- Hej, Lafitte, klient czeka. Nie obijaj
się – warknął Pell, szturchając przyjaciela w żebra i jednocześnie
przygotowując drinka.
- Już, już… Po prostu jestem bardzo podekscytowany.
W końcu wiesz, kto ma dzisiaj swój występ – szepnął, po czym podszedł do
niskiego, pulchnego mężczyzny. – Co podać?
- Burbona – odparł, a jego ton wskazywał,
że czuje wyższość w stosunku do barmana. Niestety, miał do tego prawo, a
Lafitte doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Z uśmiechem na ustach zrealizował
zamówienie, czując jednak ulgę, gdy mężczyzna odszedł od baru i zniknął w
tłumie.
- Ależ tu czasami przychodzą chamy –
jęknął do Sanji’ego, uważając jednak, by trzeci z barmanów go nie usłyszał.
- Nic na to nie poradzisz, mój drogi. Taka
praca – skwitował, podchodząc do blondwłosego i niezwykle wysokiego mężczyzny.
– Czym mogę służyć?
- A co masz do zaoferowania? – zapytał, po
chwili wybuchając śmiechem i zdejmując okulary przeciwsłoneczne, które do
tej pory miał na nosie. – Chętnie napiłbym się Pink Rose.
- Ależ oczywiście – odpowiedział i zabrał
się za przygotowanie drinka.
- Zawsze zastanawiałem się, dlaczego Rain
Dinners cieszy się tak ogromną popularnością, ale teraz już to chyba wiem –
zagadnął, a Sanji uśmiechnął się lekko i spojrzał na niego znad shakera.
- A więc jest pan u nas pierwszy raz?
- Wcześniej byłem w kasynie i pomyślałem,
że skoro tam mi się podobało, to koniecznie muszę przyjść do klubu. I, jak na
razie, wszystko spełnia moje oczekiwania.
- Niech pan poczeka do dwudziestej
trzeciej, wtedy się dopiero zacznie.
- Co takiego?
- Specjalne show, w którym występuje
słynny Ognisty Duet. Miał pan szczęście, że przyszedł pan do nas akurat
dzisiaj, gdyż występ ten odbywa się tylko dwa razy w tygodniu.
- Ognisty Duet? Nigdy o nim nie słyszałem
– powiedział, wyraźnie zaciekawiony. – Na czym polega ich fenomen?
- To dwaj bracia prosto z Japonii. Starszy
potrafi hipnotyzować swym tańcem jak nikt inny, zaś młodszy to prawdziwy
człowiek-guma. Potrafi wygiąć swoje ciało w tak absurdalne pozy, że to aż
dziwne, iż chłopak ma w ogóle kości. No a razem odwalają kawał świetnej roboty,
co widać zresztą po ilości osób, jaka przychodzi na ich pokaz.
- Ciekawe… Ale tancerki też macie niczego
sobie – stwierdził, lustrując wzrokiem tańczącą Paulę, kobietę o granatowych
lokach, odzianą w skąpy lateksowy strój i wdzięcznie wyginającą się przy rurze.
- Prawda? – odparł, podając mężczyźnie
przygotowany drink o wściekle różowej barwie, i dyskretnie obserwując jego
reakcje, gdy chwycił kieliszek i zbliżył go do ust.
- No dobra, barmanów też macie
niesamowitych – dodał, gdy skosztował napój. Musiał przyznać, że tak dobrego
Pink Rose nie pił jeszcze nigdy. – Ale to chyba nie wszystko, prawda? Musi być
coś jeszcze.
- Obawiam się, że nie za bardzo rozumiem…
- Wiele klubów nocnych ma wspaniałe
tancerki, wyśmienite alkohole i zapierające dech w piersiach występy, mimo
to rzadko się zdarza, by były aż tak popularne i oblegane. A gdy dodać do tego,
że Rain Dinners na rynku jest bardzo krótko, wniosek nasuwa się sam. Musi kryć
się za tym jakaś tajemnica. – Ostatnie zdanie wypowiedział konspiracyjnym tonem,
tak, że zabrzmiało to jak ploteczki powtarzane przez ciekawskiego turystę.
Sanji mimowolnie zaśmiał się i spojrzał na mężczyznę nieco pobłażliwym
wzrokiem.
- Zdaję sobie sprawę, że ludzie uwielbiają
takie historie, lecz niestety nie mogę pana żadną uraczyć. Jesteśmy tacy, jacy
jesteśmy, głównie dzięki właścicielowi. Reszta to tylko oddani pracownicy,
którzy starają się być z każdym dniem coraz lepsi. A teraz wybaczy pan, ale
muszę wracać do pracy. Gdyby potrzebował pan czegoś jeszcze, proszę dać znać –
powiedział Sanji i podszedł do innego klienta.
Doflamingo zaś upił kolejny łyk drinka i
zamyślił się. To, co powiedział mu blondyn, naprawdę wydawało się wszystkim,
czemu Rain Dinners zawdzięczało swój sukces. Ewentualnie pod tą miłą otoczką
krył się jakiś nielegalny interes, o którym jednak barman nie miał zielonego
pojęcia, ale i w to wątpił. I to było w tym wszystkim najdziwniejsze. Nawet
Smoker nie zaszedłby tak daleko, gdyby nie kilka mniejszych bądź większych
przekrętów, a ten cały Crocodile najprawdopodobniej przewyższył go wyłącznie
dzięki uczciwej pracy. I właśnie ten fakt sprawił, że Donquixote jeszcze bardziej
zainteresował się Crogallem. Gdyby tylko udało mi się do niego zbliżyć…
* * *
Gdy było już dobrze po dwudziestej
drugiej, Tausayi odłożył na bok papiery i potarł nasadę nosa, od ponad
godziny torturowanej przez okulary. I tak był na przód z pracą, wstał więc od
biurka i, rozprostowując zdrętwiałe kończyny, postanowił zejść na poziom drugi,
by obejrzeć występ jego wspaniałego nabytku, jakim był Ognisty Duet. Do dziś
pamiętał, jak spotkał go w jednym z japońskich klubów ze striptizem. Od razu
stwierdził, że dwaj bracia się tam marnują, zaproponował więc im współpracę. Stanowczo
i definitywnie odrzucili jego ofertę, był więc zdziwiony, gdy pewnego razu
stanęli oni w jego biurze i zapytali, czy jego propozycja jest nadal aktualna.
