Las Vegas. Miasto hazardu, grzechu i
wszelkiego plugastwa. Pełne złych ludzi, a także tych, którzy źli dopiero chcą
być. Miasto, które nocą budzi się do życia, w dzień pozostając w ukryciu i
sprawiając pozory przyjaznego każdemu, kto chce się trochę zabawić. Miasto,
które nigdy nie śpi i pożera każdego, kto go skosztuje.
W samym centrum tego miasta wznosił się potężny
budynek, najokazalszy i zwracający największą uwagę. Miał kształt
piramidy, na której szczycie wylegiwał się złoty krokodyl. Gmach składał się z
czterech poziomów. Pierwszy, wysoki na cztery metry i największy ze wszystkich,
był rozległym kasynem, gdzie znajdowały się najróżniejsze automaty, stoły do
gier i wiele innych atrakcji. Również ogromny bar zwracał swą uwagę
różnorodnością trunków, kolorowym szkłem, a także pięknymi barmankami. Wśród
tłumu ludzi grających w ruletkę czy pokera przechadzały się kelnerki roznoszące
zamówiony alkohol, kusząc klientów swymi zgrabnymi ciałami okrytymi skąpymi
strojami pełnymi piór i cekinów. Muzyka sącząca się z głośników i wszechobecny
gwar idealnie się dopełniały, tworząc wbrew pozorom miły dla ucha szum. Także
zapach był tu specyficzny. Stanowił on mieszankę drewna, filcu, tysięcy
rodzajów perfum damskich i męskich, alkoholu, prochu, potu, ekscytacji i pożądania.
Brak okien, nastrojowe oświetlenie i fantastyczna atmosfera tworzyły istną
pułapkę, z której niełatwo było się wydostać o własnych siłach.
Drugi poziom był zupełnie inny. Znajdował
się tam cieszący się ogromną popularnością klub nocny, do którego jednak trudno
było się dostać zwykłym ludziom. Trzeba było mieć albo dobre kontakty, albo
dużo pieniędzy, albo szczęście, dzięki któremu udało zdobyć się specjalną
wejściówkę, które rozchodziły się w kilka minut. Klub ten otwierano o
dwudziestej pierwszej, a chwilę po otwarciu sala tętniła już życiem. Również
wystrój sprawiał wrażenie niezwykle wyszukanego, utwierdzając gości w
przekonaniu, że jest to elitarne miejsce. Podłogi wyłożone były czarnymi
panelami wykonanymi z najlepszego hebanu, jaki można było dostać na rynku.
Ściany w kolorze karmazynowym idealnie komponowały się z wyłożonymi szarym
łupkiem wnękami. Ogromny bar był o wiele bardziej okazalszy niż ten w kasynie,
i z całą pewnością lepiej wyposażony. Dziesiątki rodzajów alkoholi dumnie stało
w pięknych butelkach na półkach zamontowanych na ścianie, a wiszące na
specjalnym uchwycie kieliszki przepięknie odbijały i załamywały kolorowe
światło rzucane przez reflektory. Jednak to, co najlepsze, znajdowało się pod
ladą, i tylko nieliczni mogli z tego korzystać.
W dalszej części klubu stały stoliki,
ustawione pod takim kątem, by siedzący przy nich ludzie mogli z łatwością
rozkoszować się zamówionymi trunkami, a także widokiem tańczących na długim i
wysokim podeście tancerek i tancerzy. Podest ten również utrzymano w
czarno-czerwonych barwach, a wbudowane w niego małe lampki idealnie oświetlały
wyginające się przy metalowych rurach ciała. W centrum sali znajdowało się
okrągłe podwyższenie, wokół którego porozmieszczane były zbiorniczki napełnione
zapachowym woskiem. Świece te zapalano tylko dwa razy w tygodniu, podczas
specjalnego występu, na który zawsze czekała masa klientów. Oprócz tego
znajdowały się tu specjalne loże, które można było wynająć, a w których
skład wchodziły kanapy o wysokich oparciach, duży stolik między nimi i wystająca
z niego rura, na której dawali popis wybrani przez interesantów tancerze.
Miejsca te zapewniały wiele intymności, swobody i prywatności, przez co
cieszyły się naprawdę dużą popularnością, zwłaszcza wśród ważnych osobistości.
