Menu

niedziela, 25 lutego 2018

Koniokrad

Po raz kolejny coś z "One Piece", no ale jakżeby inaczej. W końcu kocham tego tasiemca :D
Paring to Zoro x Sanji. Akcja toczy się w świecie z mangi/anime.
No, to już nie przedłużam. Miłego czytania!

PS Gdyby nie Klayton, byłabym zgubiona :D


River było małą, położoną gdzieś na East Blue wysepką, niezwykle cichą i spokojną. Jej mieszkańcy słynęli z gościnności, przyjaznego usposobienia i nieskończonych pokładów ale, najwspanialszego trunku na całym świecie. Utrzymywali się głównie z uprawy roli i hodowli zwierząt, choć jedyna karczma w wiosce potrafiła przynieść całkiem niezły dochód, o ile do portu zawinął akurat należący do marynarki bądź piratów statek. Życie w River było sielanką, a każdego żyjącego w tej idylli śmiało można było nazwać szczęściarzem.
Jednym z nich był Zoro Roronoa, młody mężczyzna od osiemnastu lat będący mieszkańcem River. Jako dwuletni berbeć przypłynął na wyspę na pirackiej łajbie, a że Grand Line to nie najlepsze miejsce dla dzieci, przygarnęła go jedna z bezdzietnych rodzin. Tam dorastał, ćwicząc szermierkę i doglądając hodowli koni, a także bawiąc się i beztrosko spędzając dni. Teraz, będąc dorosłym, przejął pieczę nad gospodarstwem, pozwalając wiekowym już rodzicom przejść na wymarzoną emeryturę i wypłynąć w rejs.
Mimo pozornie idealnego życia, Zoro pragnął czegoś więcej. Często siadał na klifie nieopodal gospodarstwa i wpatrywał się tęsknym wzrokiem w ocean. Marzył wtedy, by wziąć udział w jakiejś przygodzie, poznać wspaniałych ludzi, zwiedzić świat… Wiedział, że gdyby nadarzyła się taka okazja, wyruszyłby bez mrugnięcia okiem. Jego rodzice na pewno by to zrozumieli. Zawsze tacy byli; kochali go bezgranicznie i pragnęli jego szczęścia, choć nie łączyły ich więzy krwi. Właśnie dlatego chował pod łóżkiem tobołek wypchany najpotrzebniejszymi rzeczami. Nie chciał przegapić szansy, którą być może kiedyś dostanie od życia.
Tak było i tym razem. Mężczyzna siedział na skalistym, gdzieniegdzie porośniętym trawą klifie, pogrążony w myślach i wpatrujący się w falującą, lazurową wodę. Na policzkach czuł ciepłą bryzę, która charakterystycznym zapachem zwiastowała nadchodzącą burzę. Westchnął cicho, zastanawiając się, ile czasu zajmie mu zapędzenie koni do stajni, nim rozpęta się sztorm. Położył się na twardym podłożu i zamknął oczy, rozkoszując się popołudniowym słońcem. Do ust włożył znalezione wcześniej źdźbło o słodkawym smaku, przygryzając je co chwilę i machając nim na wszystkie strony.
W końcu poderwał się do siadu, a następnie wstał. Otrzepał spodnie z piasku i malutkich kamyczków, spoglądając w dal. Na widnokręgu zaczęły pojawiać się ciemne chmury, coraz szybciej zajmujące kolejne połacie nieba. Powietrze ochłodził porywisty wiatr, wywołując na skórze Zora gęsią skórkę.
- Szybciej niż się spodziewałem – mruknął, biegiem wracając na pastwisko. Zaprowadził konie do ich boksów, starannie je zamykając, i zabezpieczył stajnię, by nawałnica jej nie uszkodziła. Korzystając z chwili wytchnienia, jeszcze raz spojrzał na ocean, coraz bardziej wzburzony i niebezpieczny. Gdzieś niedaleko zaskrzeczał ogromny albatros, niezbyt zadowolony, że musiał zejść na ziemię.
