- Jak to? Ciągle nic? Przecież mówiłeś, że
ta reklama będzie strzałem w dziesiątkę! Chcesz ze mnie zrobić kretyna? –
krzyknął Smoker, ściskając jednego ze swoich podwładnych za kołnierz i patrząc na
niego morderczym wzrokiem.
- Ależ nie! Proszę mi uwierzyć! Ta reklama
wkrótce przyciągnie klientów, potrzeba tylko trochę czasu…
- Masz tydzień. Jeśli po tym czasie
statystyki nie zmienią się na lepsze, gwarantuję, że nie skończy się to dla
ciebie dobrze. Zrozumiałeś?
- T-tak, oczywiście – szepnął przerażony
mężczyzna, zaciskając powieki i modląc się, aby nie popuścił.
- A teraz zejdź mi z oczu – warknął,
puszczając go i popychając w stronę wyjścia. – Co za idiota.
- Smoker, po co te nerwy? – zapytał młody
mężczyzna, wchodząc do gabinetu i siadając na fotelu. Założył nogę na nogę
i uśmiechnął się szeroko.
- Donquixote, gdzieś ty znowu był? –
zapytał Smoker, próbując zachować resztki spokoju, który mu jeszcze pozostał.
- A tu i tam. Można powiedzieć, że
węszyłem – odparł, wyciągając z kieszeni cytrynowego dropsa i wkładając go do
ust z zadowolonym pomrukiem.
Doflamingo Donquixote był prawą ręką
Smokera, choć na pierwszy rzut oka wydawało się to niemożliwe i absurdalne.
Wysoki na ponad dwa i pół metra, o smukłym i umięśnionym ciele, stanowił
kompletne przeciwieństwo swojego szefa. Krótkie blond włosy miał zawsze w
nieładzie, a oczy skrywał za fikuśnymi okularami z różowo-fioletowymi
szkiełkami. Ubierał się w proste czarne garnitury, lecz narzucony na to sięgający
kolan płaszcz wykonany z różowych piór sprawiał, że nie można było brać jego
właściciela na poważnie bez bliższego poznania go. Zawsze uśmiechnięty
i beztroski, odwalał całą czarną robotę za Smokera, jednocześnie
pozostając w ukryciu. Tak naprawdę niewielu zdawało sobie sprawę, jak ważną
rolę on odgrywa.
Malfacile Smoker zaś często wykorzystywał
to, że jego asystent stoi w cieniu, traktował go jako swoją tajną broń.
Współpracowali już od kilku lat, lecz nawet geniusz Donquixote’a i jego
smykałka do interesów nie pomogły w utrzymaniu ich pozycji w Las Vegas. Ich
zmierzanie ku upadkowi bez wątpienia zawdzięczali młodemu Crocodile’owi, który
pojawił się znikąd i od razu zrobił furorę. Takich ludzi Smoker nienawidził
najbardziej. Geniusze, którzy bez trudu wspinają się na sam szczyt, zrzucając z
niego tych, którzy dotarli tam ciężką pracą. To takie niesprawiedliwe. W czym
ten młody szczyl był lepszy od niego?
- Staruszku, mów, o co ci chodzi. Spieszę
się.
- Mam dla ciebie zadanie – powiedział
Smoker, ignorując to, jak nazwał go mężczyzna. – Zbyt długo tolerowałem tego
skurwiela. Miałem nadzieję, że jego sława jest chwilowa, wywołana ciekawością,
ale myliłem się. Jak tak dalej pójdzie, trudno będzie się nam utrzymać.
- Konkrety proszę. To, że Croco cię
zmiażdżył, wiem i bez twoich wywodów – przerwał mu.
Smoker wydał gniewny pomruk, po czym
włożył do ust cygaro i zapalił je.
- Pójdziesz tam. Będziesz ich szpiegował,
może uda ci się coś z nich wycisnąć. Tylko uważaj, prawa ręka Crocodile’a to
ponoć twarda sztuka. Nie daj się zdemaskować jak najdłużej.