Poziom trzeci był równie intrygujący, co
prostacki w swym przeznaczeniu. Znajdował się tam swego rodzaju hotel, lecz
właściwie trudno było to tak nazwać. Na całość składało się kilkanaście pokoi,
które można było w dowolnej chwili wynająć wyłącznie na kilka godzin. W
każdym z tych pomieszczeń znajdowało się jedynie ogromne łoże, mała szafka z
kilkoma przydatnymi akcesoriami, a także przestronna łazienka z wanną i kabiną
prysznicową, tak, by nie trzeba było się ograniczać. Klienci mogli sypiać tam
zarówno z przyprowadzonymi przez siebie partnerami, jak i z pracownikami
klubu, którzy mieli jednak możliwość odmówienia. Zasadę tę wprowadzono po serii
niezbyt przyjemnych incydentów, kiedy to kilku tancerzy i tancerek o mało
nie zgwałcono.
Czwarty, ostatni poziom, nie były
udostępniany zwyczajnym śmiertelnikom, za wyjątkiem gości właściciela całego
tego przybytku. Był to bowiem prywatny apartament dysponenta kasyna Rain
Dinners, Tausayia Crogalla, znanego szerzej pod pseudonimem Crocodile. Był to
człowiek elegancki i surowy, nieznoszący sprzeciwu i nietolerujący błędów czy
słabości. Prowadził swój interes twardą ręką, i właśnie dlatego odnosił on
tak wiele sukcesów. Niestety, był to człowiek tajemniczy i wolący
samotność, przez co często był niedoceniany przez konkurencję. Jego postać
często sięgała miana legendy, niewielu go widziało, wszyscy o nim słyszeli,
lecz nie każdy wierzył w jego istnienie. Oczywiście większość grubych ryb Las
Vegas znało Crocodile’a osobiście, lecz nawet dla nich pozostawał on chodzącą zagadką.
Wygląd Tausayia Crogalla budził taki sam
podziw, jak jego kasyno. Był to ogromny mężczyzna mierzący ponad 250
centymetrów, o niezwykle umięśnionym ciele, a jednocześnie smukłym na swój
własny sposób. Na jego twarzy niezmiennie gościła powaga zmieszana z pogardą,
by w najmniej oczekiwanym momencie zmienić się w szeroki i złowrogi uśmiech.
Jego czarne włosy były zawsze starannie zaczesane do tyłu i usztywnione subtelną
ilością żelu, zaś wąskie oczy o ciemnych tęczówkach rzucały obojętne,
zimne spojrzenia w stronę każdego, kto pojawił się na jego drodze. Crocodile
ubierał się zawsze elegancko i szykownie. Ciemne koszule włożone w proste
spodnie od garnituru, do tego aksamitna kamizelka i jego ukochany czarny
płaszcz z białym futrem na kołnierzu, a na nogach szykowne lakierki wykonane z najlepszej
czarnej skóry. Jednak nie to było jego znakiem rozpoznawczym, a cienka, długa
blizna biegnąca przez całą jego twarz, od jednego policzka, przez nos, aż do
drugiego. Niezaprzeczalnie mężczyzna ten budził strach i podziw w każdym,
kto go zobaczył, na co szybko sobie zapracował. W końcu niewielu ludzi jest
zdolnych do stworzenia swojego własnego, niepokonanego imperium w zaledwie
pięć lat.
Ale to wspaniałe kasyno nie powstałoby,
gdyby nie pracownicy, którzy byli na tyle szaleni, by od razu zaufać
tajemniczemu mężczyźnie i pomóc mu w spełnieniu jego szalonego marzenia. Byli z
nim od samego początku, niezwykle lojalni, uczciwi i pracowici, gotowi
stanąć murem za swoim szefem. Szczególnie zżytą grupę stanowili pracownicy
klubu nocnego, bez których niewątpliwie Rain Dinners nie stałoby się taką
potęgą. I choć w kadrach dwóch pozostałych poziomów często następowały jakieś
zmiany, tak pracownicy poziomu drugiego trwali niezmiennie na swoich
stanowiskach przez cały ten czas, ani myśląc wycofać się z tego interesu. Byli
szczęśliwi, a to, że ich szef był takim odludkiem i niezwykle trudnym w obyciu
człowiekiem wcale im nie przeszkadzało.