Mężczyzna wszedł do domu, gdy pierwsze krople deszczu uderzyły o wyspę. Uszczelnił okna na parterze i poszedł na poddasze, gdzie mógł podziwiać burzę przez własnoręcznie zbudowane szklane obserwatorium. Usiadł na małej kanapie usianej poduszkami i zarzucił na siebie koc, po czym sięgnął po butelkę ale. Zastanawiał się, czy i tym razem będzie w stanie zobaczyć wspinające się na klif fale, ale niewyraźny, dudniący grzmot rozwiał jego nadzieje. Wszystko wskazywało na to, że burza przejdzie bokiem, tylko zahaczając o River. Jej centrum znajdowało się hen na oceanie.
Zoro uśmiechnął się lekko i zadarł nogi na mały stolik, rozsiadając się wygodnie i sącząc trunek. Cieszył się, że burza uderzyła dzisiaj, gdyż jutro miał zaprowadzić konia na drugi koniec wioski, by sprzedać go rolnikowi. Ostatnimi czasy jego interes się rozkręcił. River zaczęło się powiększać o nowe pola uprawne, potrzebowano więc więcej zwierząt pociągowych. Dodatkowo burmistrz zastanawiał się nad otworzeniem małej stoczni, w której produkowano by kutry rybackie, a także naprawiano zranione podczas sztormów statki. Gdyby plany te doszły do skutku, Zoro nieźle by zarobił na wynajmie czy sprzedaży swoich koni, a co za tym idzie, mógłby powiększyć swoją własną działalność.
Otrząsnąwszy się z rozmyślań, mężczyzna doszedł do wniosku, że deszcz coraz mocniej zacina w okna, a targający kroplami wiatr tylko to potęguje. Kolejny grzmot zatrząsnął ścianami, jakby pragnąc zniszczyć wszystko, co nie zostało stworzone przez naturę. Roronoa dopił piwo i odstawił butelkę do wiklinowego koszyczka, po czym sięgnął po następne. Uniósł ale, jakby razem z niebem wznosił toast.
- Za przygodę – mruknął, co zabrzmiało w pewien sposób smutno, i wziął kilka łyków alkoholu. Odpowiedział mu jedynie szum sztormu i kolejna błyskawica, która z niezwykłą intensywnością rozświetliła ciemności. Gdzieś w oddali zamajaczył niewyraźny kształt, lecz zanim Zoro zdążył mu się przyjrzeć, utonął w mroku. Dziwne przywidzenie zgonił na zmęczenie, a także przyjmowane procenty. W końcu tylko głupiec pływałby łodzią w taką pogodę, w dodatku tak małą i przypominającą raczej szalupę. Wzruszył ramionami, szczelniej owijając się kocem i odstawiając piwo na stolik. Postanowił więcej nie pić tego wieczoru, co ułatwiło mu zapadnięcie w płytki sen.
Najpierw jego słuch się wyostrzył, wzmacniając wszystkie dźwięki i niemal rozsadzając mu głowę, ale w ten przyjemny sposób, po czym wszystko zaczęło przycichać. Jak przed grubą zasłonę słyszał przyjemny szum i grzmienie, mieszające się z sennymi majakami.
Początkowo znowu wylegiwał się na klifie, podziwiając ocean, by zaraz potem płynąć statkiem razem z piracką załogą. Popijał coś z drewnianego kufla, śmiejąc się i drwiąc z odpoczywającego nieopodal wieloryba. Gdzieś z tyłu ktoś wygrywał skoczną melodię, w takt której tańczyło kilku mężczyzn, rechocząc i oblewając się rumem. Zoro obrócił się, czując na ramieniu czyjąś dłoń. Był to kapitan, o bujnej czarnej brodzie, z przepaską na lewym oku, ubrany w obszerny czerwony płaszcz i głaszczący siedzącą na ramieniu papugę. Uśmiechnął się do niej, podtykając pod jej dziób ciasteczko, jednocześnie rzucając rozbawione spojrzenie na stojącego obok niego mężczyznę. Roronoa potrząsnął ramieniem, pozbywając się z niego ciężkiej łapy, i wspiął się na bocianie gniazdo. Wiedząc, że to sen, zeskoczył na lik górny jednego z żagli i podbiegł do jego krawędzi, nic sobie nie robiąc z utrudniającego wszystko kołysania. Odetchnął głęboko przesyconym solą powietrzem, pragnąc, by wszystko to okazało się prawdą. Zamknął oczy i skoczył, rozkoszując się długim lotem.