Dowiedział się też wtedy, że tym, co ich trzymało w Japonii, był ich chory
brat, na którego leczenie zbierali pieniądze, i którego nie mogli opuścić, a
który umarł miesiąc po wizycie Crocodile’a w Kraju Kwitnącej Wiśni. Szczęście w
nieszczęściu, to pierwsze, co pomyślał po wysłuchaniu ich historii. Był jednak
szczęśliwy, że to właśnie dla niego będą pracować, w końcu nieczęsto się
zdarza, by spotkać tak utalentowanych ludzi.
Wchodząc do klubu, Tausayi pozdrowił
skinieniem głowy młodego ochroniarza, po czym od razu podszedł do baru. Usiadł
na wysokim stołku i przywołał ruchem dłoni Pella, którego lubił
najbardziej spośród barmanów. Oczywiście nie dawało mu to u niego jakichś
specjalnych względów. Crogall wyznawał bowiem zasadę, że człowiek, a pracownik,
to dwie różne osoby, i że nie powinno się tego łączyć. Poza tym faworyzowanie
kogokolwiek nie było w jego stylu.
- Szef tutaj? – zagadnął mężczyzna, jak
zwykle zachowując powagę i to swoje tajemnicze, chłodne spojrzenie.
- Przyszedłem trochę się odprężyć. Nalej
mi whisky – zażądał, pobieżnie rozglądając się po sali. – Bracia jak zwykle
ściągają klientów.
- Zdecydowanie. Sam pan wie, jak wielką
popularnością się cieszą – odpowiedział, stawiając przed nim szklankę ze
szkarłatnym napojem, w którym pływały dokładnie trzy kostki lodu, tak, jak
Crocodile lubił.
- Dziękuję – mruknął i upił łyk alkoholu,
uważając, by nie wypić go jednym haustem, co zapewne skończyłoby się
zamówieniem kolejnej i jeszcze jednej porcji, a co skutkowałoby upiciem
się.
- Czy to miejsce jest wolne? – zapytał
nagle jakiś mężczyzna, uśmiechając się szeroko i wskazując na stołek obok
Crocodile’a. Ten tylko skinął głową i ponownie skupił wzrok na pływającym w
jego szklance lodzie, który przyjemnie pobrzękiwał przy każdym zetknięciu ze
szkłem. – Ciężki dzień, co?
- Skąd ten wniosek? – odpowiedział
pytaniem na pytanie, jednocześnie przyglądając się swojemu rozmówcy. Krótkie,
jasne blond włosy sterczały mu na wszystkie strony, z ust nie schodził uśmiech,
a oczy skryte miał za różowymi okularami przeciwsłonecznymi, których noszenie
nie miało teraz żadnego sensu. W dodatku mężczyzna wyraźnie nad nim
górował, co rzadko się zdarzało.
- Wieczór, szklanka whisky, i ty, samotnie
siedzący przy barze, skulony i zamyślony. Coś więc musi być nie tak.
- Nawet jeśli, to nie twoja sprawa. Zajmij
się własnymi problemami.
- Jaki niemiły – stwierdził, podpierając
brodę dłonią. – Jestem Don.
Tausayi spojrzał na niego, nie próbując
już nawet ukryć niechęci, jaką darzył tego człowieka. Całym sobą krzyczał
„Zostaw mnie w spokoju i odejdź”, lecz nie przynosiło to żadnego skutku. Wręcz
przeciwnie, mężczyzna przysunął się do niego nieznacznie i nie spuszczał z
niego zaciekawionego wzroku, a gdy zdjął okulary, spojrzenie to stało się
jeszcze bardziej intensywne i nachalne. Nie mogąc się powstrzymać, Crocodile
wypił resztę whisky i skinął na Pella.
- Jeszcze raz to samo.
- Zawsze ignorujesz w ten sposób ludzi? –
zapytał Don, podsuwając swój kieliszek i dając znać, że również prosi o
kolejnego drinka.
- Tylko tych, z którymi nie mam ochoty
rozmawiać.
- To było chamskie – stwierdził, udając,
że jego słowa go zabolały. – Można wiedzieć, na jakiej podstawie mnie
odrzucasz?
- Po prostu nie wydajesz się kimś godnym
uwagi.
- Czy ma pan jakiś problem? – zapytał
Pell, podając zamówienie Crocodile’owi i sugestywnie spoglądając na
Donquixote’a.
- Nie. Poradzę sobie – zbył go, po czym
odwrócił się, by mieć dobry widok na scenę, na której lada chwila miał
rozpocząć się występ.
- Musisz być kimś specjalnym, skoro barman
tak zareagował – zauważył, nachylając się nad nim, tak, że prawie stykali się
policzkami.
- Wręcz przeciwnie. Po prostu to porządny
klub i dbają tu o klientów.
- Aleś ty sztywny – jęknął, również się
obracając i omal nie wylewając na siebie zawartości trzymanego kieliszka.
- Aleś ty namolny – przedrzeźnił go,
przewracając oczami i zakładając nogę na nogę. Miał dodać coś jeszcze, lecz na
scenę wyszedł Ognisty Duet, zamilknął więc i skupił się na nim. Gdy bracia
zaczęli swój taniec, Crocodile westchnął cicho i w końcu zaczął się
rozluźniać. Starszy chłopak, Ace, wyraźnie dominował, a jego ruchy były
przyjemne dla oka i miały w sobie coś tajemniczego i pociągającego, Luffy zaś,
ten młodszy, doskonale go uzupełniał, stanowiąc dla niego idealne tło. Nawet
ich wygląd miał w sobie to coś. Obaj mieli ciemne włosy i takie same
spojrzenia, na ich opalonych, smukłych, umięśnionych ciałach rzucane przez
płomienie świec refleksy wyglądały niczym egzotyczne tatuaże, a sposób, w jaki
zrzucali poszczególne części garderoby przyprawiał o dreszcze i sprawiał, że
każdy chciał, by nigdy się one nie skończyły. I nawet Tausayi, którego
mężczyźni nie interesowali, dostrzegał w nich piękno i czuł delikatne
podniecenie za każdym razem, gdy ich oglądał.