Był też ktoś jeszcze, kto stał na straży
porządku i nie dopuszczał, by w Rain Dinners działo się źle. Był to Kuro
Kurahadol, prawa ręka Crocodile’a i jego jedyny przyjaciel. Był on młodszy od
Tausayia o trzy lata, znał go od dziecka i niezwykle go podziwiał. Gdyby miał
oddać swe życie za Crocodile’a, zrobiłby to bez wahania. W dodatku jego
inteligencja i przedsiębiorczość były bardzo przydatne, a każda rada okazywała
się trafna i pomagała wyjść nawet z największych opresji.
Jednym słowem, cała załoga Rain Dinners
była niezwykła, no ale z takim szefem na czele nie było to nic dziwnego. Jedyny
minus tego stanowiła zazdrość konkurencji, która z radością oglądałaby
spektakularny upadek Crocodile’a oraz jego przybytku, lecz na to się nie
zanosiło.
Sam Crocodile wiedział o tym, że już
niedługo w całym Las Vegas nie będzie mu równych. Siedząc przy biurku, pijąc
whisky z lodem i przeglądając wykaz zarobków jego kasyna upewniał się w
przekonaniu, że pnie się ku górze, z każdym miesiącem zdobywając coraz więcej
klientów i stopniowo przyćmiewając konkurentów. Był niczym najjaśniejsza
gwiazda na niebie, a doszedł do tego w kilka lat, co niektórym zajmowało tych
lat kilkanaście, jak nie więcej. Był dumny z tego, co osiągnął. W dzieciństwie często
słyszał, że jego marzenia są niemożliwe do spełnienia, i że powinien zejść na
ziemię. Jak dobrze, że jak zwykle nikogo nie posłuchał i poszedł własną
ścieżką, śmiejąc się wszystkim w twarz i wytykając im własną nieudolność, tym
bardziej szpetną w zetknięciu z jego geniuszem.
- Tausayi, wzywałeś mnie. O co chodzi? –
zapytał Kuro, wchodząc do gabinetu.
- Zamknij drzwi i usiądź – polecił, po
czym wstał i usiadł na kanapie, pokazując mężczyźnie, by zrobił to samo. –
Chciałem z tobą porozmawiać o moich pracownikach.
- Coś z nimi nie tak?
- Ty mi powiedz.
- Cóż, ostatnio zwolniłem jedną z kelnerek
z kasyna, która nie przykładała się do swoich obowiązków jak zależy, a tak poza
tym wszystko jest w porządku. Jeśli chodzi zaś o twoich pupili z klubu,
sprawują się wyśmienicie.
- Pupili? Nie rozśmieszaj mnie – prychnął,
sięgając do drewnianej szkatułki, w której trzymał cygara, i wyciągnął
jedno. Specjalnymi nożyczkami odciął końcówkę, po czym odpalił je, głęboko
zaciągając się gryzącym, mocnym dymem.
- Daj spokój, Crocodile. Zżyłeś się z nimi
na swój własny sposób, to widać. Mnie nie oszukasz, za długo cię znam.
- Kuro, dobrze się spisujesz. Oby tak
dalej – mruknął, podnosząc się i zarzucając na siebie swój płaszcz.
Zerknął na zegarek; dochodziła pierwsza w nocy. – Idę spać. Tobie radzę to
samo. Jeśli chcesz, możesz skorzystać z pokoju gościnnego.
- Z chęcią – odparł, uśmiechając się i
obserwując, jak jego przyjaciel znika za drzwiami. Przeczesał swoje czarne
włosy, zaczesane do tyłu w identyczny sposób jak u Crocodile’a, po czym
skierował się do jednej z nieużywanych sypialni. Nie był ani trochę zmęczony,
planował jednak wziąć prysznic, położyć się i dokończyć kilka sprawozdań na
swoim tablecie, z którym nigdy się nie rozstawał. Poprawił okulary wewnętrzną
stroną nadgarstka, jak to miał w zwyczaju, po czym westchnął ciężko. Tak, jego
życie było idealne, takie, o jakim zawsze marzył.
W tym samym czasie na poziomie drugim
impreza trwała w najlepsze. Trzech barmanów ubranych w firmowe uniformy
składające się z czarnych koszul włożonych w spodnie w tym samym kolorze,
szarych kamizelek i czerwonych krawatów dzielnie rozlewało najróżniejsze
drinki, które z uśmiechem na twarzach podsuwali klientom. Mimo tak dużej ilości
ludzi, nie mieli problemów z organizacją pracy, zdążyli się już zgrać i
nauczyć, jak postępować z takim ogromem zajęć.