- Cóż, z tym może być mały problem. Ten
cały Kuro zaczął węszyć wokół mnie, myślę, że kwestią czasu jest, aż dowie się,
kim jestem.
- A zatem pospiesz się i idź tam, póki
jesteś czysty. Nie płacę ci za siedzenie na dupie.
- Chcesz wiedzieć coś konkretnego?
- Po prostu spróbuj wybadać, czemu
zawdzięczają sukces. Coś musi być na rzeczy.
- Jasne. Dam znać, jak coś odkryję. Gdybyś
potrzebował czegoś jeszcze, dzwoń. A, i liczę na jakąś premię – rzucił na odchodnym,
po czym wyszedł. Smoker tylko skrzywił się i uderzył pięścią w biurko.
Musiał zacząć działać. O przeżycie trzeba
walczyć, a Crocodile już niedługo przekona się, że zadarł z niewłaściwym
człowiekiem.
* * *
Crocodile, znudzony przeglądaniem dokumentów,
postanowił zejść na poziom pierwszy, by rozejrzeć się po swoich włościach.
Dawno tego nie robił, przez co czuł się, jakby zaniedbał swój obowiązek.
Przechadzając się między stołami do gry,
starał się nie rzucać w oczy, co nie było jednak łatwe. Pracownicy od razu go
rozpoznali, prostując się nerwowo i zerkając na niego co chwilę, jakby
bojąc się, że ich pożre. Tylko klienci zachowywali spokój. Większość z nich
nigdy nie miała do czynienia z właścicielem Rain Dinners, a ci, którzy go
znali, po prostu ignorowali fakt, że tu jest. Nie zmieniło to jednak faktu, że
Tausayi zirytował się jeszcze bardziej. Zdecydowanie wstał dziś lewą nogą,
i nie zapowiadało się, że jego zły humor szybko minie. Szeleszcząc cicho
garniturem, który miał na sobie, wrócił do swojego apartamentu. Kuro już nie
było, ale może to i lepiej. Nie chciał niepotrzebnie wyładowywać złości na
swoim jedynym przyjacielu. Skierował się do kuchni, wyciągnął z lodówki resztki
chińszczyzny i wrzucił je do mikrofali, czekając, aż się podgrzeją.
- Zabawne, jak zwyczajne życie prowadzi
wielki Crocodile – zaśmiał się Kuro. Czyli jednak był tu.
- Nie masz żadnego zajęcia? – warknął
Crogall, pozostając odwróconym do niego plecami.
- Ja też mam ludzi od zwykłej papierkowej
roboty i innych takich. Póki co nie muszę się przejmować błahostkami, a że
swoją robotę skończyłem, to mogę pozwolić sobie na chwilę wytchnienia.
- A co z prawą ręką Smokera? Wiesz już kto
to?
- Rozesłałem kilka psów. Może coś wywęszą.
- Dobrze. Możesz już iść, nie będę cię tu
trzymał na siłę.
- Aż tak bardzo chcesz się mnie pozbyć? –
zapytał, uśmiechając się i podchodząc do niego.
- Czego chcesz?
- Po prostu się martwię. Ostatnio ciągle
chodzisz wkurzony, normalnie bez kija nie podchodź.
- Przesadzasz.
- Czyżbyś się czegoś obawiał?
- Nie mam czego. Po prostu źle sypiam.
Odejdź.
- Może powinieneś sobie kogoś znaleźć?
Chociaż na jedną noc. Rozluźnisz się trochę i w ogóle.
- Nie czuję takiej potrzeby – warknął, w
końcu się do niego odwracając i patrząc na niego obojętnym wzrokiem.
Kłamał. Tak naprawdę brakowało mu seksu, lecz za każdym razem, gdy kochał się z
jakąś kobietą, czuł, że potrzebuje czegoś więcej. Znacznie więcej. Nie miał
pojęcia jednak, co to może być. Zaczynało go to już irytować.
- A myślałem, że jesteś zdrowym mężczyzną
w sile wieku… - westchnął Kuro.