- Robią wrażenie – szepnął zafascynowany
Don, a jego usta kilkakrotnie musnęły ucho Crocodile’a, z czego obaj mężczyźni
nie zdali sobie tak naprawdę sprawy.
- Taak. Chyba nigdy mi się to nie znudzi –
mruknął, upijając łyk alkoholu i powoli oblizując wargi. Tak bardzo się
wciągnął, że zaczął pić coraz więcej i szybciej, co chwilę dając znać
Pellowi, by napełniał jego szklankę. Gdy występ się skończył, Tausayi był już
nieźle wstawiony, a w jego głowie panował przyjemny zamęt. Chciał wstać, lecz
błędnie ocenił odległość jego stóp od podłogi i upadłby, gdyby nie silne
ramiona Dona.
- Chyba masz już dosyć. Poczekaj,
zaprowadzę cię do taksówki – powiedział, stając koło niego i zarzucając sobie
jego rękę na ramię, po czym złapał go w talii i zaczął prowadzić do
wyjścia.
- Nie, nie tu. Do windy – powiedział,
szarpiąc go w drugą stronę i o mało nie przewracając ich obu. Doflamingo skinął
tylko głową i zaczął prowadzić go we wskazanym kierunku. Tak naprawdę doskonale
wiedział, gdzie on mieszka, musiał jednak stwarzać pozory, gdyż od tego
zależało powodzenie jego misji. Przez chwilę myślał, że Crocodile nie da rady
wprowadzić kodu, lecz po kilku próbach udało mu się i mogli pojechać windą na
poziom czwarty. Gdy się już tam znaleźli, Doflamingo wszedł razem z nim do
mieszkania i zaczął rozglądać się za miejscem, w którym mógłby położyć
mężczyznę. Kanapa w salonie wydała mu się odpowiednia, ostrożnie więc go na
niej ułożył. Gdy miał już odejść, by trochę rozejrzeć się i ulotnić, Tausayi
położył dłonie na jego karku i przyciągnął go do siebie, złączając ich usta
w namiętnym pocałunku. Doflamingo, wiedziony instynktem, od razu go
odwzajemnił, momentalnie zapominając o tym, po co tu przyszedł. To, w jaki
sposób Crocodile go do siebie przyciągał, a także pobudzenie spowodowane występem
Ognistego Duetu, sprawiło, że zapragnął go, jak jeszcze nigdy nikogo nie pragnął.
* * *
Gdy Crocodile zaczął wybudzać się ze snu,
pierwsze, co do niego dotarło, to ból. Później doszło do tego nieprzyjemne
szumienie w głowie, a także dziwna niemoc w całym ciele, a otwarcie oczu
sprawiło, że stan ten tylko się pogłębił. Z głośnym pomrukiem odgarnął kołdrę
na bok, po czym spróbował się podnieść. Ostrożnie usiadł i postawił stopy na
podłodze, lecz chwilę zajęło, nim obraz przestał wirować. Dźwignął się, a jego
plecy i pośladki eksplodowały potężnym bólem, promieniującym w każdy zakamarek
jego organizmu. Cholera, co się wczoraj stało?, pomyślał z trwogą, usilnie
próbując sobie przypomnieć wczorajszy wieczór. Pamiętał tylko, że siedział przy
barze, zagadał do niego jakiś dziwny facet, później był występ, a on pił coraz
więcej, aż w końcu film mu się urwał. Jak przez mgłę widział prowadzącego go
mężczyznę… Zaraz, jak on się nazywał? Bill? Bob? Ben? Nie mógł skojarzyć.
Stawiając kroki najostrożniej jak
potrafił, poszedł do kuchni, gdzie od razu opróżnił pół butelki wody, po czym
wziął dwie tabletki przeciwbólowe i udał się do łazienki. Zdjął koszulę, w
której brakowało kilku guzików, po czym zorientował się, że na nogach ma tylko
skarpety. Jęknął, zdziwiony, jeszcze usilniej próbując wszystko sobie
przypomnieć. Wszedł pod prysznic, a gdy spojrzał w dół, zauważył, że woda
zabarwia się na dziwny kolor. Przeciągnął dłonią po udach. Na jego palcach
zebrały się resztki mętnej krwi i czegoś jeszcze…
- Cholera! – wrzasnął, uparcie szorując
ciało i próbując zignorować odruchy wymiotne. – Kurwa! Co to ma być?!
Pod jego zamkniętymi powiekami zaczęły
pojawiać się pojedyncze, rozmazane obrazy. Jak całuje tego mężczyznę. Jak
pozwala mu się rozebrać. Jak wygina się pod wpływem jego dotyku. A przecież
nawet go nie znał! Nawet nie wie, jak się nazywa! Zrezygnowany, wyszedł spod
prysznica i wrócił do sypialni. Dopiero teraz zauważył, że na szafce nocnej
leży złożona na pół kartka, której wcześniej tu nie było.
Musiałem wyjść. Dziękuję za wspaniałą noc. Byłeś świetny. Może zobaczymy
się jeszcze? A, i jeszcze jedno. Wziąłem sobie Twoją wizytówkę, dlatego
zostawiam i swój numer telefonu. Zadzwoń, jeśli tylko masz ochotę. W
przeciwnym razie to ja będę pierwszym, który się do Ciebie odezwie.
Najlepszy i najwspanialszy Don
Tausayi musiał kilka razy przeczytać ten
list, by w pełni dotarło do niego, co tak właściwie jest w nim napisane.