- Dziewczyny tańczą dzisiaj jeszcze lepiej
niż zwykle, czy mi się zdaje? – zapytał Sanji, blondwłosy kelner o brązowych
oczach i charakterystycznie zakręconych brwiach.
- E tam dziewczyny, ja to się nie mogę
doczekać jutrzejszego występu specjalnego – odpowiedział rozmarzonym głosem
Lafitte, wycierając białą ścierką kufel. Zaczesał za ucho czarny kosmyk,
oblizując się jednocześnie na widok przechodzącego w tłumie bruneta.
- Nie zapominajcie, że przyszliśmy tu
pracować, a nie gapić się na tancerzy – upomniał ich Pell. On najpoważniej
podchodził do swoich obowiązków, nie pozwalając sobie i przy okazji innym na
chwilę lenistwa. Trzymał współpracowników w ryzach, jednocześnie będąc tą
osobą, na którą zawsze można liczyć i zwrócić się po pomoc.
- Daj spokój, Pell. Co nam zaszkodzi od
czasu do czasu rzucić okiem? – jęknął Sanji. – Cholera, potrzebuję nikotyny!
- Zapalisz jak skończysz pracę. Żadnego
palenia w klubie.
- Ale to jeszcze dwie godziny – warknął, patrząc
na zegarek i drapiąc się nerwowo po karku. – Lafitte, ty mnie rozumiesz,
prawda? Powiedz, że mnie na chwilę zastąpisz, a ja szybko skoczę na zaplecze…
- Ani mi się waż – warknął Pell,
piorunując go wzrokiem. – Rany, nie wiem, jak udało ci się tu utrzymać tyle
czasu.
- Nie kłóćcie się, kochani. Szkoda waszych
pięknych buziek.
- Zaraz to twojej będzie szkoda – szepnął
blondyn, po czym uśmiechnął się promiennie i zajął się kobietą, która podeszła
do baru, by zamówić kolejnego drinka.
- Pell, mogę prosić o jakiś sok? –
zapytała niebieskowłosa dziewczyna, ubrana w skąpy strój tancerki.
- Jasne, Vivi. Masz przerwę, jak widzę?
- Tak. Trochę się zmachałam, poza tym tu
jest tak strasznie gorąco – zaśmiała się, patrząc nerwowo na wszystkie strony.
- Coś nie tak? Jakiś kłopot? – zapytał,
podając jej pełną szklankę.
- Nie, poradzę sobie z tym. To tylko jakiś
napalony facet.
- Stój tu, nawet nie myśl o tym, by się
oddalić – mruknął mężczyzna, wyciągając z kieszeni krótkofalówkę. – Zoro,
przyjdź na chwilę pod bar. Bez odbioru.
- Rany, co tym razem? – warknął
zielonowłosy mężczyzna, pojawiając się po kilku minutach. Miał na sobie czarny
garnitur, a trzy górne guziki białej koszuli rozpięte, ukazując znikomy
fragment umięśnionej klatki piersiowej.
- Vivi ma nieproszonego adoratora –
wyjaśnił Pell, potrząsając shakerem i zaszczycając młodego ochroniarza
chłodnym spojrzeniem.
- Który to?
- Och, ten, który właśnie tu idzie.
- Vivi, moja słodka – zaczął pijany
mężczyzna, podchodząc do niej i łapiąc ją za ramię.
- Proszę trzymać ręce przy sobie, inaczej
zostanie pan wyproszony z klubu – zagroził Zoro, a gdy to nie
poskutkowało, odchylił marynarkę, ukazując kaburę z pistoletem. – Drugi
raz nie będę prosił.
Tym razem efekt był odwrotny. Mężczyzna
skinął głową z niezadowoleniem wypisanym na twarzy, po czym oddalił się, co
chwilę zerkając w tył.
- Dziękuję, Zoro. Co prawda sama bym sobie
jakoś poradziła…
- Od tego tu jestem. Jakby wrócił, nie
patrz na nic i zgłoś to mnie.
- Dobrze – odparła, uradowana, i pognała w
stronę małego zaplecza, na którym przygotowywały się tancerki.
- To wszystko, możesz iść – powiedział
Pell.
