Menu

niedziela, 30 kwietnia 2017

Pink Rose, część 3

- Hej, Lafitte, klient czeka. Nie obijaj się – warknął Pell, szturchając przyjaciela w żebra i jednocześnie przygotowując drinka.
- Już, już… Po prostu jestem bardzo podekscytowany. W końcu wiesz, kto ma dzisiaj swój występ – szepnął, po czym podszedł do niskiego, pulchnego mężczyzny. – Co podać?
- Burbona – odparł, a jego ton wskazywał, że czuje wyższość w stosunku do barmana. Niestety, miał do tego prawo, a Lafitte doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Z uśmiechem na ustach zrealizował zamówienie, czując jednak ulgę, gdy mężczyzna odszedł od baru i zniknął w tłumie.
- Ależ tu czasami przychodzą chamy – jęknął do Sanji’ego, uważając jednak, by trzeci z barmanów go nie usłyszał.
- Nic na to nie poradzisz, mój drogi. Taka praca – skwitował, podchodząc do blondwłosego i niezwykle wysokiego mężczyzny. – Czym mogę służyć?
- A co masz do zaoferowania? – zapytał, po chwili wybuchając śmiechem i zdejmując okulary przeciwsłoneczne, które do tej pory miał na nosie. – Chętnie napiłbym się Pink Rose.
- Ależ oczywiście – odpowiedział i zabrał się za przygotowanie drinka.
- Zawsze zastanawiałem się, dlaczego Rain Dinners cieszy się tak ogromną popularnością, ale teraz już to chyba wiem – zagadnął, a Sanji uśmiechnął się lekko i spojrzał na niego znad shakera.
- A więc jest pan u nas pierwszy raz?
- Wcześniej byłem w kasynie i pomyślałem, że skoro tam mi się podobało, to koniecznie muszę przyjść do klubu. I, jak na razie, wszystko spełnia moje oczekiwania.
- Niech pan poczeka do dwudziestej trzeciej, wtedy się dopiero zacznie.
- Co takiego?
- Specjalne show, w którym występuje słynny Ognisty Duet. Miał pan szczęście, że przyszedł pan do nas akurat dzisiaj, gdyż występ ten odbywa się tylko dwa razy w tygodniu.
- Ognisty Duet? Nigdy o nim nie słyszałem – powiedział, wyraźnie zaciekawiony. – Na czym polega ich fenomen?
- To dwaj bracia prosto z Japonii. Starszy potrafi hipnotyzować swym tańcem jak nikt inny, zaś młodszy to prawdziwy człowiek-guma. Potrafi wygiąć swoje ciało w tak absurdalne pozy, że to aż dziwne, iż chłopak ma w ogóle kości. No a razem odwalają kawał świetnej roboty, co widać zresztą po ilości osób, jaka przychodzi na ich pokaz.
- Ciekawe… Ale tancerki też macie niczego sobie – stwierdził, lustrując wzrokiem tańczącą Paulę, kobietę o granatowych lokach, odzianą w skąpy lateksowy strój i wdzięcznie wyginającą się przy rurze.
- Prawda? – odparł, podając mężczyźnie przygotowany drink o wściekle różowej barwie, i dyskretnie obserwując jego reakcje, gdy chwycił kieliszek i zbliżył go do ust.
- No dobra, barmanów też macie niesamowitych – dodał, gdy skosztował napój. Musiał przyznać, że tak dobrego Pink Rose nie pił jeszcze nigdy. – Ale to chyba nie wszystko, prawda? Musi być coś jeszcze.
- Obawiam się, że nie za bardzo rozumiem…
- Wiele klubów nocnych ma wspaniałe tancerki, wyśmienite alkohole i zapierające dech w piersiach występy, mimo to rzadko się zdarza, by były aż tak popularne i oblegane. A gdy dodać do tego, że Rain Dinners na rynku jest bardzo krótko, wniosek nasuwa się sam. Musi kryć się za tym jakaś tajemnica. – Ostatnie zdanie wypowiedział konspiracyjnym tonem, tak, że zabrzmiało to jak ploteczki powtarzane przez ciekawskiego turystę. Sanji mimowolnie zaśmiał się i spojrzał na mężczyznę nieco pobłażliwym wzrokiem.
- Zdaję sobie sprawę, że ludzie uwielbiają takie historie, lecz niestety nie mogę pana żadną uraczyć. Jesteśmy tacy, jacy jesteśmy, głównie dzięki właścicielowi. Reszta to tylko oddani pracownicy, którzy starają się być z każdym dniem coraz lepsi. A teraz wybaczy pan, ale muszę wracać do pracy. Gdyby potrzebował pan czegoś jeszcze, proszę dać znać – powiedział Sanji i podszedł do innego klienta.
Doflamingo zaś upił kolejny łyk drinka i zamyślił się. To, co powiedział mu blondyn, naprawdę wydawało się wszystkim, czemu Rain Dinners zawdzięczało swój sukces. Ewentualnie pod tą miłą otoczką krył się jakiś nielegalny interes, o którym jednak barman nie miał zielonego pojęcia, ale i w to wątpił. I to było w tym wszystkim najdziwniejsze. Nawet Smoker nie zaszedłby tak daleko, gdyby nie kilka mniejszych bądź większych przekrętów, a ten cały Crocodile najprawdopodobniej przewyższył go wyłącznie dzięki uczciwej pracy. I właśnie ten fakt sprawił, że Donquixote jeszcze bardziej zainteresował się Crogallem. Gdyby tylko udało mi się do niego zbliżyć…
* * *
Gdy było już dobrze po dwudziestej drugiej, Tausayi odłożył na bok papiery i potarł nasadę nosa, od ponad godziny torturowanej przez okulary. I tak był na przód z pracą, wstał więc od biurka i, rozprostowując zdrętwiałe kończyny, postanowił zejść na poziom drugi, by obejrzeć występ jego wspaniałego nabytku, jakim był Ognisty Duet. Do dziś pamiętał, jak spotkał go w jednym z japońskich klubów ze striptizem. Od razu stwierdził, że dwaj bracia się tam marnują, zaproponował więc im współpracę. Stanowczo i definitywnie odrzucili jego ofertę, był więc zdziwiony, gdy pewnego razu stanęli oni w jego biurze i zapytali, czy jego propozycja jest nadal aktualna. Dowiedział się też wtedy, że tym, co ich trzymało w Japonii, był ich chory brat, na którego leczenie zbierali pieniądze, i którego nie mogli opuścić, a który umarł miesiąc po wizycie Crocodile’a w Kraju Kwitnącej Wiśni. Szczęście w nieszczęściu, to pierwsze, co pomyślał po wysłuchaniu ich historii. Był jednak szczęśliwy, że to właśnie dla niego będą pracować, w końcu nieczęsto się zdarza, by spotkać tak utalentowanych ludzi.
Wchodząc do klubu, Tausayi pozdrowił skinieniem głowy młodego ochroniarza, po czym od razu podszedł do baru. Usiadł na wysokim stołku i przywołał ruchem dłoni Pella, którego lubił najbardziej spośród barmanów. Oczywiście nie dawało mu to u niego jakichś specjalnych względów. Crogall wyznawał bowiem zasadę, że człowiek, a pracownik, to dwie różne osoby, i że nie powinno się tego łączyć. Poza tym faworyzowanie kogokolwiek nie było w jego stylu.
- Szef tutaj? – zagadnął mężczyzna, jak zwykle zachowując powagę i to swoje tajemnicze, chłodne spojrzenie.
- Przyszedłem trochę się odprężyć. Nalej mi whisky – zażądał, pobieżnie rozglądając się po sali. – Bracia jak zwykle ściągają klientów.
- Zdecydowanie. Sam pan wie, jak wielką popularnością się cieszą – odpowiedział, stawiając przed nim szklankę ze szkarłatnym napojem, w którym pływały dokładnie trzy kostki lodu, tak, jak Crocodile lubił.
- Dziękuję – mruknął i upił łyk alkoholu, uważając, by nie wypić go jednym haustem, co zapewne skończyłoby się zamówieniem kolejnej i jeszcze jednej porcji, a co skutkowałoby upiciem się.
- Czy to miejsce jest wolne? – zapytał nagle jakiś mężczyzna, uśmiechając się szeroko i wskazując na stołek obok Crocodile’a. Ten tylko skinął głową i ponownie skupił wzrok na pływającym w jego szklance lodzie, który przyjemnie pobrzękiwał przy każdym zetknięciu ze szkłem. – Ciężki dzień, co?
- Skąd ten wniosek? – odpowiedział pytaniem na pytanie, jednocześnie przyglądając się swojemu rozmówcy. Krótkie, jasne blond włosy sterczały mu na wszystkie strony, z ust nie schodził uśmiech, a oczy skryte miał za różowymi okularami przeciwsłonecznymi, których noszenie nie miało teraz żadnego sensu. W dodatku mężczyzna wyraźnie nad nim górował, co rzadko się zdarzało.
- Wieczór, szklanka whisky, i ty, samotnie siedzący przy barze, skulony i zamyślony. Coś więc musi być nie tak.