Wspaniała noc? Był świetny? Zadzwoń? Przecież jego nawet nie pociągają
mężczyźni! Dlaczego więc to zrobił? Dlaczego uległ temu całemu Donowi? Nawet
jeśli był pijany, nie powinien przekroczyć wytyczonej sobie granicy tak łatwo,
tymczasem to on był tym, który całe wydarzenie zainicjował! W dodatku ten
głupi rysunek na liście… Z każdą chwilą Crocodile stawał się coraz bardziej
wściekły, musiał się uspokoić, żeby nie zrobić czegoś, czego będzie później
żałował. Zmiął kartkę i rzucił ją w kąt, byle dalej od siebie, po czym położył
się na łóżku i zakrył kołdrą swoje nagie, wciąż jeszcze mokre ciało. Zamknął
oczy i wziął kilka głębokich wdechów, w myślach licząc do dziesięciu, a gdy to
nie pomogło, sięgnął do szafki po cygaro, które trzymał na takie właśnie
okoliczności. Niestety, nie było go tam, co od razu skojarzył z Donem.
- Przeklęty idiota – warknął i poszedł do
gabinetu, gdzie trzymał bardzo mocne cygara. Wziął jedno i zapalił je, ignorując
ból głowy, który znowu zaczął się nasilać. Gdy usłyszał, że ktoś wchodzi do
jego mieszkania, od razu wybiegł do przedpokoju.
- Tausayi, na litość Boską, czy możesz nie
paradować po domu nago? A przynajmniej wtedy, gdy nie masz pewności, że
się w nim pojawię? – jęknął Kuro, od razu odwracając wzrok i rzucając w niego
płaszczem, który wisiał na wieszaku. Crocodile okrył się nim i westchnął,
wyraźnie zawiedziony. – Czyżbyś spodziewał się kogoś innego?
- Nie wiem. Nieważne – mruknął i poszedł
do salonu. Gdy chciał usiąść na kanapie, z trwogą stwierdził, że jest ona
brudna w najgorszy możliwy sposób. – Kuro, nie wchodź tu! – krzyknął, widząc,
że jego przyjaciel planuje do niego dołączyć.
- Dlaczego? Co się…
- Idź do mojego gabinetu. Zaraz do ciebie
przyjdę.
- Jesteś dziś jakiś dziwny. Na pewno
wszystko w porządku?
- Po porostu idź – powiedział, a gdy
Kurahadol spełnił jego polecenie, Tausayi odetchnął z ulgą i podszedł do
leżącego na stoliku telefonu. Wybrał numer do swojej sprzątaczki i zaplanował
gruntowne sprzątanie całego mieszkania, po czym poszedł do gabinetu, wcześniej
ubierając się i związując włosy w krótki kucyk.
- Sprzątanie? Czyżby twoją sprzątaczkę
czekało jakieś ekstra zadanie? – zagadnął Kuro, krzyżując ręce na piersiach i
uważnie przyglądając się mężczyźnie.
- Po prostu… wylałem wino na dywan i
kanapę, sam rozumiesz – skłamał, lecz przyjaciel zbyt dobrze go znał, by w to
uwierzyć.
- Po pierwsze, wino pijesz tylko okazyjnie
do posiłków. Po drugie, nie panikowałbyś tak, gdyby tylko o to chodziło. A po
trzecie, tak duże malinki nie biorą się od picia wina. Dlatego przestań kręcić
i przyznaj się, że przespałeś się z jakąś przypadkową kobietą, która pewnie
leżała na tej kanapie, albo przynajmniej jakieś po niej pozostałości – zbeształ
go Kuro. Tak naprawdę chciało mu się śmiać, gdyż pierwszy raz widział Crogalla
w takim stanie. Odczuł też wyraźną ulgę, że to nie on pierwszy wszedł do
salonu. Wizje tego, co mógł tam zastać, przyprawiały go o dreszcze.
- Ech, nieważne. Po prostu skończmy ten
temat – jęknął, sadzając obolałe ciało w fotelu. – Masz do mnie jakąś konkretną
sprawę?
- Właściwie to nie. Po prostu przyszedłem
sprawdzić, co u ciebie, i chyba dobrze zrobiłem.
- Nie jesteś moją niańką – zauważył.
- Nazywaj to jak chcesz. Czuję się za
ciebie odpowiedzialny, tyle.
- Więc idź do kuchni i przygotuj mi
śniadanie. Możesz potraktować to jako polecenie służbowe.
- I ty mi mówisz, że nie jestem twoją
niańką – westchnął, wstając jednak i idąc do kuchni. Podwinął rękawy
koszuli i ubrał fartuch, po czym zabrał się za przygotowanie posiłku. W
tosterze zrobił kilka grzanek, na patelni zaś usmażył jajecznicę i bekon. Do
tego pokroił w kostkę pomidory, a z kilku pomarańczy wycisnął sok, którego
starczyło jednak na niecałą szklankę. Już chciał wołać Crocodile’a, lecz ten
sam przyszedł, niezdarnie siadając przy stole i krzywiąc się przy każdym ruchu.
- Liczyłem na coś lekkiego – mruknął,
wlepiając wzrok w talerz pełen tłustego jedzenia.
- Tylko mi nie mów, że się wczoraj upiłeś…
Co ty, dzieciak jesteś?
- Mówisz tak, jakbym naprawdę był głupim
gówniarzem, tymczasem mam już swoje lata i wolno robić mi rzeczy przeznaczone
dla dorosłych, nieprawdaż?
- Wszystko jest dla ludzi, ale w
odpowiednich ilościach, tymczasem ty upijasz się coraz częściej! Pomyślałeś,
jaki to może mieć wpływ na kasyno? Albo na ciebie? Cholera, to ja tu jestem
twoim zastępcą, ty powinieneś być tym bardziej odpowiedzialnym!
- I jestem. To ty niepotrzebnie
panikujesz. Rain Dinners prosperuje znakomicie, a ja miałem ostatnio dużo
wolnego czasu, co więc miałem robić? Poza tym wypiłem wczoraj tylko odrobinę za
dużo, a ty robisz aferę, jakby znaleziono mnie śpiącego na ulicy, śmierdzącego
i zalanego w sztok – powiedział ostrym tonem, który zwiastował koniec dyskusji.
- Dlaczego nie potrafisz zaakceptować faktu,
że się o ciebie martwię?
- Bo nie potrzebuję twojej troski,
przynajmniej nie takiej.