Ich rozmowę przerwało ciche piknięcie
wydane przez mikrofalówkę. Tausayi odwrócił się do niej i wyciągnął z wnętrza
talerz pełen makaronu z warzywami i cholera wie czym jeszcze. Sięgnął po
pałeczki leżące w szufladzie i poszedł do salonu. Usiadł na kanapie i zabrał
się za jedzenie, w międzyczasie włączając telewizor i odszukując kanał, gdzie
podawano wiadomości. Nie wydarzyło się nic ciekawego. Tu pożar, tam morderstwo,
jakiś polityk oskarżony o korupcję… Nudy.
- Pójdę już. Dzwoń, jeśli będziesz czegoś
potrzebował.
Crocodile nie odpowiedział, po prostu
nadal gapił się w ekran, jedząc chińszczyznę. Gdy skończył, odniósł talerz do
zmywarki i udał się po swój płaszcz. Narzucił go na siebie, po czym wyszedł.
Jego celem był mały bar znajdujący się
kilka kilometrów od Rain Dinners. Zbył swojego szofera, a także szefa ochrony,
po czym złapał taksówkę. Wsiadł do niej i kazał się zawieźć pod podany
adres. Nie przeszkadzały mu nawet wszechobecne korki i tempo jazdy, po prostu
czuł ulgę, że w końcu wyrwał się ze swoich czterech ścian. Miał dość. Nudziło
mu się i potrzebował rozrywki. Najlepiej jakby miał jakąś konkurencję, z którą
mógłby walczyć jak równy z równym. To był właśnie minus bycia na szczycie. Gdy
wespniesz się za wysoko, nie widzisz nikogo i zostajesz sam, a razem z
rywalami znika i motywacja.
Gdy dojechał na miejsce, zapłacił
taksówkarzowi i wszedł do małego budynku. Usiadł jak zwykle przy barze, a gdy
podniósł dłoń, barman podszedł do niego i uśmiechnął się.
- To co zwykle? – zapytał, a Crocodile
skinął głową i wyciągnął papierosy. Gdy dostał butelkę piwa, upił z niej łyk i
oparł głowę na dłoni. – Znowu coś pana trapi. – Nie było to pytanie, a
stwierdzenie. Mężczyzna nauczył się wyczuwać, kiedy Tausayi ma zły humor.
- Tak. Ale to nieważne. Po prostu brak mi
rozrywki – mruknął w odpowiedzi, zapalając papierosa i niedbale wydmuchując dym
w stronę siedzącego po jego prawej stronie mężczyzny. Ten nawet nie zareagował,
tylko skrzywił się i przesiadł się w głąb sali. Bał się zadrzeć z wyraźnie
silniejszym przeciwnikiem. Barman, widząc to, zaśmiał się cicho i zaczął
przyglądać się swemu klientowi z radosnymi iskierkami w oczach.
- Jak tak dalej pójdzie, to na sam pana
widok bar opustoszeje – zaśmiał się, wycierając trzymany w dłoniach kieliszek.
Crocodile tylko wzruszył ramionami i
skrzywił się. Potrzebował jakiegoś wyzwania, czegokolwiek, co zaprzątnęłoby
jego umysł. Dusił się. Bezczynność go niszczyła. Nawet na głupią bójkę w barze
nie miał co liczyć, choć wyraźnie się o nią prosił. Wszyscy byli za słabi i za
głupi, by sprostać jego oczekiwaniom.
- Żałosne – szepnął, duszkiem wypijając
pozostałe w butelce piwo, po czym odstawił ją z hukiem na bar. Obok niej
położył sto dolarów, po czym wyszedł, ignorując zdziwione stęknięcie barmana.
Było mu wszystko jedno. Powolnym krokiem udał się w stronę Rain Dinners, z
niezadowoleniem stwierdzając, że zbiera się na deszcz.
Gdy był już prawie na miejscu, ktoś go
potrącił. Jakiś niski mężczyzna w kapeluszu na głowie i szarym prochowcu.