- Nawet jeśli, to nie twoja sprawa. Zajmij się własnymi problemami.
- Jaki niemiły – stwierdził, podpierając brodę dłonią. – Jestem Don.
Tausayi spojrzał na niego, nie próbując już nawet ukryć niechęci, jaką darzył tego człowieka. Całym sobą krzyczał „Zostaw mnie w spokoju i odejdź”, lecz nie przynosiło to żadnego skutku. Wręcz przeciwnie, mężczyzna przysunął się do niego nieznacznie i nie spuszczał z niego zaciekawionego wzroku, a gdy zdjął okulary, spojrzenie to stało się jeszcze bardziej intensywne i nachalne. Nie mogąc się powstrzymać, Crocodile wypił resztę whisky i skinął na Pella.
- Jeszcze raz to samo.
- Zawsze ignorujesz w ten sposób ludzi? – zapytał Don, podsuwając swój kieliszek i dając znać, że również prosi o kolejnego drinka.
- Tylko tych, z którymi nie mam ochoty rozmawiać.
- To było chamskie – stwierdził, udając, że jego słowa go zabolały. – Można wiedzieć, na jakiej podstawie mnie odrzucasz?
- Po prostu nie wydajesz się kimś godnym uwagi.
- Czy ma pan jakiś problem? – zapytał Pell, podając zamówienie Crocodile’owi i sugestywnie spoglądając na Donquixote’a.
- Nie. Poradzę sobie – zbył go, po czym odwrócił się, by mieć dobry widok na scenę, na której lada chwila miał rozpocząć się występ.
- Musisz być kimś specjalnym, skoro barman tak zareagował – zauważył, nachylając się nad nim, tak, że prawie stykali się policzkami.
- Wręcz przeciwnie. Po prostu to porządny klub i dbają tu o klientów.
- Aleś ty sztywny – jęknął, również się obracając i omal nie wylewając na siebie zawartości trzymanego kieliszka.
- Aleś ty namolny – przedrzeźnił go, przewracając oczami i zakładając nogę na nogę. Miał dodać coś jeszcze, lecz na scenę wyszedł Ognisty Duet, zamilknął więc i skupił się na nim. Gdy bracia zaczęli swój taniec, Crocodile westchnął cicho i w końcu zaczął się rozluźniać. Starszy chłopak, Ace, wyraźnie dominował, a jego ruchy były przyjemne dla oka i miały w sobie coś tajemniczego i pociągającego, Luffy zaś, ten młodszy, doskonale go uzupełniał, stanowiąc dla niego idealne tło. Nawet ich wygląd miał w sobie to coś. Obaj mieli ciemne włosy i takie same spojrzenia, na ich opalonych, smukłych, umięśnionych ciałach rzucane przez płomienie świec refleksy wyglądały niczym egzotyczne tatuaże, a sposób, w jaki zrzucali poszczególne części garderoby przyprawiał o dreszcze i sprawiał, że każdy chciał, by nigdy się one nie skończyły. I nawet Tausayi, którego mężczyźni nie interesowali, dostrzegał w nich piękno i czuł delikatne podniecenie za każdym razem, gdy ich oglądał.
- Robią wrażenie – szepnął zafascynowany Don, a jego usta kilkakrotnie musnęły ucho Crocodile’a, z czego obaj mężczyźni nie zdali sobie tak naprawdę sprawy.
- Taak. Chyba nigdy mi się to nie znudzi – mruknął, upijając łyk alkoholu i powoli oblizując wargi. Tak bardzo się wciągnął, że zaczął pić coraz więcej i szybciej, co chwilę dając znać Pellowi, by napełniał jego szklankę. Gdy występ się skończył, Tausayi był już nieźle wstawiony, a w jego głowie panował przyjemny zamęt. Chciał wstać, lecz błędnie ocenił odległość jego stóp od podłogi i upadłby, gdyby nie silne ramiona Dona.
- Chyba masz już dosyć. Poczekaj, zaprowadzę cię do taksówki – powiedział, stając koło niego i zarzucając sobie jego rękę na ramię, po czym złapał go w talii i zaczął prowadzić do wyjścia.
- Nie, nie tu. Do windy – powiedział, szarpiąc go w drugą stronę i o mało nie przewracając ich obu. Doflamingo skinął tylko głową i zaczął prowadzić go we wskazanym kierunku. Tak naprawdę doskonale wiedział, gdzie on mieszka, musiał jednak stwarzać pozory, gdyż od tego zależało powodzenie jego misji. Przez chwilę myślał, że Crocodile nie da rady wprowadzić kodu, lecz po kilku próbach udało mu się i mogli pojechać windą na poziom czwarty. Gdy się już tam znaleźli, Doflamingo wszedł razem z nim do mieszkania i zaczął rozglądać się za miejscem, w którym mógłby położyć mężczyznę. Kanapa w salonie wydała mu się odpowiednia, ostrożnie więc go na niej ułożył. Gdy miał już odejść, by trochę rozejrzeć się i ulotnić, Tausayi położył dłonie na jego karku i przyciągnął go do siebie, złączając ich usta w namiętnym pocałunku. Doflamingo, wiedziony instynktem, od razu go odwzajemnił, momentalnie zapominając o tym, po co tu przyszedł. To, w jaki sposób Crocodile go do siebie przyciągał, a także pobudzenie spowodowane występem Ognistego Duetu, sprawiło, że zapragnął go, jak jeszcze nigdy nikogo nie pragnął.
* * *
Gdy Crocodile zaczął wybudzać się ze snu, pierwsze, co do niego dotarło, to ból. Później doszło do tego nieprzyjemne szumienie w głowie, a także dziwna niemoc w całym ciele, a otwarcie oczu sprawiło, że stan ten tylko się pogłębił. Z głośnym pomrukiem odgarnął kołdrę na bok, po czym spróbował się podnieść. Ostrożnie usiadł i postawił stopy na podłodze, lecz chwilę zajęło, nim obraz przestał wirować. Dźwignął się, a jego plecy i pośladki eksplodowały potężnym bólem, promieniującym w każdy zakamarek jego organizmu. Cholera, co się wczoraj stało?, pomyślał z trwogą, usilnie próbując sobie przypomnieć wczorajszy wieczór. Pamiętał tylko, że siedział przy barze, zagadał do niego jakiś dziwny facet, później był występ, a on pił coraz więcej, aż w końcu film mu się urwał. Jak przez mgłę widział prowadzącego go mężczyznę… Zaraz, jak on się nazywał? Bill? Bob? Ben? Nie mógł skojarzyć.
Stawiając kroki najostrożniej jak potrafił, poszedł do kuchni, gdzie od razu opróżnił pół butelki wody, po czym wziął dwie tabletki przeciwbólowe i udał się do łazienki. Zdjął koszulę, w której brakowało kilku guzików, po czym zorientował się, że na nogach ma tylko skarpety. Jęknął, zdziwiony, jeszcze usilniej próbując wszystko sobie przypomnieć. Wszedł pod prysznic, a gdy spojrzał w dół, zauważył, że woda zabarwia się na dziwny kolor. Przeciągnął dłonią po udach. Na jego palcach zebrały się resztki mętnej krwi i czegoś jeszcze…
- Cholera! – wrzasnął, uparcie szorując ciało i próbując zignorować odruchy wymiotne. – Kurwa! Co to ma być?!
Pod jego zamkniętymi powiekami zaczęły pojawiać się pojedyncze, rozmazane obrazy. Jak całuje tego mężczyznę. Jak pozwala mu się rozebrać. Jak wygina się pod wpływem jego dotyku. A przecież nawet go nie znał! Nawet nie wie, jak się nazywa! Zrezygnowany, wyszedł spod prysznica i wrócił do sypialni. Dopiero teraz zauważył, że na szafce nocnej leży złożona na pół kartka, której wcześniej tu nie było.

Musiałem wyjść. Dziękuję za wspaniałą noc. Byłeś świetny. Może zobaczymy się jeszcze? A, i jeszcze jedno. Wziąłem sobie Twoją wizytówkę, dlatego zostawiam i swój numer telefonu. Zadzwoń, jeśli tylko masz ochotę. W przeciwnym razie to ja będę pierwszym, który się do Ciebie odezwie.
Najlepszy i najwspanialszy Don



Tausayi musiał kilka razy przeczytać ten list, by w pełni dotarło do niego, co tak właściwie jest w nim napisane. Wspaniała noc? Był świetny? Zadzwoń? Przecież jego nawet nie pociągają mężczyźni! Dlaczego więc to zrobił? Dlaczego uległ temu całemu Donowi? Nawet jeśli był pijany, nie powinien przekroczyć wytyczonej sobie granicy tak łatwo, tymczasem to on był tym, który całe wydarzenie zainicjował! W dodatku ten głupi rysunek na liście… Z każdą chwilą Crocodile stawał się coraz bardziej wściekły, musiał się uspokoić, żeby nie zrobić czegoś, czego będzie później żałował. Zmiął kartkę i rzucił ją w kąt, byle dalej od siebie, po czym położył się na łóżku i zakrył kołdrą swoje nagie, wciąż jeszcze mokre ciało. Zamknął oczy i wziął kilka głębokich wdechów, w myślach licząc do dziesięciu, a gdy to nie pomogło, sięgnął do szafki po cygaro, które trzymał na takie właśnie okoliczności. Niestety, nie było go tam, co od razu skojarzył z Donem.