- Kiedyś też tak powiedziałeś, i
pamiętasz, jak się to skończyło…? Prawie odszedłem, a ty byłeś o krok od
porzucenia marzeń. Gdybym wtedy nie wrócił, Rain Dinners w ogóle by nie
istniało. Dlatego przestań uważać się za takiego samotnika i zacznij w
końcu doceniać to, że są ludzie, którym na tobie zależy.
- Kuro, za mną najgorsza noc w całym moim
życiu, czuję się źle, nie tylko fizycznie, ale i psychicznie, zostałem odarty z
godności, a moją męskość zgruchotano, zmiażdżono, napluto na nią i jeszcze raz
zmiażdżono, a ty mi tu wyskakujesz z jakimiś ckliwymi pierdołami! – krzyknął,
uderzając pięścią w stół i ciężko oddychając. Musiał jakoś rozładować całe
to napięcie, a że jego przyjaciel akurat był w pobliżu, to jego strata.
- Mówisz tak, jakby cię facet przeleciał –
zażartował, lecz widząc szok na twarzy Crocodile’a, sam zbladł i nachylił się
nad nim. – Nie… To niemożliwe…
Milczenie przyjaciela tylko utwierdziło go
w przekonaniu, że to jednak prawda. Kuro przeczesał włosy, zastanawiając się,
co powinien teraz zrobić.
- Jak do tego doszło?
- Sam nie wiem. Ten facet był namolny,
denerwował mnie. Przysiadł się do mnie, gdy piłem whisky w klubie, cały czas
mnie zagadywał… Po wczorajszym występie specjalnym byłem już nieźle wstawiony,
ledwo trzymałem się na nogach. Zaproponował mi pomoc, zaniósł mnie do
mieszkania, a wtedy ja…
- Wiesz co? Może nawet lepiej, że byłeś
pijany. Teraz przynajmniej tego dokładnie nie pamiętasz, łatwiej będzie ci o
tym zapomnieć.
- Łatwo ci mówić.
- Wyobraź sobie, że nie. Dla mnie to też
duży szok, tym bardziej, że nigdy nie miałeś skłonności do homoseksualizmu czy
nawet biseksualizmu. Może chcesz, żebym zapisał cię do psychoterapeuty czy coś?
- Zgłupiałeś do reszty – stwierdził, w
końcu zdobywając się na odwagę i zjadając nieco zimnej już jajecznicy.
Pomimo wcześniejszych oporów, okazało się, że obejdzie się bez żołądkowych
rewolucji, przynajmniej na razie.
- Dobra, dam ci trochę czasu na
przemyślenie tego wszystkiego. Tylko pamiętaj, żebyś nie zaniedbał swoich
obowiązków jako szef całego tego interesu.
- Idź już i mnie nie drażnij – warknął, odprowadzając
swojego zastępcę wściekłym wzrokiem, i powstrzymując się, by czymś w niego nie
rzucić.
* * *
- Czołem, Smoker – przywitał go
Donquixote, wchodząc do jego gabinetu i od razu rozsiadając się na
kanapie. Od samego rana był w szampańskim humorze, co było po nim widać na
pierwszy rzut oka.
- Czy mógłbyś choć raz zwrócić się do mnie
z należnym mi szacunkiem? – zapytał, spoglądając na niego z niezadowoleniem i
przygryzając cygaro, które właśnie palił.
- Może i bym mógł, ale po co? – zaśmiał
się, szeroko rozstawiając nogi i uśmiechając się. – Byłem wczoraj w Rain
Dinners, w tym ich klubie.
- I czego się dowiedziałeś?
- Właśnie niczego. Wygląda na to, że
Crocodile ma po prostu łeb na karku i nosa co do doboru kadry. Jest niby
opcja, że coś kręci na boku, ale nic na to nie wskazuje. Słowem, nie ma na
niego nic, co mogłoby go pogrążyć czy pomóc w jego upadku.
- Zatem trzeba zniszczyć jego podstawy.
Jeśli mówisz, że to pracownicy i on sam stanowią fundamenty jego interesu, to
musimy skupić się na tym. Na początku zakładałem, że zajmiemy się tym od razu,
w ramach zastraszenia go, lecz teraz widzę, że będzie to nasz główny cel.
Najpierw odbierzemy mu jego podwładnych, później jego kasyno, a gdy to go nie
złamie, nie pozostanie nam nic innego, jak zlikwidowanie go. Ten sukinsyn
zdecydowanie za długo grał mi na nosie. Już ja się postaram, żeby raz na zawsze
zniknął z tego interesu.
- Ale się nakręciłeś… Lepiej uważaj, bo
nie dożyjesz do spełnienia swoich gróźb, i co wtedy?
- Coś sugerujesz?
- Tylko to, że nadmierna ekscytacja w
twoim wieku może przyprawić cię o zawał – powiedział, ledwo unikając
lecącej w jego kierunku szklanki. – Ja już pójdę. W końcu zajęty ze mnie
człowiek – mruknął, pospiesznie wybiegając z pokoju i od razu wybuchając
głośnym, szaleńczym śmiechem. Doprowadzanie szefa do furii było zdecydowanie
jedną z jego najlepszych rozrywek. Choć musiał przyznać, że wczorajszej nocy
odkrył coś znacznie lepszego, a mianowicie seks z Crocodilem. W życiu by
nie pomyślał, że do tego dojdzie, co nie znaczy jednak, że miał coś przeciwko,
wręcz przeciwnie. Crocodile był przystojnym mężczyzną, idealnym w każdym
calu, i choć był on trudny w obyciu, to Doflamingo był pewny, że w końcu
i tak udałoby mu się go zdobyć. W dodatku jego ciało było tak gorące,
zmysłowe, piękne, pasowało do ciała Donquixote’a jak żadne inne. Pragnął
powtórzyć to wszystko, dbając jednak o to, by Tausayi był trzeźwy i dokładnie
zapamiętał ich wspólnie spędzoną noc. – Ciekawe, czy się odezwał – zastanowił
się na głos i wyciągnął telefon. Na jego wyświetlaczu nie zobaczył żadnego
powiadomienia, co go jednak nie zniechęciło, wręcz przeciwnie. W końcu im dłużej
i silniej ryba próbuje się uwolnić od haczyka, tym większa później satysfakcja
ze złowienia jej i wyciągnięcia na brzeg. A o to przecież chodzi w
zdobywaniu drugiej osoby.