Obudził się w chwili zetknięcia z wodą. Przetarł oczy i rozejrzał się, próbując odróżnić sen od jawy. Za oknem zobaczył szare niebo, przestało jednak padać. Burza dobiegła końca. Mały zegar z wahadłem wskazywał kilka minut po dziewiętnastej; spał dwie godziny. Upił łyk piwa, nawilżając suche gardło, i zwlekł się z kanapy. Zrobił krótki obchód, upewniając się, czy burza mimo wszystko nie narobiła jakichś szkód, po czym udał się do stajni. Dolał koniom wody i dosypał im owsa, a swojemu ulubieńcowi, karosrokatemu ogierowi, podrzucił zielone jabłko, jego ulubiony przysmak. Pogłaskał go po chrapach, po czym wrócił do domu, gdzie zjadł kolację i wziął kąpiel. Chciał zrobić jeszcze kilka rzeczy, ale ostatecznie położył się spać, tym razem w swojej sypialni.
* * *
Następny dzień był chłodniejszy, ale nadal przyjemny. Rześkie powietrze przyjemnie kuło w płuca, a mokra pachnąca ziemia rozkwitała pod wpływem słońca. Zoro wyprowadził konie na pastwisko i poszedł do ogrodu, gdzie doprowadził do porządku kilka poprzewracanych tyk z pomidorami, a także powyrywał świeżo rozwinięte chwasty między ogórkami i ziemniakami. W sadzie pozbierał ułamane gałęzie, a także zebrał kilka jabłek i gruszek, które, choć niedojrzałe, pospadały pod wpływem wczorajszego wiatru. Zastanawiał się, co z nimi zrobić, i ostatecznie pokroił je na kawałki i wrzucił do chlewu, gdzie zajęły się nimi trzy pulchne świnie. Zachował jedynie kilka najlepszych owoców, które z kolei wylądowały w końskich żołądkach.
Gdy Zoro otworzył kurnik i wypuścił z niego kilka kur, zaczęło robić się coraz cieplej. Poranne słońce powoli się rozkręcało, jakby chcąc zetrzeć wszystkie ślady po wczorajszej złej pogodzie. Rosa niemal całkowicie zniknęła, gdzieniegdzie pojawiły się pierwsze pszczoły i motyle, a mewy, rozochocone bezchmurnym niebem, kręciły piruety i ścigały się, która pierwsza doleci do oceanu i wyłowi nieostrożną rybę.
Mężczyzna uśmiechnął się, poprawiając kapelusz, i włożył do kieszeni kilka znalezionych jajek. Zaniósł je do kuchni i od razu przerobił na jajecznicę, gdyż jego brzuch zaczął głośno domagać się posiłku. Na koniec wypił szklankę zimnej wody i kontynuował oporządzanie gospodarstwa.
Skończył koło południa i od razu schronił się w ogrodzie pod rozłożystym drzewem, którego cień zdawał się przytulać zgrzanego mężczyznę, zapewniając wytchnienie. Zoro otarł pot z czoła i zdjął mokrą podkoszulkę, którą rozłożył na trawie nieopodal. Wyciągnął z kieszeni kilka malutkich żółtych śliwek i zjadł je, gasząc przy tym pragnienie ich gęstym, słodkim sokiem. Mimowolnie zaczął wspominać wczorajszy cień, który zamajaczył na oceanie. Nie mógł wyzbyć się wrażenia, że faktycznie była to mała łódka. Jeśli miałby rację, znajdujący się na niej ludzie mieli marne szanse na przeżycie. Co prawda sztorm nie był gigantyczny, ale wystarczyłby do zatopienia tak małej jednostki, a jej pasażerowie na pewno byli wykończeni, bez szans na dopłynięcie wpław do wyspy.