Crocodile poczuł szarpnięcie w okolicy kieszeni płaszcza, odruchowo więc
wsadził do niej dłoń. Spodziewał się, że właśnie jakiś kieszonkowiec próbował
go okraść, lecz mylił się. Pod palcami wyczuł szorstki papier, a przecież
doskonale pamiętał, że wcześniej go tam nie było. Zaintrygowany, wyjął go, po
czym stwierdził, że trzyma w ręce kopertę. Była szara i wymięta, można było
taką dostać w niemal każdym sklepie. Ciekawe
co to?, pomyślał Crocodile, wchodząc do kasyna głównym wejściem i kierując
się w stronę windy prowadzącej na wyższe piętra, a z której mógł korzystać
tylko on. Po drodze jego uwagę przykuł jakiś pajac w różowym płaszczu, który
rechotał głośno, ciesząc się z wygranej. Tausayi zignorował go, miał w końcu
coś lepszego do roboty, a przynajmniej na to liczył.
Wjechał windą na czwarty poziom i
skierował się do gabinetu. Usiadł za biurkiem i szybkim ruchem rozciął kopertę,
uważając, by nie naruszyć jej zawartości. Gdy to zrobił, wyciągnął z niej
złożoną kartkę, która okazała się być anonimem zawierającym groźby. Coś o
wyniesieniu się stąd, porzuceniu interesu i oddaniu tego, co zagrabił,
prawowitym właścicielom. Crocodile przez chwilę siedział w bezruchu, po czym
wybuchnął głośnym śmiechem. Nie spodziewał się, że znajdzie się ktoś na tyle
odważny, by postawić mu się w tak prymitywny sposób. W pewnym sensie zaimponowało
mu to, choć z drugiej strony czuł pogardę dla adresata. Miał nadzieję, że na
tym się nie skończy, i że ten ktoś zdecyduje się na bardziej stanowcze środki.
Wciąż się śmiejąc, sięgnął po telefon i
zadzwonił do Kuro. Kazał mu do siebie przyjechać, po czym rozłączył się, nie
dając dojść młodszemu mężczyźnie do słowa.
* * *
Doflamingo wygrał właśnie kolejną rundę
pokera, gdy do kasyna wszedł wysoki mężczyzna, wyraźnie odstający od reszty
klientów. „Przerośnięty, ulizany skurwiel z rozharatanym ryjem”, zacytował w
głowie słowa Smokera, po czym zaśmiał się jeszcze głośniej. Tak, to musiał być
Crocodile. Ten morderczy wzrok pełen obojętności i chłodu, to ciało szczelnie
okryte obfitym płaszczem maskującym jego sylwetkę, no i ta blizna biegnąca
przez całą szerokość jego przystojnej twarzy. Nie było mowy o pomyłce. Gdybym tylko mógł dostać się do jego
apartamentu, pomyślał Donquixote, wyciągając rękę po podane mu karty.
Chciał jak najszybciej wykonać swoje
zadanie, lecz mogło się to okazać nieco trudne. Cała posiadłość była świetnie
pilnowana i monitorowana, nie było szans, by od tak przedarł się do szeregów
wroga. Musiał użyć podstępu, miał już nawet wstępny plan. Na początek
postanowił zacząć od czegoś prostego, mianowicie zdobyć zaufanie pracowników,
którzy byli zatrudnieni w Rain Dinners od samego początku jego istnienia. Wiedział,
że takowych znajdzie na poziomie drugim, gdzie znajdował się klub nocny, i
nigdzie więcej. Tancerki od razu odrzucił, były za tępe, by cokolwiek wiedzieć.
Ochroniarze również nie wchodzili w grę, tacy zawsze są chłodni, zdystansowani
i nieufni, a gdyby zaczął za bardzo węszyć, od razu by to wyłapali i cały plan
szlag by trafił. Jedyną słuszną opcją pozostawało więc zdobycie sympatii
barmanów, a następnie wyciśnięcie ich jak dojrzałe cytryny. Facet pracujący za
barem to prawdziwa skarbnica wiedzy, wystarczy tylko dobrze takiego podejść i
możesz dowiedzieć się wszystkiego. A tak się składało, że Doflamingo Donquixote
w podpuszczaniu ludzi i robieniu z nich lemoniady był mistrzem.