Gdy wsiadł do samochodu, jeszcze raz
wyciągnął komórkę oraz wizytówkę, którą zwędził z gabinetu Crocodile’a, i
przepisał z niej numer, po czym nacisnął ikonkę z zieloną słuchawką. Ku jego
zdziwieniu, mężczyzna odebrał po trzech sygnałach, a przecież był niemal pewny,
że odrzuci połączenie.
- Halo? – usłyszał w słuchawce jego niski,
nieco zachrypnięty głos.
- Cześć. To ja, Don. Pamiętasz mnie
jeszcze?
- Ech, to ty. Czego chcesz?
- Czego chcę? No nie wiem. Może pogadać?
Umówić się na kolejne spotkanie?
- Jeśli dzwonisz tylko po to, to się
rozłączam.
- Przecież było ci ze mną dobrze, po co
więc ciągle zgrywasz niedostępnego? – zapytał, lecz w odpowiedzi otrzymał serię
dźwięków, które świadczyły o tym, iż Crogall najzwyczajniej w świecie się
rozłączył. Doflamingo tylko się zaśmiał, uruchomił silnik i pojechał do swojego
mieszkania. Wizja spędzenia najbliższych kilku godzin w zasyfionym hotelu
wydawała mu się jeszcze bardziej odpychająca, niż zwykle.
* * *
Gdy Tausayi odrzucił połączenie od Dona,
jego gniew tylko się zwiększył. Zaczął żałować, że od razu wyrzucił jego list,
przez co nie zorientował się, że nieznajomy numer należy właśnie do tego
upierdliwego faceta. A teraz, nie dość, że leżał na kanapie i cierpiał katusze,
to jeszcze dał temu gnojkowi cień szansy, przez co ten może zacząć sobie
wyobrażać nie wiadomo co. Zmęczony, wybrał numer do Kuro, gdyż przez wczorajsze
wydarzenia zupełnie zapomniał o zleconych mu zadaniach.
- Prawie zapomniałem zapytać o wyniki
twojego śledztwa – zaczął. Po szumie dobiegającym ze słuchawki wywnioskował, że
jego przyjaciel jedzie właśnie samochodem, pewnie w interesach.
- Jadę właśnie do laboratorium odebrać
wyniki analizy. Powinna być gotowa lada moment, więc gdy wszystkiego się
dowiem, dam ci znać. A co do Smokera i jego bandy, niewiele udało mi się
ustalić. Wiem tylko, że to oni wysłali do ciebie ten anonim, mój informator
widział, jak niski facet w kapeluszu wychodzi z Misty Dragon, po czym wraca
tam, a wszystko to tylnym wejściem.
- Skąd pewność, że to on?
- Godziny się zgadzają, poza tym mimo
wszystko nieczęsto widuje się tu dziwaków w prochowcach i kapeluszach na
głowach. A gdy dodamy do tego, że to właśnie Smoker ucierpiał najbardziej przez
twoje wybicie się…
- Tak, rozumiem. Pracuj dalej. Nie zawiedź
mnie – powiedział, po czym, nie czekając na odzew, rozłączył się.
No to wszystko jasne, pomyślał, zwlekając się z kanapy i idąc do
garderoby. Ubrał się w czarne jeansy i biały T-shirt, narzucił na siebie
granatowy sweter i włożył proste zamszowe mokasyny, po czym zjechał na
drugi poziom, gdzie, oprócz klubu, znajdowała się także baza ochroniarska. Zastał
tam Dacule’a Mihawka, szefa ochrony, a zarazem dugą po Kuro osobę, którą mógłby
nazwać przyjacielem, siedzącego przy prostym, skromnym biurku i uparcie stukającego
w klawisze laptopa. Crocodile usiadł obok niego i, bez słowa, zaczął przeglądać
nagranie z wczorajszej nocy.
- Chodzi o tego faceta, który cię
odprowadził do domu, racja? – zagadnął, nie przerywając pracy i nawet nie
patrząc w jego stronę.
- Tak. Wiesz coś o nim?
- Dzień wcześniej był w kasynie. Dziwny z
niego facet.
- Pokaż – zażądał, odsuwając się od
konsoli i pozwalając, by Mihawk kilkoma kliknięciami włączył odpowiednią taśmę
i puścił fragment, na którym wyraźnie widać bawiącego się w najlepsze Dona. –
Chyba go nawet wtedy widziałem. Był tu już wcześniej?
- Raczej nie, w każdym razie nie przypominam
sobie. I radzę zmienić kod do windy. No chyba, że chcesz, żeby ten człowiek
miał do niej swobodny dostęp.
- Zajmij się tym. I dopilnuj, żeby Kuro go
dostał.
- Oczywiście.
W czasie, gdy Mihawk zajął się zmianą
szyfru, Crocodile obejrzał inne nagranie. Mały zegar w prawym dolnym rogu
wskazywał dwudziestą trzecią pięćdziesiąt trzy, gdy Tausayi, niemal niesiony
przez Dona, wyszedł razem z nim z klubu i zatoczył się pod windę, gdzie
kilka razy próbował wprowadzić kod. Po kilku minutach winda zamknęła się, a ich
już nie było. Musiał wtedy podpatrzyć
kombinację, inaczej nie wydostałby się z apartamentu tak łatwo, pomyślał,
przewijając taśmę i uważnie wpatrując się w nagrany na niej obraz. Gdy
przewinął dwie godziny, zorientował się, że wyświetlacz ożył, co znaczyło, że
właśnie wtedy Don opuścił jego apartament, po czym jak gdyby nigdy nic wrócił
do klubu. Crocodile warknął cicho pod nosem, ganiąc się za swoją głupotę.
Przecież ten cały Don mógł pracować dla konkurencji! Całe szczęście, że ważne
dokumenty trzymał w sejfie, a wszystkie szafki w gabinecie zamykał na
klucz. Gdyby nie to, miałby teraz o wiele więcej zmartwień.
- Gotowe. Tu masz nowy kod – powiedział
Mihawk, wchodząc do pomieszczenia i wręczając mu małą karteczkę ze starannie
wypisanym ciągiem cyfr.