- Bzdura – mruknął, besztając się za te durne myśli. Nikt normalny nie wypływa w taką pogodę, a już na pewno nie tak marnym statkiem, któremu właściwie bliżej do szalupy. To, co wczoraj widział, było zwykłym zakrzywieniem fali, które w połączeniu ze światłem bijącym od błyskawicy dało niesamowity, złudny efekt.
Z takim przekonaniem, Zoro wstał i poszedł do stajni. Dzień był piękny, pragnął więc z tego skorzystać. Zarzucił na siebie luźną, czarną kamizelkę, rozpiętą na całej długości, i wyprowadził z boksu młodą klacz, wypoczętą i pełną energii. Specjalnie nie wypuścił jej dziś rano. Chciał, żeby była gotowa do działania po dotarciu do nowego właściciela, a nie zmęczona kilkugodzinnym hasaniem po łące. Zawiązał jej linę wokół pyska, tak by zwierzę wygodnie się prowadziło, jednocześnie zapewniając mu swobodę. Wyprowadził konia ze stajni i wyprowadził na ścieżkę prowadzącą do miasteczka.
Przejście do starszego rolnika zajęło im pół godziny. Byłoby łatwiej, gdyby Zoro kilka razy się nie zgubił, skręcając w złą uliczkę albo w ogóle idąc w przeciwnym kierunku. Choć się tu wychował, jego orientacja w terenie nadal szwankowała, przez co każdy wypad do River kończył się odkrywaniem osady na nowo. Było to uciążliwe, lecz dzięki mieszkańcom mężczyzna ostatecznie zawsze docierał do celu.
Tak było i tym razem. Gdy wszedł na zarośnięte podwórko, przywitała go wieszająca pranie gospodyni. Zdziwiła się, że Zoro przyszedł tak wcześnie, a po zadaniu kilku pytań zawołała męża i z powrotem zniknęła wśród łopoczącej na wietrze pościeli.
- Przyprowadziłem konia – oznajmił Roronoa, choć dla obu było to oczywiste.
- Piękna klacz. Cudowna – powiedział, głaszcząc ją po szyi. – Tu masz zapłatę.
- Polecam się na przyszłość – odparł, chowając kilka złotych monet do kieszeni. Chciał odejść, ale gospodarz postanowił pociągnąć rozmowę.
- Do licha, wczorajszy sztorm to było coś. Tyle zboża mi się pokładło…
- Bywało gorzej.
- Pamiętam, a szkoda, bo niektórych wolałbym nie pamiętać. A słyszałeś te plotki, co krążą wśród ludzi? Ponoć widzieli stateczek, sam jeden, co się z falami bił.
- Naprawdę?
- Gadają, ale ja tam myślę, że nic tam nie było. Za bardzo się opili ale, i wygadują bajki.
- Mnie też się wydawało, że widzę szalupę – przyznał, krzyżując ręce na klatce piersiowej i uważnie przyglądając się staruszkowi.
- Nawet jak była, to na dno poszła, i to szybko. A ci na plażę poszli i szukają, naiwniaki.
- I znaleźli coś?
- Nie wiem, ale się dowiem.
- Ciekawi cię ta sprawa? – zapytał, nieco drwiąco.
- A gdzie tam. Tylko lubię, jak durnie wychodzą na durniów – zaśmiał się. Poklepał Zora po ramieniu i poprowadził klacz w stronę pastwiska.