- Nawet nie dasz mi oczu nacieszyć –
jęknął Lafitte, patrząc z wyrzutem na przyjaciela.
- Ech, co ja z wami mam? – westchnął,
rozlewając przygotowany drink do kieliszków i wywracając oczami.
- Zoro, gdzie jesteś? Odbiór.
- Byłem na chwilę potrzebny na sali.
Odbiór.
- Przyjdź na chwilę pod wejście do klubu.
Bez odbioru.
Mężczyzna prychnął cicho, włożył ręce do
kieszeni i ruszył we wskazanym kierunku, próbując przemknąć niezauważenie pod
ścianą.
- Już jestem. Jakiś problem? – zapytał
wysokiego mężczyznę o niezwykłych żółtych oczach.
- Tak, jak myślałem – stwierdził,
uśmiechając się drapieżnie, i przyciągając go do siebie. – Ile razy mam ci
powtarzać, że taki wygląd nie przystoi ochroniarzowi? – upomniał go, zapinając
jego koszulę po ostatni guzik i poprawiając wywinięty kołnierz.
- Mihawk, cholera, nie jestem dzieckiem.
- Ale moim podwładnym i owszem.
- To, że jesteś szefem ochrony nie znaczy,
że możesz mi matkować.
- Więc dorośnij, a skończę – odparł,
szturchając palcem trzy złote kolczyki Zoro. – Co robiłeś na sali?
- Vivi miała mały problem, ale wszystko
jest już pod kontrolą.
- To dobrze. Idź na kolejny obchód, a ja
sprawdzę pozostałych chłopaków.
- Ich też będziesz wychowywał?
- Ich? Nie. Tylko ty jesteś na tyle
oporny, że śmiesz mi się stawiać i nie dajesz się wytresować.
- Uznam to za komplement – zaśmiał się, po
czym zniknął wśród tłumu.
Wpół do czwartej klub był już pusty. Sanji
wraz z Lafittem sprzątali ostatnie kieliszki i zanosili je do kuchni, Pell zaś
wycierał stoliki i zakładał na nie krzesła. Wszystkie tancerki poszły już do
swoich domów, w pomieszczeniu panowała więc przyjemna cisza.
- Powinniście poprosić o zatrudnienie
sprzątaczki – stwierdził Zoro, siadając na jednym z krzeseł barowych i
obserwując sprzątających mężczyzn.
- Dopóki szef nam za to płaci, nie
potrzebujemy jej – odparł Sanji. – Poza tym nie ma z tym za dużo roboty, a raz
na jakiś czas wchodzi tu profesjonalna ekipa, więc utrzymanie porządku to
kwestia dziesięciu minut. Poza tym co cię to w ogóle obchodzi?
- Zoro po prostu się o nas martwi! –
wykrzyknął Lafitte, wychodząc z kuchni i ostatni raz sprawdzając, czy
wszystkie naczynia są już pozbierane.
- Ta, chciałbyś – zaśmiał się, odpalając
papierosa i zeskakując ze stołka. – Też się już zmywam. Na razie!
- Jako ochroniarz powinieneś wyjść stąd na
samym końcu!
- Nie wrzeszcz tak, Brewko. Ktoś inny
pilnuje dziś interesu. Ja mam wolne.
- Takim to dobrze… Chyba też powinienem
zacząć sypiać z szefem – burknął pod nosem Sanji, wydymając policzki.
- Słyszałem! – krzyknął Zoro.
- Ta. Już to widzę, jak wpraszasz się do
łóżka Crocodile’owi – mruknął zgorszony Pell, zabierając się za wycieranie
baru.
- Ciekawe, jakby to z nim było? –
zastanowił się na głos Lafitte, a napotykając morderczy wzrok Pella, wyciągnął
przed siebie ręce w obronnym geście i pokręcił energicznie głową. – Nie było
tematu!
- Wy to jak zwykle wpadacie na jakieś
dziwne pomysły.
- No ale nie mów, że nigdy cię to nie
zastanawiało – drążył temat Sanji. – Nigdy
nie widziałem go z żadną kobietą, a jak już się z kimś spotyka, to są to
jakieś szychy, i to w hurtowych ilościach. Sam na sam jest tylko z Kuro, ale
wątpię, żeby to było to.