* * *
- Co się stało? – zapytał zdyszany Kuro,
wbiegając do gabinetu i uważnie przyglądając się Crocodile’owi. Gdy jego
przyjaciel wezwał go do siebie tak nagle, poczuł, że sprawa jest poważna.
- Przeczytaj – mruknął Tausayi,
przesuwając po biurku pogniecioną kartkę.
- Co… Co to jest? Skąd to masz? –
wykrztusił Kuro, gdy zapoznał się z treścią anonimu.
- Anonim. Dostałem przed kasynem. Jakiś
facet włożył mi go do kieszeni.
- Ot tak ci go włożył? Widziałeś jego
twarz? Albo chociaż jakieś znaki szczególne? Cokolwiek, co pomogłoby ustalić
jego tożsamość i to, kto go przysłał?
- Sięgał mi ledwo do ramienia, poza tym
miał na sobie kapelusz. Myślisz, że łatwo dojrzeć twarz kogoś takiego?
- Cholera, Tausayi, nie dość, że się
szwendasz bez ochrony i znikasz nie wiadomo gdzie, to jeszcze dajesz się
podejść jak dziecko i…
- Nie rozpędzaj się tak – przerwał mu. –
Skąd wiesz, że wyszedłem bez ochrony? Przecież cię tu nie było.
- Mihawk mi powiedział – odparł pewnie,
przysuwając krzesło do biurka i siadając naprzeciw Crocodile’a. – Musisz w
końcu zrozumieć, że takie błąkanie się samopas po mieście nie przyniesie ci
niczego dobrego. A już na pewno nie teraz, gdy wiesz, że ktoś na ciebie poluje.
Zachowuj ostrożność i nie drażnij tego kogoś. Dopóki nie zbierzemy jakichś
dowodów i nie pozbędziemy się zagrożenia, masz się pilnować i pozostawać w
towarzystwie co najmniej jednego ochroniarza.
- Kuro, przesadzasz. Po pierwsze, jestem
twoim szefem, więc mi nie rozkazuj. Po drugie, jak mógłbym umyślnie drażnić
szantażystę, skoro nie wiem, kim on jest? A po trzecie, zamiast niepotrzebnie
się mną zamartwiać, lepiej weź się do roboty. Zadanie poznania tożsamości
prawej ręki Smokera jest wciąż aktualne, do tego dowiedz się, kto stoi za tym
anonimem. Nawet jeżeli jest to jakiś znudzony nastolatek, masz go znaleźć i
przyprowadzić do mnie. Zrozumiałeś?
- Tak, zrozumiałem.
- Cieszę się. A teraz idź. I jeśli dalej
będziesz spiskował z Mihawkiem, obaj się doigracie. Nie życzę sobie, żebyście
mnie szpiegowali.
- Nie szpiegujemy cię. Po prostu dbamy o
twoje bezpieczeństwo, skoro ty nie chcesz tego robić.
- Kuro – warknął ostrzegawczo. Podał mu
kopertę, w którą zapakowany był anonim, i spojrzał na niego surowym wzrokiem. –
Wiesz, co z tym zrobić. Szanse są marne, ale nie zaszkodzi spróbować. I nie
zawiedź mnie.
- Nie zawiodę – odpowiedział i niemal
wybiegł z apartamentu.
- Co za bezczelny dzieciak – mruknął pod
nosem Crocodile i zaśmiał się. Cieszył się, że ma tak oddanego i lojalnego
przyjaciela, co nie zmieniało faktu, że to jego ciągłe zamartwianie się
irytowało go. Przecież potrafił sam się obronić; miał swojego glocka 23, a gdyby to zawiodło, potrafił się bić, i to nieźle.
O co więc te całe nerwy?
* * *
- Dowiedziałeś się czegoś? – zapytał
Smoker, nerwowo stukając palcami w udo i wpatrując się w Donquixote’a. Ten
tylko uśmiechnął się przebiegle i poprawił okulary, które zsunęły mu się z
nosa i niebezpiecznie zawisnęły na jego czubku.