Zoro zaś skierował się z powrotem do River, zamiast jednak do domu, poszedł na chwilę do tawerny. Usiadł przy barze i zamówił kufel piwa, nasłuchując uważnie. Kilku starców mamrotało między sobą o naiwnych młodzieńcach, którzy ruszyli na brzeg w poszukiwaniu skarbów, a także zastanawiali się, jak wielką figę z makiem znajdą. Później przeszli do rozprawiania o polityce, co mężczyznę niezbyt już interesowało. Zapłacił więc za swoje piwo i wyszedł, tym razem wracając do gospodarstwa.
Będąc niedaleko, usłyszał podekscytowane głosy. Szybko pobiegł w stronę klifu i ostrożnie spojrzał w dół. Na wąskiej plaży stało kilku młodzieńców, oglądając coś i głośno się dziwiąc. Z ich rozmów wywnioskował, że znaleźli podziurawioną, roztrzaskaną w kilku miejscach szalupę ratunkową, którą wyrzucił ocean. Z pewnością nie był to stary wrak, gdyż nawet nie obrosły go glony czy wodorosty. Po gorączkowej naradzie chwycili łódkę i zaczęli nieść ją w stronę miasteczka, najpewniej po to, by pochwalić się znaleziskiem wszystkim niedowiarkom.
Zoro zamyślił się na chwilę, zastanawiając się, co stało się z pasażerami szalupy. Rozum podpowiadał, że zginęli, lecz serce uparcie  twierdziło, że udało im się dotrzeć na wyspę i ukrywają się na jej dzikiej części, kryjąc się w lesie i planując ucieczkę. Może byli to nawet jacyś piraci, którzy z jakiegoś powodu odłączyli się od reszty załogi albo wręcz byli zmuszeni do ucieczki? Wspaniale byłoby ich poznać, porozmawiać, posłuchać mrożących krew w żyłach opowieści…
W końcu Roronoa potrząsnął głową i wrócił do domu, obiecując sobie, że przestanie bujać w obłokach i daruje sobie tych nieistniejących rozbitków.
* * *
Nazajutrz wyspę obiegły kolejne opowieści, tym razem bardziej mroczne i absurdalne, niż poprzednio. W River nie było innego tematu, jak dziwne jęki dochodzące z dżungli i straszące mieszkających najbliżej niej ludzi. Jedni mówili, że brzmiało to jak wycie wilka, inni, że przypominało ryk wściekłej bestii żadnej krwi, lecz najbardziej absurdalne było stwierdzenie, iż był to po prostu głos należący do człowieka. Wysłano nawet kilku śmiałków, lecz żadnemu nie udało się niczego znaleźć.
Wiedziony ciekawością, Zoro postanowił pójść wieczorem pod las i rozbić tam namiot, w którym spędzi noc. Chciał na własnej skórze przekonać się o potworności owych dźwięków, nękających mieszkańców i budzących w nich panikę.
Jak pomyślał, tak zrobił. Zamknął zwierzęta, wcześniej pilnując, by miały wystarczająco wody i jedzenia, zabrał z poddasza potrzebne rzeczy i ruszył do miejsca, w którym lamenty słyszano najgłośniej.
Gdy wszystko było gotowe, niebo nabrało już pomarańczowego koloru, zwiastując nadchodzący zachód słońca. Zoro wygodnie się rozłożył w swoim namiocie i czekał, prosząc w duchu, by plotki okazały się prawdą. Choć lubił biwaki, dziś bardziej zależało mu na przeżyciu przygody.