- W porządku. Wyślij mi jeszcze faksem
jakieś dobre zdjęcie tego faceta.
- Niedługo powinieneś mieć je w swoim
gabinecie – mruknął, od razu skupiając się na nowym zadaniu. Crogall wstał,
poklepał go po ramieniu, po czym wyszedł. Poszedł na parking, z którego
wyjechał swoim SRT Viper GTS, i udał się do centrum handlowego na małe zakupy.
Potrzebował tego głównie po to, by na chwilę zająć myśli czymś innym i
zapomnieć o problemach, które zaczynały piętrzyć się przed nim niczym mur. A
gdy już chwilę odpocznie i nabierze sił, nadejdzie czas na rozrywkę, jaką
będzie walka z Misty Dragon. Smoker chce
wojny, to będzie ją miał, pomyślał, stojąc w korku i włączając płytę, by
umilić sobie oczekiwanie i ukoić zszargane nerwy.
* * *
Przechadzając się długim, szerokim
korytarzem i oglądając wystawy sklepowe zachęcające do zakupów, Tausayi czuł
się jak normalny człowiek spędzający wolny dzień w centrum handlowym. Co prawda
od czasu do czasu wyłapywał ciekawe spojrzenia kierowane w jego stronę, ale
ignorował to. Zdawał sobie sprawę, że jego wygląd przykuwa uwagę, lecz dopóki
miał spokój, niewiele go to obchodziło. W końcu doszedł do ogromnej
księgarni, gdzie od razu zniknął między półkami w całości zapełnionymi
książkami. Było kilka pozycji, które upatrzył sobie już wcześniej, lecz chciał
najpierw poszukać czegoś nowego, co go zaintryguje i przekona do kupna.
Skierował się do działu z kryminałami i zaczął przeglądać co ciekawiej brzmiące
tytuły, po chwili odkładając je jednak na miejsce i szukając kolejnych.
- Jeśli szukasz jakiejś dobrej książki, to
polecam twórczość Jamesa Rollinsa – powiedział ktoś za jego plecami. –
Szczególnie „Czarny Zakon”. Cudo wśród przygodówek.
- Zwykle nie czytuję tego rodzaju
literatury – mruknął w odpowiedzi, w dalszym ciągu przeglądając książki i
niewiele sobie robiąc z osoby stojącej za nim.
- To może czas najwyższy zacząć –
zaproponował, sięgając coś wysoko nad głową Crocodile’a i z uśmiechem wertując
strony. Tausayi odwrócił się, chcąc spławić najprawdopodobniej namolnego
sprzedawcę, lecz to, co zobaczył, kompletnie odebrało mu mowę. – Niespodzianka!
- Co ty tu robisz? – warknął. Przed nim
stał nie kto inny, jak Don, w dodatku w tym swoim idiotycznym płaszczu z
piór.
- Jak to co? Kupuję książki. A co innego
można robić w księgarni?
- I akurat wybrałeś to centrum handlowe i
tę księgarnię, choć w całym Las Vegas jest takich miejsc od cholery i trochę? –
zapytał podejrzliwie.
- Mój hotel jest niedaleko stąd. Chyba nie
myślisz, że cię śledzę, co?
- Jesteś podejrzany. Odkąd zaczepiłeś mnie
w klubie, ciągle na ciebie wpadam. Musisz mieć jakiś cel.
- Właściwie to mam jeden, a mianowicie
zdobycie ciebie – odparł beztrosko i odłożył trzymaną książkę z powrotem
na miejsce. – Szkoda, żeby taki gorący towar się marnował.
- Uważaj tylko, żebyś się nie sparzył –
ostrzegł go i podszedł do innego regału. Zdjął z niego kilka książek, które od
dawna chciał kupić, po czym poszedł do kasy. Obsłużyła go młoda ekspedientka,
która nie mogła mieć więcej jak trzydzieści lat. Była ładna, nawet bardzo. Niebieskie
oczy, blond włosy związane w kucyk, szczupła sylwetka, idealnej wielkości
piersi, pełne usta, a także melodyjny, wysoki głos sprawiały, że idealnie
wpasowała się w gust Crogalla.
- Pani jest tu chyba nowa – zauważył
Tausayi, podczas gdy ona skanowała kody kreskowe, uważając, by czegoś nie
pomylić.
- Aż tak widać mój bak wprawy? – zapytała,
rumieniąc się.
- Ależ skąd, świetnie sobie pani radzi –
skłamał. – Po prostu widzę tu panią pierwszy raz, a często tu bywam.
- Och, no tak. Pracuję tu od kilku
tygodni, niedawno skończyłam studia i próbuję się usamodzielnić. W końcu
ile można polegać na rodzicach – odparła, coraz śmielej przyglądając się
swojemu rozmówcy i odzyskując pewność siebie. – Widzę, że dużo pan czyta. Coraz
rzadziej się to spotyka w dzisiejszych czasach.
- Niestety, niewielu młodych ludzi potrafi
dziś dostrzec potęgę i mądrość zawartą w książkach. A szkoda, bo może
dzisiejszy świat zmierzałby w zupełnie innym kierunku – powiedział, opierając
się o ladę i uśmiechając się delikatnie.
- Tak, to prawda – westchnęła. – To
wszystko?
- Macie tu może „Czarny Zakon” Jamesa
Rollinsa? – zapytał, w ostatniej chwili decydując się na kupno książki, która
tak bardzo zachwyciła Dona.
- Już sprawdzam – mruknęła, wprowadzając
do bazy odpowiednie dane. – Jest. Już przynoszę.
Gdy kobieta wyszła zza lady i podeszła do
jednej z półek, Crogall stwierdził, że nogi też ma niezłe, długie i szczupłe.
- Płaci pan kartą czy gotówką? – spytała,
gdy wszystko było już podliczone i zapakowane do papierowej torby z logo
księgarni.
- Kartą. Swoją drogą, nie ma pani może
dziś wolnego wieczoru?
- Właściwie mam.