- Jeszcze na to za wcześnie. Widziałem za
to, że Croco ucieszył się z tego listu, który mu podesłałeś. Tam na pewno były
pogróżki, Smoker…?
- Ucieszył się? Czyżby ten gad
bagatelizował zagrożenie?
- A skąd mam to wiedzieć? Po prostu mówię
co widziałem. Swoją drogą, dlaczego aż tak go nienawidzisz, hmm?
- Przecież dobrze wiesz, że…
- Tylko mi tu znowu nie wyskakuj z tym
ckliwym przemówieniem, jak to, cytując, „zostałeś zrzucony ze szczytu”. Jest
coś innego.
- Jest, to prawda – potwierdził Smoker –
ale to ciebie nie dotyczy.
- Wręcz przeciwnie, staruszku. Pracuję dla
ciebie, jak wykitujesz, przejmę ten interes. No i najważniejsze, im więcej wiem
o gościu, którego sekret mam rozgryźć, tym lepiej mi się pracuje. No więc?
- Chodzi o kobietę – powiedział w końcu
Smoker. Przez chwilę patrzył, jak jego cygaro się tli, po czym włożył je z
powrotem między wargi i zaciągnął się.
- Kobietę? – zaśmiał się Don. – Kogo by
obchodziło coś takiego?
- Przespał się z moją narzeczoną, która
później odchudziła mój portfel o kilkadziesiąt tysięcy i wyjechała chuj
wie gdzie. Ponoć chciała uciec z nim, ale ją zbył.
- Dałeś się oskubać, staruszku. Na drugi
raz będziesz wiedział, że z kobietami trzeba uważać – skomentował, zakładając
nogę na nogę i kładąc długie ręce na oparciu kanapy, na której siedział. –
Zresztą nieważne, i tak jesteś w tym wieku, że poza forsą nie masz za wiele do
zaoferowania płci pięknej.
- Jeszcze byś się zdziwił – warknął. – A
teraz zejdź mi z oczu i weź się w końcu za robotę. Moja cierpliwość ma
swoje granice, i radzę, żebyś ich nie przekraczał.
- Pewnie – mruknął obojętnie, nawet nie
słuchając, co tak naprawdę mówi do niego Smoker. Gdy spojrzał na zegarek, z
niezadowoleniem stwierdził, że jest już dwudziesta. – My tu gadu-gadu, a ja się
zbierać muszę, bo się spóźnię, cholera – powiedział, wstając, i kierując się w
stronę wyjścia. – Będziemy w kontakcie, chyba.
- A idź do diabła! – krzyknął Malfacile,
na co Doflamingo tylko się roześmiał. Jego szef czasami po prostu go śmieszył.
Niby taki groźny, z postawionymi na sztorc siwymi włosami i z cygarem między
zębami, ale na nim nie robił żadnego wrażenia. W końcu co mógł mu zrobić
pięćdziesięcioletni mężczyzna, który sięgał mu ledwo do ramion i skarżył się na
łupanie w kręgosłupie?
Z tą myślą Doflamingo opuścił kasyno Misty
Dragon, wsiadł do pożyczonego Mercedesa CLS i pojechał do hotelu, w którym
zakwaterował się na czas trwania swojego śledztwa. Gdyby nie to, że wynajął tam
pokój, nie zdążyłby się odświeżyć przed pójściem do Rain Dinners, a tego by nie
zniósł. Nigdy nie lubił tego uczucia. Siedzenie na spotkaniu czy zwyczajnie
przechadzanie się po parku, będąc spoconym i zmarnowanym po całym dniu, było
dla niego udręką. Kąpał się nawet trzy razy dziennie, nie biorąc pod uwagę
porannego i wieczornego prysznica, które stanowiły podstawę jego dnia. Przez to
ludzie często brali go za dziwaka, ale nie dbał o to. Dopóki leciały na niego
piękne kobiety i przystojni mężczyźni, wszystko było w porządku.
Wchodząc do apartamentu, Doflamingo pospiesznie
zrzucił z siebie ubrania i poszedł do łazienki. Na niebieskich kafelkach
leżała już jego wczorajsza koszula, a także bielizna, ręcznik i szlafrok.