- Przeklęty idiota – warknął i poszedł do gabinetu, gdzie trzymał bardzo mocne cygara. Wziął jedno i zapalił je, ignorując ból głowy, który znowu zaczął się nasilać. Gdy usłyszał, że ktoś wchodzi do jego mieszkania, od razu wybiegł do przedpokoju.
- Tausayi, na litość Boską, czy możesz nie paradować po domu nago? A przynajmniej wtedy, gdy nie masz pewności, że się w nim pojawię? – jęknął Kuro, od razu odwracając wzrok i rzucając w niego płaszczem, który wisiał na wieszaku. Crocodile okrył się nim i westchnął, wyraźnie zawiedziony. – Czyżbyś spodziewał się kogoś innego?
- Nie wiem. Nieważne – mruknął i poszedł do salonu. Gdy chciał usiąść na kanapie, z trwogą stwierdził, że jest ona brudna w najgorszy możliwy sposób. – Kuro, nie wchodź tu! – krzyknął, widząc, że jego przyjaciel planuje do niego dołączyć.
- Dlaczego? Co się…
- Idź do mojego gabinetu. Zaraz do ciebie przyjdę.
- Jesteś dziś jakiś dziwny. Na pewno wszystko w porządku?
- Po porostu idź – powiedział, a gdy Kurahadol spełnił jego polecenie, Tausayi odetchnął z ulgą i podszedł do leżącego na stoliku telefonu. Wybrał numer do swojej sprzątaczki i zaplanował gruntowne sprzątanie całego mieszkania, po czym poszedł do gabinetu, wcześniej ubierając się i związując włosy w krótki kucyk.
- Sprzątanie? Czyżby twoją sprzątaczkę czekało jakieś ekstra zadanie? – zagadnął Kuro, krzyżując ręce na piersiach i uważnie przyglądając się mężczyźnie.
- Po prostu… wylałem wino na dywan i kanapę, sam rozumiesz – skłamał, lecz przyjaciel zbyt dobrze go znał, by w to uwierzyć.
- Po pierwsze, wino pijesz tylko okazyjnie do posiłków. Po drugie, nie panikowałbyś tak, gdyby tylko o to chodziło. A po trzecie, tak duże malinki nie biorą się od picia wina. Dlatego przestań kręcić i przyznaj się, że przespałeś się z jakąś przypadkową kobietą, która pewnie leżała na tej kanapie, albo przynajmniej jakieś po niej pozostałości – zbeształ go Kuro. Tak naprawdę chciało mu się śmiać, gdyż pierwszy raz widział Crogalla w takim stanie. Odczuł też wyraźną ulgę, że to nie on pierwszy wszedł do salonu. Wizje tego, co mógł tam zastać, przyprawiały go o dreszcze.
- Ech, nieważne. Po prostu skończmy ten temat – jęknął, sadzając obolałe ciało w fotelu. – Masz do mnie jakąś konkretną sprawę?
- Właściwie to nie. Po prostu przyszedłem sprawdzić, co u ciebie, i chyba dobrze zrobiłem.
- Nie jesteś moją niańką – zauważył.
- Nazywaj to jak chcesz. Czuję się za ciebie odpowiedzialny, tyle.
- Więc idź do kuchni i przygotuj mi śniadanie. Możesz potraktować to jako polecenie służbowe.
- I ty mi mówisz, że nie jestem twoją niańką – westchnął, wstając jednak i idąc do kuchni. Podwinął rękawy koszuli i ubrał fartuch, po czym zabrał się za przygotowanie posiłku. W tosterze zrobił kilka grzanek, na patelni zaś usmażył jajecznicę i bekon. Do tego pokroił w kostkę pomidory, a z kilku pomarańczy wycisnął sok, którego starczyło jednak na niecałą szklankę. Już chciał wołać Crocodile’a, lecz ten sam przyszedł, niezdarnie siadając przy stole i krzywiąc się przy każdym ruchu.
- Liczyłem na coś lekkiego – mruknął, wlepiając wzrok w talerz pełen tłustego jedzenia.
- Tylko mi nie mów, że się wczoraj upiłeś… Co ty, dzieciak jesteś?
- Mówisz tak, jakbym naprawdę był głupim gówniarzem, tymczasem mam już swoje lata i wolno robić mi rzeczy przeznaczone dla dorosłych, nieprawdaż?
- Wszystko jest dla ludzi, ale w odpowiednich ilościach, tymczasem ty upijasz się coraz częściej! Pomyślałeś, jaki to może mieć wpływ na kasyno? Albo na ciebie? Cholera, to ja tu jestem twoim zastępcą, ty powinieneś być tym bardziej odpowiedzialnym!
- I jestem. To ty niepotrzebnie panikujesz. Rain Dinners prosperuje znakomicie, a ja miałem ostatnio dużo wolnego czasu, co więc miałem robić? Poza tym wypiłem wczoraj tylko odrobinę za dużo, a ty robisz aferę, jakby znaleziono mnie śpiącego na ulicy, śmierdzącego i zalanego w sztok – powiedział ostrym tonem, który zwiastował koniec dyskusji.
- Dlaczego nie potrafisz zaakceptować faktu, że się o ciebie martwię?
- Bo nie potrzebuję twojej troski, przynajmniej nie takiej.
- Kiedyś też tak powiedziałeś, i pamiętasz, jak się to skończyło…? Prawie odszedłem, a ty byłeś o krok od porzucenia marzeń. Gdybym wtedy nie wrócił, Rain Dinners w ogóle by nie istniało. Dlatego przestań uważać się za takiego samotnika i zacznij w końcu doceniać to, że są ludzie, którym na tobie zależy.
- Kuro, za mną najgorsza noc w całym moim życiu, czuję się źle, nie tylko fizycznie, ale i psychicznie, zostałem odarty z godności, a moją męskość zgruchotano, zmiażdżono, napluto na nią i jeszcze raz zmiażdżono, a ty mi tu wyskakujesz z jakimiś ckliwymi pierdołami! – krzyknął, uderzając pięścią w stół i ciężko oddychając. Musiał jakoś rozładować całe to napięcie, a że jego przyjaciel akurat był w pobliżu, to jego strata.
- Mówisz tak, jakby cię facet przeleciał – zażartował, lecz widząc szok na twarzy Crocodile’a, sam zbladł i nachylił się nad nim. – Nie… To niemożliwe…
Milczenie przyjaciela tylko utwierdziło go w przekonaniu, że to jednak prawda. Kuro przeczesał włosy, zastanawiając się, co powinien teraz zrobić.
- Jak do tego doszło?
- Sam nie wiem. Ten facet był namolny, denerwował mnie. Przysiadł się do mnie, gdy piłem whisky w klubie, cały czas mnie zagadywał… Po wczorajszym występie specjalnym byłem już nieźle wstawiony, ledwo trzymałem się na nogach. Zaproponował mi pomoc, zaniósł mnie do mieszkania, a wtedy ja…
- Wiesz co? Może nawet lepiej, że byłeś pijany. Teraz przynajmniej tego dokładnie nie pamiętasz, łatwiej będzie ci o tym zapomnieć.
- Łatwo ci mówić.
- Wyobraź sobie, że nie. Dla mnie to też duży szok, tym bardziej, że nigdy nie miałeś skłonności do homoseksualizmu czy nawet biseksualizmu. Może chcesz, żebym zapisał cię do psychoterapeuty czy coś?
- Zgłupiałeś do reszty – stwierdził, w końcu zdobywając się na odwagę i zjadając nieco zimnej już jajecznicy. Pomimo wcześniejszych oporów, okazało się, że obejdzie się bez żołądkowych rewolucji, przynajmniej na razie.
- Dobra, dam ci trochę czasu na przemyślenie tego wszystkiego. Tylko pamiętaj, żebyś nie zaniedbał swoich obowiązków jako szef całego tego interesu.
- Idź już i mnie nie drażnij – warknął, odprowadzając swojego zastępcę wściekłym wzrokiem, i powstrzymując się, by czymś w niego nie rzucić.
* * *
- Czołem, Smoker – przywitał go Donquixote, wchodząc do jego gabinetu i od razu rozsiadając się na kanapie. Od samego rana był w szampańskim humorze, co było po nim widać na pierwszy rzut oka.
- Czy mógłbyś choć raz zwrócić się do mnie z należnym mi szacunkiem? – zapytał, spoglądając na niego z niezadowoleniem i przygryzając cygaro, które właśnie palił.
- Może i bym mógł, ale po co? – zaśmiał się, szeroko rozstawiając nogi i uśmiechając się. – Byłem wczoraj w Rain Dinners, w tym ich klubie.
- I czego się dowiedziałeś?
- Właśnie niczego. Wygląda na to, że Crocodile ma po prostu łeb na karku i nosa co do doboru kadry. Jest niby opcja, że coś kręci na boku, ale nic na to nie wskazuje. Słowem, nie ma na niego nic, co mogłoby go pogrążyć czy pomóc w jego upadku.