- Proponuję więc wspólne wyjście na
drinka. Co ty na to, Conis? – Nachylił się ku niej i rzucił w jej stronę
zalotne spojrzenie, a kobieta zatrzepotała tylko rzęsami i skinęła głową,
nie odrywając wzroku od hipnotyzujących ją oczu Crocodile’a. – Wspaniale. Zatem
o dwudziestej pierwszej pod Rain Dinners.
- Do-dobrze – szepnęła, oddając mu kartę
kredytową. Nie zwróciła nawet uwagi na to, że mężczyzna zwrócił się do niej po
imieniu, które odczytał z plakietki przypiętej do jej bluzki. Liczyło się tylko
to, że ktoś taki zwrócił na nią uwagę.
Całemu temu zajściu przyglądał się
Donquixote, uśmiechając się wrednie znad przeglądanej właśnie książki. Słyszał
co nieco, i musiał przyznać, że Crocodile zrobił na nim wrażenie. W życiu by
się nie spodziewał, że ten poważny i wyniosły człowiek może z takim spokojem i
wprawą bajerować przypadkową dziewczynę. Jedynie fakt, że zaprosił ją na
drinka, był mu nie na rękę. Po co mu jakaś sprzedawczyni, skoro wystarczyło
jedno słowo i Doflamingo by się nim zajął?
- Nie wiesz, co tracisz, gadzino – mruknął
pod nosem, po czym wyszedł z księgarni. Po drodze na parking podziemny
wykonał kilka telefonów, dzięki którym zapewnił sobie wejściówkę do klubu w
Rain Dinners, po czym wsiadł do samochodu, tym razem swojego ukochanego Porsche
911 Carrera, i pojechał do Misty Dragon.
Idąc do gabinetu Smokera, potrącił go
jakiś młodziak. Sięgał mu ledwo do piersi, i widać było, że wyraźnie wzoruje
się na Doflamingu. Takie same rozczochrane blond włosy, okulary
przeciwsłoneczne na oczach, nawet chód mieli podobny.
- Z drogi, dzieciaku – warknął Donquixote,
odpychając go od siebie i patrząc na niego z pogardą i wyższością. Chłopak
oparł się o ścianę, żeby nie upaść, nic jednak nie powiedział i poszedł dalej,
ukradkiem spoglądając za mężczyzną.
- Ty tutaj? Już myślałem, że zobaczę cię
dopiero za jakiś tydzień, może dwa – powiedział Smoker, widząc swojego zastępcę
wchodzącego do gabinetu.
- Dalej się w to bawisz? – zapytał, wskazując
na leżące na biurku anonimy wykonane ze starannie powycinanych liter z
brukowców i czystych kartek.
- Zapłaciłem takiemu jednemu gówniarzowi
za zrobienie ich. Ucieszył się z kilku dolców jakby wygrał na loterii –
zaśmiał się, jednocześnie wkładając między wargi na wpół wypalone cygaro. –
Zakładam, że nie dowiedziałeś się niczego nowego?
- Zależy co cię interesuje – odparł
tajemniczo i wrzucił do ust słodką landrynkę.
- Dobrze wiesz co, nie udawaj Greka. Za
coś ci w końcu płacę.
- Trudno to nazwać płacą…
- Zacznij być w końcu skuteczny, to
pomyślę nad jakąś premią dla ciebie.
- W takim razie wszystko zostaje po
staremu – mruknął i położył się na skórzanej kanapie.
- Musisz się tu wylegiwać, darmozjadzie?
Zrobiłbyś w końcu coś pożytecznego zamiast szwendać się nie wiadomo gdzie i
wydawać moje pieniądze na głupoty.
- Ucisz się, Smoker. Przecież pracuję.
- Ty bezczelny długonogi bachorze –
warknął, a z jego ust buchnął dym wcześniej wciągnięty do płuc.
- Panie Smoker… - zaczął młody mężczyzna,
nieśmiało wchodząc do gabinetu.
- Masz, podrzuć to Crocodile’owi. Tylko
wysil się bardziej niż twój poprzednik – powiedział, podając mu jeden z
anonimów. – Inaczej wiesz, co cię czeka? – Było to bardziej stwierdzenie niż
pytanie, przez co chłopak jeszcze bardziej się spiął. Wziął kartkę do ręki i
niemal wybiegł z pomieszczenia, mrucząc pod nosem, że na pewno go nie
zawiedzie.
- Wiesz, że to nie zrobi na nim wrażenia,
prawda? – zagadnął Doflamingo, poprawiając okulary zsuwające się z jego nosa.
- To ma po prostu odwrócić jego uwagę.
Byłbym głupcem, gdybym sądził, że przez kilka świstków ten skurwiel
podkuli ogon i wyniesie się stąd w cholerę.
- Więc ile masz jeszcze zamiar się w to
bawić? Nie lepiej od razu przejść do konkretów?
- Nie mogę za bardzo się spieszyć. Muszę
działać ostrożnie, w końcu Crocodile to twardy zawodnik. Ale co ja ci będę
tłumaczył, i tak pewnie nie zrozumiesz i będziesz obstawał przy swoim.
- Pewnie masz rację – mruknął, spoglądając
na zegarek i wzdychając ciężko. – Ty to masz fajnie. Siedzisz za tym biurkiem
jak ten stary grzyb, wydajesz wszystkim rozkazy, nie robisz niczego
pożytecznego, całe dnie masz wolne… Też bym tak chciał.
- Zajmiesz kiedyś moje miejsce to
zobaczysz, jak ciężko jest prowadzić taki interes, zwłaszcza gdy ma się idiotów
twojego pokroju za podwładnych. A teraz zmiataj stąd i nie przychodź bez
konkretnych informacji. Pamiętaj, że nawet tobie nie wszystko zawsze ujdzie na
sucho.
- Uważaj, bo się wystraszę – odparł ze
śmiechem i zwlekł się z kanapy. – Będę dzisiaj w klubie nocnym Crocodile’a. Spróbuję
jeszcze bardziej się do niego zbliżyć i coś z niego wyciągnąć.
- Pamiętaj, nawet najmniejszy strzęp
informacji może okazać się przydatny.
- Żebyś wiedział – mruknął, wychodząc z
gabinetu i wkładając do ust kolejnego cukierka.