- Mówisz tak, jakbyś nie odstępował go na
krok i obserwował go dwadzieścia cztery godziny na dobę. Nawet ktoś taki jak on
ma własne życie, i guzik nam do tego.
- A jak to jest z tobą, Pell? Bo ty zawsze
taki tajemniczy jesteś i w ogóle – zapytał Lafitte, nachylając się w stronę
mężczyzny i zaglądając mu głęboko w oczy.
- Ja to myślę, że Pell jest kaleką
impotentem – wtrącił się Sanji, wyglądając z małej kuchni i czekając na
reakcję przyjaciela.
- Proszę bardzo, snujcie swoje pasjonujące
domysły dalej – odparł, kompletnie niewzruszony, i wrócił do sprzątania.
- A ja myślę, że Pelluś to ma coś z
pedofila.
- Hmm, o tym nie pomyślałem. Ciekawa
teoria, Lafitte.
- Jeszcze słowo, a obu was zamorduję –
wydyszał przez zaciśnięte zęby Pell, bardziej po ty, by mieć chwilę świętego
spokoju, aniżeli ich wystraszyć. Nawet nie był na nich zły, przywyknął do ich
sposobu na prowokowanie go, nieskutecznego zresztą.
Dziesięć minut później wszystko było już
wysprzątane, trójka kelnerów mogła więc udać się do domów. Gdy zawiadomili o
tym jednego z ochroniarzy i pożegnali się ze sobą, każdy udał się w swoją
stronę.
* * *
Następnego dnia rano Crocodile obudził się
w niezwykle podłym nastroju. Czuł się niewyspany, bolało go całe ciało i nie
miał ochoty dosłownie na nic. Niechętnie odrzucił kołdrę, a że w sypialni
panował chłód, na jego nagim ciele pojawiła się gęsia skórka. Pocierając
ramiona, mężczyzna przeszedł do łazienki, odkręcił kurek i zaczekał, aż wanna
napełni się do połowy ciepłą wodą. Wszedł do niej powoli, uważając, by się nie
poślizgnąć. Gdy wygodnie się usadowił, wziął z półki papierosa, odpalił go
i mocno się zaciągnął. Palenie sprawiało mu przyjemność,
a w połączeniu z kąpielą stanowiło idealną pobudkę w tak źle
zapowiadający się dzień.
Po trzydziestu minutach bezsensownego
leżenia, Tausayi wyszedł z wanny, przewiązał się ręcznikiem i udał się do
kuchni, gdzie urzędował już jego przyjaciel.
- Dzień dobry – przywitał się nieco
oschle, sięgając po przysunięty w jego stronę kubek wypełniony kawą.
- Widzę, że nie spałeś najlepiej –
stwierdził Kuro, przyglądając mu się.
- Nie powinieneś przejmować się takimi
pierdołami – zbeształ go, siadając przy stole i zapalając kolejnego papierosa.
Smak kawy w połączeniu z tytoniem był tym, co Crocodile cenił najbardziej w
porankach.
- Ale przejmuję się. To coś złego? –
zapytał, zajmując miejsce naprzeciw niego. Zaczął stukać w ekran tabletu, co
chwilę marszcząc brwi.
- Coś nie tak?
- Nie, po prostu z tego, co widzę, Misty
Dragon próbuje zrobić nam konkurencję.
- W jaki sposób?
- Przypadkowo natknąłem się na ich nową
reklamę w Internecie. Musieli dużo na nią wydać. Wydają się zdesperowani,
aczkolwiek wątpię, żeby udało im się nam zagrozić.
- W takim razie nie ma się co przejmować –
mruknął, zgniatając peta w popielniczce i wypijając resztę kawy. – Smoker
jest cwany, ale jako szef się nie sprawdza. Gdyby było inaczej, nie dałby się
tak łatwo zepchnąć na drugi plan. To, że kiedyś był tu potęgą, świadczy jedynie
o tym, jacy debile nas otaczają i jak marną są dla nas konkurencją.
- Masz rację, aczkolwiek nie zapominaj, że
oni byli tu pierwsi, a ty wkroczyłeś na ich teren i jak gdyby nigdy nic
zagarnąłeś najlepsze kąski, im pozostawiając jedynie resztki. Mogą poczuć się w
pewien sposób urażeni i zechcieć zemsty.