Mężczyzna odsunął to wszystko kopnięciem pod ścianę, obiecując sobie w duchu,
że wychodząc zamówi sprzątanie. I to gruntowne. Gdy znalazł się w kabinie,
odkręcił zimną wodę i z zadowolonym pomrukiem pozwolił, by na jego ciało spadał
mocny grad lodowatych kropel, tym samym zmywając z niego cały brud i zabierając
zmęczenie. Nie pozwolił sobie jednak na stracenie poczucia czasu. Wyszedł po
dziesięciu minutach, owinął ręcznik wokół bioder i poszedł do garderoby.
Zastanawiał się przez chwilę, czy postawić na elegancję, lecz ostatecznie
zdecydował się na proste, dopasowane, czarne spodnie, białą koszulę i skórzane
sznurowane trzewiki. Swój ukochany płaszcz zostawił w pokoju, gdyż nie
chciał się na razie zbytnio rzucać w oczy, co i tak było trudne.
Wychodząc z hotelu i wsiadając do auta,
nawet przez myśl mu nie przeszło, że miał zamówić sprzątanie, a o czym przypomni
sobie dopiero po powrocie.
Miałam wstawiać co drugą niedzielę, no ale jutro nie miałabym czasu, więc rozdział leci dzisiaj.
Ogólnie życzę Wam wszystkim zdrowych, radosnych świąt! Żebyście spędzili ten czas najlepiej, jak tylko potraficie!
A teraz bez zbędnego przedłużania. Mam nadzieję, że rozdział się podobał. Wszelkie uwagi mile widziane.
Pozdrawiam wszystkich i do następnej notki, Towarzysze!
Mnie się wydaje, czy opis tego flaminga gdzieś już czytałam? :D
OdpowiedzUsuńNadal, tak jak pisałam pod poprzednim wpisem (nie wiem, czy widziałaś), kojarzy mi się to z serialem "Lucyfer".
W ogóle oni tutaj według mnie strasznie zabawnie się nazywają i w wyobraźni też strasznie zabawnie wyglądają, przez co nie umiem traktować tych postaci serio. :P
W sumie to nie wiem, co napisać, bo tu się nie za wiele dzieje... Nie wiem, czy tylko teraz, bo to początek i czy potem się rozkręci...
Niemniej tobie również życzę wesołych, dziękuję za życzenia i wolnej chwili zapraszam tu:
podpisane-ty-wiesz-kto.blog.pl
i tu:
believe-in-something.blog.pl
~Arco Iris
Aż muszę sprawdzić, czy byłam na tyle genialna, żeby dać jego opis dwa razy... Jeśli tak, to trzeba się będzie wziąć za edycję XD
UsuńWidziałam Twój poprzedni komentarz, miałam nawet na niego odpisać, ale coś nie wyszło... Wybacz. W każdym razie jeszcze nie oglądałam tego serialu, ale jak w końcu się za niego wezmę, to pewnie ogarnę Twoje porównanie :)
Co do Twojego postrzegania ich. Zapewne patrzałabyś na nich zupełnie inaczej, gdybyś obejrzała anime albo przeczytała mangę. Bo jednak takie fanfiki czyta się zupełnie inaczej, gdy zna się kanon. A tak zdaję sobie sprawę, że facet mający (oryginalnie) ponad 3 metry i chodzący w różowym płaszczu może wydawać się śmieszny.
A co do akcji, to przez te 44 strony, które do tej pory wyskrobałam, panuje taki spokój raczej. Dopiero pod koniec planuję jakieś większe akcje, gdy będę się zbliżała do zakończenia. Także na razie to się będzie tak rozkręcało. Mam nadzieję, że się nie zanudzisz podczas czytania tego XD
I tak, ja wiem, że mam u Ciebie kilka rzeczy do nadrobienia. Pamiętam. Także obiecuję, że jak tylko znajdę trochę czasu (z czym ostatnio u mnie kiepsko), to nadrobię :)