- Zatem trzeba zniszczyć jego podstawy. Jeśli mówisz, że to pracownicy i on sam stanowią fundamenty jego interesu, to musimy skupić się na tym. Na początku zakładałem, że zajmiemy się tym od razu, w ramach zastraszenia go, lecz teraz widzę, że będzie to nasz główny cel. Najpierw odbierzemy mu jego podwładnych, później jego kasyno, a gdy to go nie złamie, nie pozostanie nam nic innego, jak zlikwidowanie go. Ten sukinsyn zdecydowanie za długo grał mi na nosie. Już ja się postaram, żeby raz na zawsze zniknął z tego interesu.
- Ale się nakręciłeś… Lepiej uważaj, bo nie dożyjesz do spełnienia swoich gróźb, i co wtedy?
- Coś sugerujesz?
- Tylko to, że nadmierna ekscytacja w twoim wieku może przyprawić cię o zawał – powiedział, ledwo unikając lecącej w jego kierunku szklanki. – Ja już pójdę. W końcu zajęty ze mnie człowiek – mruknął, pospiesznie wybiegając z pokoju i od razu wybuchając głośnym, szaleńczym śmiechem. Doprowadzanie szefa do furii było zdecydowanie jedną z jego najlepszych rozrywek. Choć musiał przyznać, że wczorajszej nocy odkrył coś znacznie lepszego, a mianowicie seks z Crocodilem. W życiu by nie pomyślał, że do tego dojdzie, co nie znaczy jednak, że miał coś przeciwko, wręcz przeciwnie. Crocodile był przystojnym mężczyzną, idealnym w każdym calu, i choć był on trudny w obyciu, to Doflamingo był pewny, że w końcu i tak udałoby mu się go zdobyć. W dodatku jego ciało było tak gorące, zmysłowe, piękne, pasowało do ciała Donquixote’a jak żadne inne. Pragnął powtórzyć to wszystko, dbając jednak o to, by Tausayi był trzeźwy i dokładnie zapamiętał ich wspólnie spędzoną noc. – Ciekawe, czy się odezwał – zastanowił się na głos i wyciągnął telefon. Na jego wyświetlaczu nie zobaczył żadnego powiadomienia, co go jednak nie zniechęciło, wręcz przeciwnie. W końcu im dłużej i silniej ryba próbuje się uwolnić od haczyka, tym większa później satysfakcja ze złowienia jej i wyciągnięcia na brzeg. A o to przecież chodzi w zdobywaniu drugiej osoby.
Gdy wsiadł do samochodu, jeszcze raz wyciągnął komórkę oraz wizytówkę, którą zwędził z gabinetu Crocodile’a, i przepisał z niej numer, po czym nacisnął ikonkę z zieloną słuchawką. Ku jego zdziwieniu, mężczyzna odebrał po trzech sygnałach, a przecież był niemal pewny, że odrzuci połączenie.
- Halo? – usłyszał w słuchawce jego niski, nieco zachrypnięty głos.
- Cześć. To ja, Don. Pamiętasz mnie jeszcze?
- Ech, to ty. Czego chcesz?
- Czego chcę? No nie wiem. Może pogadać? Umówić się na kolejne spotkanie?
- Jeśli dzwonisz tylko po to, to się rozłączam.
- Przecież było ci ze mną dobrze, po co więc ciągle zgrywasz niedostępnego? – zapytał, lecz w odpowiedzi otrzymał serię dźwięków, które świadczyły o tym, iż Crogall najzwyczajniej w świecie się rozłączył. Doflamingo tylko się zaśmiał, uruchomił silnik i pojechał do swojego mieszkania. Wizja spędzenia najbliższych kilku godzin w zasyfionym hotelu wydawała mu się jeszcze bardziej odpychająca, niż zwykle.
* * *
Gdy Tausayi odrzucił połączenie od Dona, jego gniew tylko się zwiększył. Zaczął żałować, że od razu wyrzucił jego list, przez co nie zorientował się, że nieznajomy numer należy właśnie do tego upierdliwego faceta. A teraz, nie dość, że leżał na kanapie i cierpiał katusze, to jeszcze dał temu gnojkowi cień szansy, przez co ten może zacząć sobie wyobrażać nie wiadomo co. Zmęczony, wybrał numer do Kuro, gdyż przez wczorajsze wydarzenia zupełnie zapomniał o zleconych mu zadaniach.
- Prawie zapomniałem zapytać o wyniki twojego śledztwa – zaczął. Po szumie dobiegającym ze słuchawki wywnioskował, że jego przyjaciel jedzie właśnie samochodem, pewnie w interesach.
- Jadę właśnie do laboratorium odebrać wyniki analizy. Powinna być gotowa lada moment, więc gdy wszystkiego się dowiem, dam ci znać. A co do Smokera i jego bandy, niewiele udało mi się ustalić. Wiem tylko, że to oni wysłali do ciebie ten anonim, mój informator widział, jak niski facet w kapeluszu wychodzi z Misty Dragon, po czym wraca tam, a wszystko to tylnym wejściem.
- Skąd pewność, że to on?
- Godziny się zgadzają, poza tym mimo wszystko nieczęsto widuje się tu dziwaków w prochowcach i kapeluszach na głowach. A gdy dodamy do tego, że to właśnie Smoker ucierpiał najbardziej przez twoje wybicie się…
- Tak, rozumiem. Pracuj dalej. Nie zawiedź mnie – powiedział, po czym, nie czekając na odzew, rozłączył się.
No to wszystko jasne, pomyślał, zwlekając się z kanapy i idąc do garderoby. Ubrał się w czarne jeansy i biały T-shirt, narzucił na siebie granatowy sweter i włożył proste zamszowe mokasyny, po czym zjechał na drugi poziom, gdzie, oprócz klubu, znajdowała się także baza ochroniarska. Zastał tam Dacule’a Mihawka, szefa ochrony, a zarazem dugą po Kuro osobę, którą mógłby nazwać przyjacielem, siedzącego przy prostym, skromnym biurku i uparcie stukającego w klawisze laptopa. Crocodile usiadł obok niego i, bez słowa, zaczął przeglądać nagranie z wczorajszej nocy.
- Chodzi o tego faceta, który cię odprowadził do domu, racja? – zagadnął, nie przerywając pracy i nawet nie patrząc w jego stronę.
- Tak. Wiesz coś o nim?
- Dzień wcześniej był w kasynie. Dziwny z niego facet.
- Pokaż – zażądał, odsuwając się od konsoli i pozwalając, by Mihawk kilkoma kliknięciami włączył odpowiednią taśmę i puścił fragment, na którym wyraźnie widać bawiącego się w najlepsze Dona. – Chyba go nawet wtedy widziałem. Był tu już wcześniej?
- Raczej nie, w każdym razie nie przypominam sobie. I radzę zmienić kod do windy. No chyba, że chcesz, żeby ten człowiek miał do niej swobodny dostęp.
- Zajmij się tym. I dopilnuj, żeby Kuro go dostał.
- Oczywiście.
W czasie, gdy Mihawk zajął się zmianą szyfru, Crocodile obejrzał inne nagranie. Mały zegar w prawym dolnym rogu wskazywał dwudziestą trzecią pięćdziesiąt trzy, gdy Tausayi, niemal niesiony przez Dona, wyszedł razem z nim z klubu i zatoczył się pod windę, gdzie kilka razy próbował wprowadzić kod. Po kilku minutach winda zamknęła się, a ich już nie było. Musiał wtedy podpatrzyć kombinację, inaczej nie wydostałby się z apartamentu tak łatwo, pomyślał, przewijając taśmę i uważnie wpatrując się w nagrany na niej obraz. Gdy przewinął dwie godziny, zorientował się, że wyświetlacz ożył, co znaczyło, że właśnie wtedy Don opuścił jego apartament, po czym jak gdyby nigdy nic wrócił do klubu. Crocodile warknął cicho pod nosem, ganiąc się za swoją głupotę. Przecież ten cały Don mógł pracować dla konkurencji! Całe szczęście, że ważne dokumenty trzymał w sejfie, a wszystkie szafki w gabinecie zamykał na klucz. Gdyby nie to, miałby teraz o wiele więcej zmartwień.
- Gotowe. Tu masz nowy kod – powiedział Mihawk, wchodząc do pomieszczenia i wręczając mu małą karteczkę ze starannie wypisanym ciągiem cyfr.
- W porządku. Wyślij mi jeszcze faksem jakieś dobre zdjęcie tego faceta.
- Niedługo powinieneś mieć je w swoim gabinecie – mruknął, od razu skupiając się na nowym zadaniu. Crogall wstał, poklepał go po ramieniu, po czym wyszedł. Poszedł na parking, z którego wyjechał swoim SRT Viper GTS, i udał się do centrum handlowego na małe zakupy. Potrzebował tego głównie po to, by na chwilę zająć myśli czymś innym i zapomnieć o problemach, które zaczynały piętrzyć się przed nim niczym mur. A gdy już chwilę odpocznie i nabierze sił, nadejdzie czas na rozrywkę, jaką będzie walka z Misty Dragon. Smoker chce wojny, to będzie ją miał, pomyślał, stojąc w korku i włączając płytę, by umilić sobie oczekiwanie i ukoić zszargane nerwy.