- Zatem niech przychodzą. Zmiotę ich
wszystkich z powierzchni ziemi – odparł z mocą, patrząc na Kuro z lekkim
uśmiechem, który nie wróżył niczego dobrego. – A tak poza tym, wiesz już,
kto jest nowym doradcą Smokera?
- Jeszcze nie. Trudno go namierzyć.
- Niech i tak będzie. Nie zawiedź mnie,
Kuro. Strasznie tego nie lubię.
- Ja także – odparł, poprawiając okulary,
i wychodząc, zostawiając Crocodile’a samego.
* * *
- Jak to? Ciągle nic? Przecież mówiłeś, że
ta reklama będzie strzałem w dziesiątkę! Chcesz ze mnie zrobić kretyna? –
krzyknął Smoker, ściskając jednego ze swoich podwładnych za kołnierz i patrząc
na niego morderczym wzrokiem.
- Ależ nie! Proszę mi uwierzyć! Ta reklama
wkrótce przyciągnie klientów, potrzeba tylko trochę czasu…
- Masz tydzień. Jeśli po tym czasie
statystyki nie zmienią się na lepsze, gwarantuję, że nie skończy się to dla
ciebie dobrze. Zrozumiałeś?
- T-tak, oczywiście – szepnął przerażony
mężczyzna, zaciskając powieki i modląc się, aby nie popuścił.
- A teraz zejdź mi z oczu – warknął,
puszczając go i popychając w stronę wyjścia. – Co za idiota.
- Smoker, po co te nerwy? – zapytał młody
mężczyzna, wchodząc do jego gabinetu i siadając na fotelu. Założył nogę na nogę
i uśmiechnął się szeroko.
- Donquixote, gdzieś ty znowu był? –
zapytał Smoker, próbując zachować resztki spokoju, który mu jeszcze pozostał.
- A tu i tam. Można powiedzieć, że
węszyłem – odparł, wyciągając z kieszeni cytrynowego dropsa i wkładając go do
ust z zadowolonym pomrukiem.
Doflamingo Donquixote był prawą ręką
Smokera, choć na pierwszy rzut oka wydawało się to niemożliwe i absurdalne.
Wysoki na ponad dwa i pół metra, o smukłym i umięśnionym ciele, stanowił
kompletne przeciwieństwo swojego szefa. Krótkie blond włosy miał zawsze w nieładzie,
a oczy skrywał za fikuśnymi okularami z różowo-fioletowymi szkiełkami.
Ubierał się w proste czarne garnitury, lecz narzucony na to sięgający kolan płaszcz
wykonany z różowych piór sprawiał, że nie można było brać jego właściciela na
poważnie bez bliższego poznania go. Zawsze uśmiechnięty i beztroski,
odwalał całą czarną robotę za Smokera, jednocześnie pozostając w ukryciu. Tak
naprawdę niewielu zdawało sobie sprawę, jak ważną rolę on odgrywa.
Malfacile Smoker zaś często wykorzystywał
to, że jego asystent stoi w cieniu, traktował go jako swoją tajną broń.
Współpracowali już od kilku lat, lecz nawet geniusz Donquixote’a i jego
smykałka do interesów nie pomogły w utrzymaniu ich pozycji w Las Vegas. Ich
zmierzanie ku upadkowi bez wątpienia zawdzięczali młodemu Crocodile’owi, który
pojawił się znikąd i od razu zrobił furorę. Takich ludzi Smoker nienawidził
najbardziej. Geniusze, którzy bez trudu wspinają się na sam szczyt, zrzucając z
niego tych, którzy dotarli tam ciężką pracą. To takie niesprawiedliwe. W czym
ten młody szczyl był lepszy od niego?
- Staruszku, mów, o co ci chodzi. Spieszę
się.
- Mam dla ciebie zadanie – powiedział
Smoker, ignorując to, jak nazwał go mężczyzna. – Zbyt długo tolerowałem tego
skurwiela. Miałem nadzieję, że jego sława jest chwilowa, wywołana ciekawością,
ale myliłem się. Jak tak dalej pójdzie, trudno będzie się nam utrzymać.
- Konkrety proszę. To, że Croco cię
zmiażdżył, wiem i bez twoich wywodów – przerwał mu.
Smoker wydał gniewny pomruk, po czym
włożył do ust cygaro i zapalił je.
- Pójdziesz tam. Będziesz ich szpiegował,
może uda ci się coś z nich wycisnąć. Tylko uważaj, prawa ręka Crocodile’a to
ponoć twarda sztuka. Nie daj się zdemaskować jak najdłużej.
