtyna opada, rozwarstwiając się na miliony piór. Pióra te wirowały, tańcząc w przestrzeni i łącząc się w szkielet, następnie obdarzając go nerwami, mięśniami, ścięgnami, tkankami, skórą, wypełniając wnętrznościami, ozdabiając ciemnymi przenikliwymi oczami i równo zaczesanymi kruczymi włosami. Tak stworzona postać wyciągnęła dłoń w jego stronę, zachęcając, by podążył razem z nią; by razem zatańczyli w deszczu opadającego pierza. Pewnie złączył ich palce, pozwalając wyciągnąć się ze swojego mrocznego świata. Znalazł kogoś, na kogo czekał przez połowę swojego życia. Kogoś, kto przywrócił jego wiarę w świat i ludzkość. Kogoś, kto już do końca miał stać u jego boku, zachęcając go do przeżycia kolejnego dnia.





Mam nadzieję, że ten one shot przypadł Wam do gustu :3
I że, tak samo jak ja, cieszycie się z kolejnej wizyty tutaj.
Pozdrawiam i życzę cierpliwości.
Do następnej notki, Towarzysze!