* * *
Przechadzając się długim, szerokim korytarzem i oglądając wystawy sklepowe zachęcające do zakupów, Tausayi czuł się jak normalny człowiek spędzający wolny dzień w centrum handlowym. Co prawda od czasu do czasu wyłapywał ciekawe spojrzenia kierowane w jego stronę, ale ignorował to. Zdawał sobie sprawę, że jego wygląd przykuwa uwagę, lecz dopóki miał spokój, niewiele go to obchodziło. W końcu doszedł do ogromnej księgarni, gdzie od razu zniknął między półkami w całości zapełnionymi książkami. Było kilka pozycji, które upatrzył sobie już wcześniej, lecz chciał najpierw poszukać czegoś nowego, co go zaintryguje i  przekona do kupna. Skierował się do działu z kryminałami i zaczął przeglądać co ciekawiej brzmiące tytuły, po chwili odkładając je jednak na miejsce i szukając kolejnych.
- Jeśli szukasz jakiejś dobrej książki, to polecam twórczość Jamesa Rollinsa – powiedział ktoś za jego plecami. – Szczególnie „Czarny Zakon”. Cudo wśród przygodówek.
- Zwykle nie czytuję tego rodzaju literatury – mruknął w odpowiedzi, w dalszym ciągu przeglądając książki i niewiele sobie robiąc z osoby stojącej za nim.
- To może czas najwyższy zacząć – zaproponował, sięgając coś wysoko nad głową Crocodile’a i z uśmiechem wertując strony. Tausayi odwrócił się, chcąc spławić najprawdopodobniej namolnego sprzedawcę, lecz to, co zobaczył, kompletnie odebrało mu mowę. – Niespodzianka!
- Co ty tu robisz? – warknął. Przed nim stał nie kto inny, jak Don, w dodatku w tym swoim idiotycznym płaszczu z piór.
- Jak to co? Kupuję książki. A co innego można robić w księgarni?
- I akurat wybrałeś to centrum handlowe i tę księgarnię, choć w całym Las Vegas jest takich miejsc od cholery i trochę? – zapytał podejrzliwie.
- Mój hotel jest niedaleko stąd. Chyba nie myślisz, że cię śledzę, co?
- Jesteś podejrzany. Odkąd zaczepiłeś mnie w klubie, ciągle na ciebie wpadam. Musisz mieć jakiś cel.
- Właściwie to mam jeden, a mianowicie zdobycie ciebie – odparł beztrosko i odłożył trzymaną książkę z powrotem na miejsce. – Szkoda, żeby taki gorący towar się marnował.
- Uważaj tylko, żebyś się nie sparzył – ostrzegł go i podszedł do innego regału. Zdjął z niego kilka książek, które od dawna chciał kupić, po czym poszedł do kasy. Obsłużyła go młoda ekspedientka, która nie mogła mieć więcej jak trzydzieści lat. Była ładna, nawet bardzo. Niebieskie oczy, blond włosy związane w kucyk, szczupła sylwetka, idealnej wielkości piersi, pełne usta, a także melodyjny, wysoki głos sprawiały, że idealnie wpasowała się w gust Crogalla.
- Pani jest tu chyba nowa – zauważył Tausayi, podczas gdy ona skanowała kody kreskowe, uważając, by czegoś nie pomylić.
- Aż tak widać mój bak wprawy? – zapytała, rumieniąc się.
- Ależ skąd, świetnie sobie pani radzi – skłamał. – Po prostu widzę tu panią pierwszy raz, a często tu bywam.
- Och, no tak. Pracuję tu od kilku tygodni, niedawno skończyłam studia i próbuję się usamodzielnić. W końcu ile można polegać na rodzicach – odparła, coraz śmielej przyglądając się swojemu rozmówcy i odzyskując pewność siebie. – Widzę, że dużo pan czyta. Coraz rzadziej się to spotyka w dzisiejszych czasach.
- Niestety, niewielu młodych ludzi potrafi dziś dostrzec potęgę i mądrość zawartą w książkach. A szkoda, bo może dzisiejszy świat zmierzałby w zupełnie innym kierunku – powiedział, opierając się o ladę i uśmiechając się delikatnie.
- Tak, to prawda – westchnęła. – To wszystko?
- Macie tu może „Czarny Zakon” Jamesa Rollinsa? – zapytał, w ostatniej chwili decydując się na kupno książki, która tak bardzo zachwyciła Dona.
- Już sprawdzam – mruknęła, wprowadzając do bazy odpowiednie dane. – Jest. Już przynoszę.
Gdy kobieta wyszła zza lady i podeszła do jednej z półek, Crogall stwierdził, że nogi też ma niezłe, długie i szczupłe.
- Płaci pan kartą czy gotówką? – spytała, gdy wszystko było już podliczone i zapakowane do papierowej torby z logo księgarni.
- Kartą. Swoją drogą, nie ma pani może dziś wolnego wieczoru?
- Właściwie mam.
- Proponuję więc wspólne wyjście na drinka. Co ty na to, Conis? – Nachylił się ku niej i rzucił w jej stronę zalotne spojrzenie, a kobieta zatrzepotała tylko rzęsami i skinęła głową, nie odrywając wzroku od hipnotyzujących ją oczu Crocodile’a. – Wspaniale. Zatem o dwudziestej pierwszej pod Rain Dinners.
- Do-dobrze – szepnęła, oddając mu kartę kredytową. Nie zwróciła nawet uwagi na to, że mężczyzna zwrócił się do niej po imieniu, które odczytał z plakietki przypiętej do jej bluzki. Liczyło się tylko to, że ktoś taki zwrócił na nią uwagę.
Całemu temu zajściu przyglądał się Donquixote, uśmiechając się wrednie znad przeglądanej właśnie książki. Słyszał co nieco, i musiał przyznać, że Crocodile zrobił na nim wrażenie. W życiu by się nie spodziewał, że ten poważny i wyniosły człowiek może z takim spokojem i wprawą bajerować przypadkową dziewczynę. Jedynie fakt, że zaprosił ją na drinka, był mu nie na rękę. Po co mu jakaś sprzedawczyni, skoro wystarczyło jedno słowo i Doflamingo by się nim zajął?
- Nie wiesz, co tracisz, gadzino – mruknął pod nosem, po czym wyszedł z księgarni. Po drodze na parking podziemny wykonał kilka telefonów, dzięki którym zapewnił sobie wejściówkę do klubu w Rain Dinners, po czym wsiadł do samochodu, tym razem swojego ukochanego Porsche 911 Carrera, i pojechał do Misty Dragon.
Idąc do gabinetu Smokera, potrącił go jakiś młodziak. Sięgał mu ledwo do piersi, i widać było, że wyraźnie wzoruje się na Doflamingu. Takie same rozczochrane blond włosy, okulary przeciwsłoneczne na oczach, nawet chód mieli podobny.
- Z drogi, dzieciaku – warknął Donquixote, odpychając go od siebie i patrząc na niego z pogardą i wyższością. Chłopak oparł się o ścianę, żeby nie upaść, nic jednak nie powiedział i poszedł dalej, ukradkiem spoglądając za mężczyzną.
- Ty tutaj? Już myślałem, że zobaczę cię dopiero za jakiś tydzień, może dwa – powiedział Smoker, widząc swojego zastępcę wchodzącego do gabinetu.
- Dalej się w to bawisz? – zapytał, wskazując na leżące na biurku anonimy wykonane ze starannie powycinanych liter z brukowców i czystych kartek.
- Zapłaciłem takiemu jednemu gówniarzowi za zrobienie ich. Ucieszył się z kilku dolców jakby wygrał na loterii – zaśmiał się, jednocześnie wkładając między wargi na wpół wypalone cygaro. – Zakładam, że nie dowiedziałeś się niczego nowego?
- Zależy co cię interesuje – odparł tajemniczo i wrzucił do ust słodką landrynkę.
- Dobrze wiesz co, nie udawaj Greka. Za coś ci w końcu płacę.
- Trudno to nazwać płacą…
- Zacznij być w końcu skuteczny, to pomyślę nad jakąś premią dla ciebie.
- W takim razie wszystko zostaje po staremu – mruknął i położył się na skórzanej kanapie.
- Musisz się tu wylegiwać, darmozjadzie? Zrobiłbyś w końcu coś pożytecznego zamiast szwendać się nie wiadomo gdzie i wydawać moje pieniądze na głupoty.
- Ucisz się, Smoker. Przecież pracuję.
- Ty bezczelny długonogi bachorze – warknął, a z jego ust buchnął dym wcześniej wciągnięty do płuc.
- Panie Smoker… - zaczął młody mężczyzna, nieśmiało wchodząc do gabinetu.