- Cóż, z tym może być mały problem. Ten
cały Kuro zaczął węszyć wokół mnie, myślę, że kwestią czasu jest, aż dowie się,
kim jestem.
- A zatem pospiesz się i idź tam, póki
jesteś czysty. Nie płacę ci za siedzenie na dupie.
- Chcesz wiedzieć coś konkretnego?
- Po prostu spróbuj wybadać, czemu
zawdzięczają sukces. Coś musi być na rzeczy.
- Jasne. Dam znać, jak coś odkryję. Gdybyś
potrzebował czegoś jeszcze, dzwoń. A, i liczę na jakąś premię – rzucił na
odchodnym, po czym wyszedł. Smoker tylko skrzywił się i uderzył pięścią w
biurko.
Musiał zacząć działać. O
przeżycie trzeba walczyć, a Crocodile już niedługo przekona się, że zadarł z
niewłaściwym człowiekiem.
Witam! Tak, jak zapowiedziałam w ostatnim poście, ruszam z nowym opowiadaniem! Plan jest taki, że co drugą niedzielę będzie się pojawiał nowy wpis, mam nadzieję, że wytrwam w tym postanowieniu. Ewentualnie będzie to plus minus jeden dzień, jak ma to miejsce dzisiaj.
A teraz kilka małych wyjaśnień i sprostowań. Postacie zapożyczyłam z "One Piece". Crocodile dostał ode mnie imię i nazwisko, które sama wymyśliłam i których Croco tak naprawdę nie ma w mandze/anime. Tak samo Smoker i Kuro. I o ile Rain Dinners faktycznie było w OP (choć wyglądało w środku inaczej, niż to tutaj), tak Misty Dragon jest stworzone również przeze mnie. No i ogólnie znajomość całej serii nie jest potrzebna, aczkolwiek wiadomo, że dzięki temu opowiadanie będzie się czytało trochę inaczej. Jakby co, to można pytać, aczkolwiek od razu podkreślam, że ja także nie jestem na bieżąco z tym ogromniastym tasiemcem i sporo rzeczy, które wiem, wyniosłam z czytania artykułów czy innych takich.
To chyba tyle. Pozdrawiam i do następnej notki, Towarzysze!
PS Zapomniałam napisać, że Crocodile oryginalnie lewą rękę ma zastąpioną złotym hakiem, ja zaś mu tę rączkę przywróciłam.
Nooo zapowiada się ciekawie:-)
OdpowiedzUsuńCieszę się, że udało mi się Cię zaciekawić :)
UsuńDwa i pół metra?? Ale on duży.( ͡° ͜ʖ ͡° ) Szalejesz. Będę czytać, gdyż przedstawiony rozdział brzmi niesamowicie interesująco. Co prawda zostało wprowadzonych dużo postaci na raz, z czym mój mózg sobie często nie radzi, ale jestem silna, spróbuję. :)
OdpowiedzUsuńCóż, oryginalnie Croco ma 253cm wzrostu, ale Doflamingo ma tych centymetrów aż 305 (mój jest skrócony o jakieś pół metra), więc ten to jest dopiero duży :D
UsuńCieszę się, że udało mi się zaciekawić, to dużo dla mnie znaczy. Wreszcie mam motywację, żeby myśleć nad kontynuacją.
I nie martw się, akurat postacie z baru będą się pojawiać czasami, nie będą najważniejsze, z czasem towarzystwo się przerzedzi po prostu. Także dasz radę, wierzę w Ciebie :D
Wooho! Jest coś nowego. :D
OdpowiedzUsuńPoczątek i opis baru strasznie mi się kojarzą z serialem "Lucyfer". Ja i moje skojarzenia....
Wygląd tego całego właściciela kojarzy mi się z jakimś raperem z lat 80'tych - futerko, klata, lakierowane buciki. Niby elegancja-Francja, a jednak wiocha jakby... Jakoś nie umiem go traktować poważnie.
Bardzo dużo postaci - z tym się zgodzę, przez co też się nieco gubię, ale cieszę się, że coś dodałaś i czekam na ciąg dalszy. <3
Przypomnę tylko cichutko, że 115 lat temu dodałam tu nowy,epilogowy wpis:
believe-in-something.blog.pl
~Arco Iris