- Masz, podrzuć to Crocodile’owi. Tylko wysil się bardziej niż twój poprzednik – powiedział, podając mu jeden z anonimów. – Inaczej wiesz, co cię czeka? – Było to bardziej stwierdzenie niż pytanie, przez co chłopak jeszcze bardziej się spiął. Wziął kartkę do ręki i niemal wybiegł z pomieszczenia, mrucząc pod nosem, że na pewno go nie zawiedzie.
- Wiesz, że to nie zrobi na nim wrażenia, prawda? – zagadnął Doflamingo, poprawiając okulary zsuwające się z jego nosa.
- To ma po prostu odwrócić jego uwagę. Byłbym głupcem, gdybym sądził, że przez kilka świstków ten skurwiel podkuli ogon i wyniesie się stąd w cholerę.
- Więc ile masz jeszcze zamiar się w to bawić? Nie lepiej od razu przejść do konkretów?
- Nie mogę za bardzo się spieszyć. Muszę działać ostrożnie, w końcu Crocodile to twardy zawodnik. Ale co ja ci będę tłumaczył, i tak pewnie nie zrozumiesz i będziesz obstawał przy swoim.
- Pewnie masz rację – mruknął, spoglądając na zegarek i wzdychając ciężko. – Ty to masz fajnie. Siedzisz za tym biurkiem jak ten stary grzyb, wydajesz wszystkim rozkazy, nie robisz niczego pożytecznego, całe dnie masz wolne… Też bym tak chciał.
- Zajmiesz kiedyś moje miejsce to zobaczysz, jak ciężko jest prowadzić taki interes, zwłaszcza gdy ma się idiotów twojego pokroju za podwładnych. A teraz zmiataj stąd i nie przychodź bez konkretnych informacji. Pamiętaj, że nawet tobie nie wszystko zawsze ujdzie na sucho.
- Uważaj, bo się wystraszę – odparł ze śmiechem i zwlekł się z kanapy. – Będę dzisiaj w klubie nocnym Crocodile’a. Spróbuję jeszcze bardziej się do niego zbliżyć i coś z niego wyciągnąć.
- Pamiętaj, nawet najmniejszy strzęp informacji może okazać się przydatny.
- Żebyś wiedział – mruknął, wychodząc z gabinetu i wkładając do ust kolejnego cukierka.




sobota, 15 kwietnia 2017

Pink Rose, część 2

- Jak to? Ciągle nic? Przecież mówiłeś, że ta reklama będzie strzałem w dziesiątkę! Chcesz ze mnie zrobić kretyna? – krzyknął Smoker, ściskając jednego ze swoich podwładnych za kołnierz i patrząc na niego morderczym wzrokiem.
- Ależ nie! Proszę mi uwierzyć! Ta reklama wkrótce przyciągnie klientów, potrzeba tylko trochę czasu…
- Masz tydzień. Jeśli po tym czasie statystyki nie zmienią się na lepsze, gwarantuję, że nie skończy się to dla ciebie dobrze. Zrozumiałeś?
- T-tak, oczywiście – szepnął przerażony mężczyzna, zaciskając powieki i modląc się, aby nie popuścił.
- A teraz zejdź mi z oczu – warknął, puszczając go i popychając w stronę wyjścia. – Co za idiota.
- Smoker, po co te nerwy? – zapytał młody mężczyzna, wchodząc do gabinetu i siadając na fotelu. Założył nogę na nogę i uśmiechnął się szeroko.
- Donquixote, gdzieś ty znowu był? – zapytał Smoker, próbując zachować resztki spokoju, który mu jeszcze pozostał.
- A tu i tam. Można powiedzieć, że węszyłem – odparł, wyciągając z kieszeni cytrynowego dropsa i wkładając go do ust z zadowolonym pomrukiem.
Doflamingo Donquixote był prawą ręką Smokera, choć na pierwszy rzut oka wydawało się to niemożliwe i absurdalne. Wysoki na ponad dwa i pół metra, o smukłym i umięśnionym ciele, stanowił kompletne przeciwieństwo swojego szefa. Krótkie blond włosy miał zawsze w nieładzie, a oczy skrywał za fikuśnymi okularami z różowo-fioletowymi szkiełkami. Ubierał się w proste czarne garnitury, lecz narzucony na to sięgający kolan płaszcz wykonany z różowych piór sprawiał, że nie można było brać jego właściciela na poważnie bez bliższego poznania go. Zawsze uśmiechnięty i beztroski, odwalał całą czarną robotę za Smokera, jednocześnie pozostając w ukryciu. Tak naprawdę niewielu zdawało sobie sprawę, jak ważną rolę on odgrywa.
Malfacile Smoker zaś często wykorzystywał to, że jego asystent stoi w cieniu, traktował go jako swoją tajną broń. Współpracowali już od kilku lat, lecz nawet geniusz Donquixote’a i jego smykałka do interesów nie pomogły w utrzymaniu ich pozycji w Las Vegas. Ich zmierzanie ku upadkowi bez wątpienia zawdzięczali młodemu Crocodile’owi, który pojawił się znikąd i od razu zrobił furorę. Takich ludzi Smoker nienawidził najbardziej. Geniusze, którzy bez trudu wspinają się na sam szczyt, zrzucając z niego tych, którzy dotarli tam ciężką pracą. To takie niesprawiedliwe. W czym ten młody szczyl był lepszy od niego?
- Staruszku, mów, o co ci chodzi. Spieszę się.
- Mam dla ciebie zadanie – powiedział Smoker, ignorując to, jak nazwał go mężczyzna. – Zbyt długo tolerowałem tego skurwiela. Miałem nadzieję, że jego sława jest chwilowa, wywołana ciekawością, ale myliłem się. Jak tak dalej pójdzie, trudno będzie się nam utrzymać.
- Konkrety proszę. To, że Croco cię zmiażdżył, wiem i bez twoich wywodów – przerwał mu.
Smoker wydał gniewny pomruk, po czym włożył do ust cygaro i zapalił je.
- Pójdziesz tam. Będziesz ich szpiegował, może uda ci się coś z nich wycisnąć. Tylko uważaj, prawa ręka Crocodile’a to ponoć twarda sztuka. Nie daj się zdemaskować jak najdłużej.
- Cóż, z tym może być mały problem. Ten cały Kuro zaczął węszyć wokół mnie, myślę, że kwestią czasu jest, aż dowie się, kim jestem.
- A zatem pospiesz się i idź tam, póki jesteś czysty. Nie płacę ci za siedzenie na dupie.
- Chcesz wiedzieć coś konkretnego?
- Po prostu spróbuj wybadać, czemu zawdzięczają sukces. Coś musi być na rzeczy.
- Jasne. Dam znać, jak coś odkryję. Gdybyś potrzebował czegoś jeszcze, dzwoń. A, i liczę na jakąś premię – rzucił na odchodnym, po czym wyszedł. Smoker tylko skrzywił się i uderzył pięścią w biurko.
Musiał zacząć działać. O przeżycie trzeba walczyć, a Crocodile już niedługo przekona się, że zadarł z niewłaściwym człowiekiem.
* * *
Crocodile, znudzony przeglądaniem dokumentów, postanowił zejść na poziom pierwszy, by rozejrzeć się po swoich włościach. Dawno tego nie robił, przez co czuł się, jakby zaniedbał swój obowiązek.
Przechadzając się między stołami do gry, starał się nie rzucać w oczy, co nie było jednak łatwe. Pracownicy od razu go rozpoznali, prostując się nerwowo i zerkając na niego co chwilę, jakby bojąc się, że ich pożre. Tylko klienci zachowywali spokój. Większość z nich nigdy nie miała do czynienia z właścicielem Rain Dinners, a ci, którzy go znali, po prostu ignorowali fakt, że tu jest. Nie zmieniło to jednak faktu, że Tausayi zirytował się jeszcze bardziej. Zdecydowanie wstał dziś lewą nogą, i nie zapowiadało się, że jego zły humor szybko minie. Szeleszcząc cicho garniturem, który miał na sobie, wrócił do swojego apartamentu. Kuro już nie było, ale może to i lepiej. Nie chciał niepotrzebnie wyładowywać złości na swoim jedynym przyjacielu. Skierował się do kuchni, wyciągnął z lodówki resztki chińszczyzny i wrzucił je do mikrofali, czekając, aż się podgrzeją.
- Zabawne, jak zwyczajne życie prowadzi wielki Crocodile – zaśmiał się Kuro. Czyli jednak był tu.
- Nie masz żadnego zajęcia? – warknął Crogall, pozostając odwróconym do niego plecami.
- Ja też mam ludzi od zwykłej papierkowej roboty i innych takich. Póki co nie muszę się przejmować błahostkami, a że swoją robotę skończyłem, to mogę pozwolić sobie na chwilę wytchnienia.
- A co z prawą ręką Smokera? Wiesz już kto to?
- Rozesłałem kilka psów. Może coś wywęszą.
- Dobrze. Możesz już iść, nie będę cię tu trzymał na siłę.
- Aż tak bardzo chcesz się mnie pozbyć? – zapytał, uśmiechając się i podchodząc do niego.
- Czego chcesz?
- Po prostu się martwię. Ostatnio ciągle chodzisz wkurzony, normalnie bez kija nie podchodź.
- Przesadzasz.
- Czyżbyś się czegoś obawiał?
- Nie mam czego. Po prostu źle sypiam. Odejdź.
- Może powinieneś sobie kogoś znaleźć? Chociaż na jedną noc. Rozluźnisz się trochę i w ogóle.
- Nie czuję takiej potrzeby – warknął, w końcu się do niego odwracając i patrząc na niego obojętnym wzrokiem. Kłamał. Tak naprawdę brakowało mu seksu, lecz za każdym razem, gdy kochał się z jakąś kobietą, czuł, że potrzebuje czegoś więcej. Znacznie więcej. Nie miał pojęcia jednak, co to może być. Zaczynało go to już irytować.
- A myślałem, że jesteś zdrowym mężczyzną w sile wieku… - westchnął Kuro.
Ich rozmowę przerwało ciche piknięcie wydane przez mikrofalówkę. Tausayi odwrócił się do niej i wyciągnął z wnętrza talerz pełen makaronu z warzywami i cholera wie czym jeszcze. Sięgnął po pałeczki leżące w szufladzie i poszedł do salonu. Usiadł na kanapie i zabrał się za jedzenie, w międzyczasie włączając telewizor i odszukując kanał, gdzie podawano wiadomości. Nie wydarzyło się nic ciekawego. Tu pożar, tam morderstwo, jakiś polityk oskarżony o korupcję… Nudy.
- Pójdę już. Dzwoń, jeśli będziesz czegoś potrzebował.
Crocodile nie odpowiedział, po prostu nadal gapił się w ekran, jedząc chińszczyznę. Gdy skończył, odniósł talerz do zmywarki i udał się po swój płaszcz. Narzucił go na siebie, po czym wyszedł.
Jego celem był mały bar znajdujący się kilka kilometrów od Rain Dinners. Zbył swojego szofera, a także szefa ochrony, po czym złapał taksówkę. Wsiadł do niej i kazał się zawieźć pod podany adres. Nie przeszkadzały mu nawet wszechobecne korki i tempo jazdy, po prostu czuł ulgę, że w końcu wyrwał się ze swoich czterech ścian. Miał dość. Nudziło mu się i potrzebował rozrywki. Najlepiej jakby miał jakąś konkurencję, z którą mógłby walczyć jak równy z równym. To był właśnie minus bycia na szczycie. Gdy wespniesz się za wysoko, nie widzisz nikogo i zostajesz sam, a razem z rywalami znika i motywacja.
Gdy dojechał na miejsce, zapłacił taksówkarzowi i wszedł do małego budynku. Usiadł jak zwykle przy barze, a gdy podniósł dłoń, barman podszedł do niego i uśmiechnął się.
- To co zwykle? – zapytał, a Crocodile skinął głową i wyciągnął papierosy. Gdy dostał butelkę piwa, upił z niej łyk i oparł głowę na dłoni. – Znowu coś pana trapi. – Nie było to pytanie, a stwierdzenie. Mężczyzna nauczył się wyczuwać, kiedy Tausayi ma zły humor.
- Tak. Ale to nieważne. Po prostu brak mi rozrywki – mruknął w odpowiedzi, zapalając papierosa i niedbale wydmuchując dym w stronę siedzącego po jego prawej stronie mężczyzny. Ten nawet nie zareagował, tylko skrzywił się i przesiadł się w głąb sali. Bał się zadrzeć z wyraźnie silniejszym przeciwnikiem. Barman, widząc to, zaśmiał się cicho i zaczął przyglądać się swemu klientowi z radosnymi iskierkami w oczach.
- Jak tak dalej pójdzie, to na sam pana widok bar opustoszeje – zaśmiał się, wycierając trzymany w dłoniach kieliszek.
Crocodile tylko wzruszył ramionami i skrzywił się. Potrzebował jakiegoś wyzwania, czegokolwiek, co zaprzątnęłoby jego umysł. Dusił się. Bezczynność go niszczyła. Nawet na głupią bójkę w barze nie miał co liczyć, choć wyraźnie się o nią prosił. Wszyscy byli za słabi i za głupi, by sprostać jego oczekiwaniom.
- Żałosne – szepnął, duszkiem wypijając pozostałe w butelce piwo, po czym odstawił ją z hukiem na bar. Obok niej położył sto dolarów, po czym wyszedł, ignorując zdziwione stęknięcie barmana. Było mu wszystko jedno. Powolnym krokiem udał się w stronę Rain Dinners, z niezadowoleniem stwierdzając, że zbiera się na deszcz.
Gdy był już prawie na miejscu, ktoś go potrącił. Jakiś niski mężczyzna w kapeluszu na głowie i szarym prochowcu. Crocodile poczuł szarpnięcie w okolicy kieszeni płaszcza, odruchowo więc wsadził do niej dłoń. Spodziewał się, że właśnie jakiś kieszonkowiec próbował go okraść, lecz mylił się. Pod palcami wyczuł szorstki papier, a przecież doskonale pamiętał, że wcześniej go tam nie było. Zaintrygowany, wyjął go, po czym stwierdził, że trzyma w ręce kopertę. Była szara i wymięta, można było taką dostać w niemal każdym sklepie. Ciekawe co to?, pomyślał Crocodile, wchodząc do kasyna głównym wejściem i kierując się w stronę windy prowadzącej na wyższe piętra, a z której mógł korzystać tylko on. Po drodze jego uwagę przykuł jakiś pajac w różowym płaszczu, który rechotał głośno, ciesząc się z wygranej. Tausayi zignorował go, miał w końcu coś lepszego do roboty, a przynajmniej na to liczył.
Wjechał windą na czwarty poziom i skierował się do gabinetu. Usiadł za biurkiem i szybkim ruchem rozciął kopertę, uważając, by nie naruszyć jej zawartości. Gdy to zrobił, wyciągnął z niej złożoną kartkę, która okazała się być anonimem zawierającym groźby. Coś o wyniesieniu się stąd, porzuceniu interesu i oddaniu tego, co zagrabił, prawowitym właścicielom. Crocodile przez chwilę siedział w bezruchu, po czym wybuchnął głośnym śmiechem. Nie spodziewał się, że znajdzie się ktoś na tyle odważny, by postawić mu się w tak prymitywny sposób. W pewnym sensie zaimponowało mu to, choć z drugiej strony czuł pogardę dla adresata. Miał nadzieję, że na tym się nie skończy, i że ten ktoś zdecyduje się na bardziej stanowcze środki.
Wciąż się śmiejąc, sięgnął po telefon i zadzwonił do Kuro. Kazał mu do siebie przyjechać, po czym rozłączył się, nie dając dojść młodszemu mężczyźnie do słowa.
* * *
Doflamingo wygrał właśnie kolejną rundę pokera, gdy do kasyna wszedł wysoki mężczyzna, wyraźnie odstający od reszty klientów. „Przerośnięty, ulizany skurwiel z rozharatanym ryjem”, zacytował w głowie słowa Smokera, po czym zaśmiał się jeszcze głośniej. Tak, to musiał być Crocodile. Ten morderczy wzrok pełen obojętności i chłodu, to ciało szczelnie okryte obfitym płaszczem maskującym jego sylwetkę, no i ta blizna biegnąca przez całą szerokość jego przystojnej twarzy. Nie było mowy o pomyłce. Gdybym tylko mógł dostać się do jego apartamentu, pomyślał Donquixote, wyciągając rękę po podane mu karty.
Chciał jak najszybciej wykonać swoje zadanie, lecz mogło się to okazać nieco trudne. Cała posiadłość była świetnie pilnowana i monitorowana, nie było szans, by od tak przedarł się do szeregów wroga. Musiał użyć podstępu, miał już nawet wstępny plan. Na początek postanowił zacząć od czegoś prostego, mianowicie zdobyć zaufanie pracowników, którzy byli zatrudnieni w Rain Dinners od samego początku jego istnienia. Wiedział, że takowych znajdzie na poziomie drugim, gdzie znajdował się klub nocny, i nigdzie więcej. Tancerki od razu odrzucił, były za tępe, by cokolwiek wiedzieć. Ochroniarze również nie wchodzili w grę, tacy zawsze są chłodni, zdystansowani i nieufni, a gdyby zaczął za bardzo węszyć, od razu by to wyłapali i cały plan szlag by trafił. Jedyną słuszną opcją pozostawało więc zdobycie sympatii barmanów, a następnie wyciśnięcie ich jak dojrzałe cytryny. Facet pracujący za barem to prawdziwa skarbnica wiedzy, wystarczy tylko dobrze takiego podejść i możesz dowiedzieć się wszystkiego. A tak się składało, że Doflamingo Donquixote w podpuszczaniu ludzi i robieniu z nich lemoniady był mistrzem.
* * *
- Co się stało? – zapytał zdyszany Kuro, wbiegając do gabinetu i uważnie przyglądając się Crocodile’owi. Gdy jego przyjaciel wezwał go do siebie tak nagle, poczuł, że sprawa jest poważna.
- Przeczytaj – mruknął Tausayi, przesuwając po biurku pogniecioną kartkę.
- Co… Co to jest? Skąd to masz? – wykrztusił Kuro, gdy zapoznał się z treścią anonimu.
- Anonim. Dostałem przed kasynem. Jakiś facet włożył mi go do kieszeni.
- Ot tak ci go włożył? Widziałeś jego twarz? Albo chociaż jakieś znaki szczególne? Cokolwiek, co pomogłoby ustalić jego tożsamość i to, kto go przysłał?
- Sięgał mi ledwo do ramienia, poza tym miał na sobie kapelusz. Myślisz, że łatwo dojrzeć twarz kogoś takiego?
- Cholera, Tausayi, nie dość, że się szwendasz bez ochrony i znikasz nie wiadomo gdzie, to jeszcze dajesz się podejść jak dziecko i…
- Nie rozpędzaj się tak – przerwał mu. – Skąd wiesz, że wyszedłem bez ochrony? Przecież cię tu nie było.
- Mihawk mi powiedział – odparł pewnie, przysuwając krzesło do biurka i siadając naprzeciw Crocodile’a. – Musisz w końcu zrozumieć, że takie błąkanie się samopas po mieście nie przyniesie ci niczego dobrego. A już na pewno nie teraz, gdy wiesz, że ktoś na ciebie poluje. Zachowuj ostrożność i nie drażnij tego kogoś. Dopóki nie zbierzemy jakichś dowodów i nie pozbędziemy się zagrożenia, masz się pilnować i pozostawać w towarzystwie co najmniej jednego ochroniarza.
- Kuro, przesadzasz. Po pierwsze, jestem twoim szefem, więc mi nie rozkazuj. Po drugie, jak mógłbym umyślnie drażnić szantażystę, skoro nie wiem, kim on jest? A po trzecie, zamiast niepotrzebnie się mną zamartwiać, lepiej weź się do roboty. Zadanie poznania tożsamości prawej ręki Smokera jest wciąż aktualne, do tego dowiedz się, kto stoi za tym anonimem. Nawet jeżeli jest to jakiś znudzony nastolatek, masz go znaleźć i przyprowadzić do mnie. Zrozumiałeś?
- Tak, zrozumiałem.
- Cieszę się. A teraz idź. I jeśli dalej będziesz spiskował z Mihawkiem, obaj się doigracie. Nie życzę sobie, żebyście mnie szpiegowali.
- Nie szpiegujemy cię. Po prostu dbamy o twoje bezpieczeństwo, skoro ty nie chcesz tego robić.
- Kuro – warknął ostrzegawczo. Podał mu kopertę, w którą zapakowany był anonim, i spojrzał na niego surowym wzrokiem. – Wiesz, co z tym zrobić. Szanse są marne, ale nie zaszkodzi spróbować. I nie zawiedź mnie.
- Nie zawiodę – odpowiedział i niemal wybiegł z apartamentu.
- Co za bezczelny dzieciak – mruknął pod nosem Crocodile i zaśmiał się. Cieszył się, że ma tak oddanego i lojalnego przyjaciela, co nie zmieniało faktu, że to jego ciągłe zamartwianie się irytowało go. Przecież potrafił sam się obronić; miał swojego glocka 23, a gdyby to zawiodło, potrafił się bić, i to nieźle. O co więc te całe nerwy?
* * *
- Dowiedziałeś się czegoś? – zapytał Smoker, nerwowo stukając palcami w udo i wpatrując się w Donquixote’a. Ten tylko uśmiechnął się przebiegle i poprawił okulary, które zsunęły mu się z nosa i niebezpiecznie zawisnęły na jego czubku.
- Jeszcze na to za wcześnie. Widziałem za to, że Croco ucieszył się z tego listu, który mu podesłałeś. Tam na pewno były pogróżki, Smoker…?
- Ucieszył się? Czyżby ten gad bagatelizował zagrożenie?
- A skąd mam to wiedzieć? Po prostu mówię co widziałem. Swoją drogą, dlaczego aż tak go nienawidzisz, hmm?
- Przecież dobrze wiesz, że…
- Tylko mi tu znowu nie wyskakuj z tym ckliwym przemówieniem, jak to, cytując, „zostałeś zrzucony ze szczytu”. Jest coś innego.
- Jest, to prawda – potwierdził Smoker – ale to ciebie nie dotyczy.
- Wręcz przeciwnie, staruszku. Pracuję dla ciebie, jak wykitujesz, przejmę ten interes. No i najważniejsze, im więcej wiem o gościu, którego sekret mam rozgryźć, tym lepiej mi się pracuje. No więc?
- Chodzi o kobietę – powiedział w końcu Smoker. Przez chwilę patrzył, jak jego cygaro się tli, po czym włożył je z powrotem między wargi i zaciągnął się.
- Kobietę? – zaśmiał się Don. – Kogo by obchodziło coś takiego?
- Przespał się z moją narzeczoną, która później odchudziła mój portfel o kilkadziesiąt tysięcy i wyjechała chuj wie gdzie. Ponoć chciała uciec z nim, ale ją zbył.
- Dałeś się oskubać, staruszku. Na drugi raz będziesz wiedział, że z kobietami trzeba uważać – skomentował, zakładając nogę na nogę i kładąc długie ręce na oparciu kanapy, na której siedział. – Zresztą nieważne, i tak jesteś w tym wieku, że poza forsą nie masz za wiele do zaoferowania płci pięknej.
- Jeszcze byś się zdziwił – warknął. – A teraz zejdź mi z oczu i weź się w końcu za robotę. Moja cierpliwość ma swoje granice, i radzę, żebyś ich nie przekraczał.
- Pewnie – mruknął obojętnie, nawet nie słuchając, co tak naprawdę mówi do niego Smoker. Gdy spojrzał na zegarek, z niezadowoleniem stwierdził, że jest już dwudziesta. – My tu gadu-gadu, a ja się zbierać muszę, bo się spóźnię, cholera – powiedział, wstając, i kierując się w stronę wyjścia. – Będziemy w kontakcie, chyba.
- A idź do diabła! – krzyknął Malfacile, na co Doflamingo tylko się roześmiał. Jego szef czasami po prostu go śmieszył. Niby taki groźny, z postawionymi na sztorc siwymi włosami i z cygarem między zębami, ale na nim nie robił żadnego wrażenia. W końcu co mógł mu zrobić pięćdziesięcioletni mężczyzna, który sięgał mu ledwo do ramion i skarżył się na łupanie w kręgosłupie?
Z tą myślą Doflamingo opuścił kasyno Misty Dragon, wsiadł do pożyczonego Mercedesa CLS i pojechał do hotelu, w którym zakwaterował się na czas trwania swojego śledztwa. Gdyby nie to, że wynajął tam pokój, nie zdążyłby się odświeżyć przed pójściem do Rain Dinners, a tego by nie zniósł. Nigdy nie lubił tego uczucia. Siedzenie na spotkaniu czy zwyczajnie przechadzanie się po parku, będąc spoconym i zmarnowanym po całym dniu, było dla niego udręką. Kąpał się nawet trzy razy dziennie, nie biorąc pod uwagę porannego i wieczornego prysznica, które stanowiły podstawę jego dnia. Przez to ludzie często brali go za dziwaka, ale nie dbał o to. Dopóki leciały na niego piękne kobiety i przystojni mężczyźni, wszystko było w porządku.
Wchodząc do apartamentu, Doflamingo pospiesznie zrzucił z siebie ubrania i poszedł do łazienki. Na niebieskich kafelkach leżała już jego wczorajsza koszula, a także bielizna, ręcznik i szlafrok. Mężczyzna odsunął to wszystko kopnięciem pod ścianę, obiecując sobie w duchu, że wychodząc zamówi sprzątanie. I to gruntowne. Gdy znalazł się w kabinie, odkręcił zimną wodę i z zadowolonym pomrukiem pozwolił, by na jego ciało spadał mocny grad lodowatych kropel, tym samym zmywając z niego cały brud i zabierając zmęczenie. Nie pozwolił sobie jednak na stracenie poczucia czasu. Wyszedł po dziesięciu minutach, owinął ręcznik wokół bioder i poszedł do garderoby. Zastanawiał się przez chwilę, czy postawić na elegancję, lecz ostatecznie zdecydował się na proste, dopasowane, czarne spodnie, białą koszulę i skórzane sznurowane trzewiki. Swój ukochany płaszcz zostawił w pokoju, gdyż nie chciał się na razie zbytnio rzucać w oczy, co i tak było trudne.
Wychodząc z hotelu i wsiadając do auta, nawet przez myśl mu nie przeszło, że miał zamówić sprzątanie, a o czym przypomni sobie dopiero po powrocie.





Miałam wstawiać co drugą niedzielę, no ale jutro nie miałabym czasu, więc rozdział leci dzisiaj.
Ogólnie życzę Wam wszystkim zdrowych, radosnych świąt! Żebyście spędzili ten czas najlepiej, jak tylko potraficie!
 A teraz bez zbędnego przedłużania. Mam nadzieję, że rozdział się podobał. Wszelkie uwagi mile widziane. 
Pozdrawiam wszystkich i do następnej notki, Towarzysze!