Jego marzenie spełniło się kilka godzin później. Wyrwany z półsnu, Zoro początkowo nie wiedział, co się dzieje. Symfonia zawodzeń, pomrukiwań i czegoś brzmiącego jak marudzenie była tak dziwna, że wydawała się nierealna, i mężczyzna myślał, że jest to sen. Gdy jednak przetarł oczy i całkowicie się rozbudził, mógł z całą pewnością stwierdzić, iż słyszy ten dźwięk naprawdę. Momentalnie zerwał się na równe nogi i zaczął się rozglądać, próbując namierzyć źródło jęku. Niestety, odbijał się on od tysięcy drzew, mógł więc dobiegać z każdego możliwego kierunku. Roronoa więc po prostu zamknął oczy i skupił się na głosie, chcąc jak najdokładniej mu się przysłuchać. Ku jego zdziwieniu, usłyszał słowo, coś jakby… głodny. Było to jednak tak niewyraźne, że równie dobrze mógł sam to sobie dopowiedzieć, za wszelką cenę pragnąc cokolwiek odkryć.
W końcu tajemniczy dźwięk ucichł, i już więcej nie rozbrzmiał tej nocy. Zoro aż do rana łudził się, że może coś jeszcze usłyszy, lecz wraz z brzaskiem porzucił złudną nadzieję i wrócił do siebie. Przebrał się, zjadł śniadanie i zaczął oporządzać gospodarstwo, cały czas zastanawiając się, co takiego straszy na wyspie, i czy naprawdę potrafi mówić.
* * *
Po raz kolejny odwiedziwszy tawernę, Zoro nie dowiedział się niczego, co pomogłoby mu w odkryciu tajemnicy. Każdy, kto słyszał dźwięki dochodzące z lasu, twierdził coś zupełnie innego, przez co trudno było oddzielić prawdę od fikcji. Jedynie jedna teoria wydała mu się prawdopodobna i całkiem logiczna. Młody chłopak, który był członkiem grupy poszukującej tajemniczą łódkę, był przekonany, że wyjąca istota przypłynęła na tej właśnie szalupie. Mówił również, że potwór z dżungli jest jakimś przerażającym eksperymentem marynarki, którego chciano się pozbyć, wysyłając w śmiertelny rejs. Wydawało się to równie absurdalne, co pozostałe domysły, Roronoa wiedział jednak, że w jednym chłopak może mieć rację. Ktoś faktycznie przetrwał sztorm i dotarł na wyspę. Pytanie tylko, kto to taki i czego chce?
Mężczyzna zapłacił za swój trunek i pospiesznie wyszedł z tawerny. Najszybciej, jak to było możliwe, wrócił do domu i rozpoczął przygotowania do wyprawy w las. Zapakował do plecaka trochę jedzenia i bukłak z wodą, a także wyciągnął z kufra swoją katanę, która zawisnęła u jego boku. Tak przygotowany, wyprowadził z boksu konia, swojego ulubieńca Kuinę, a dosiadłszy go, pognał prosto do lasu. Powoli zagłębiał się coraz bardziej między drzewa, uważnie się rozglądając.
Szczerze powiedziawszy, cała zaistniała sytuacja niesamowicie go bawiła. Pół wioski umierało ze strachu, a drugie pół było niewzruszone, ale tylko dlatego, że na własnej skórze nie doświadczyło nocnych potworności. Gdyby nagle ktoś kazał im chwycić za broń i pokonać to coś, prędzej popłynęliby wpław do następnej wyspy. Zoro nie winił ich za to, w końcu od dziecka wszyscy żyli tu w spokoju. On sam, gdyby nie posiadał duszy buntownika, byłby jednym z tych plotkujących w karczmie i trzęsących portkami. Teraz jednak postanowił ochronić River, a także przywrócić panującą tu sielankę. Bądź co bądź, intruz popełnił śmiertelny grzech, wydzierając się nocami i wyjąc jak wilk do księżyca.
Gdy Zoro doszedł do miejsca, w którym dżungla stała się nieprzejezdna, zszedł z konia i zaczął tworzyć mu przejście, rozcinając zarośla mieczem. Nim się spostrzegł, doszedł do malutkiego wodospadu, który, o ile dobrze pamiętał, był w przeciwnym kierunku, niż mężczyzna początkowo się kierował. Westchnął ciężko i przysiadł na jednym z kamieni, przeklinając w myślach swoją kiepską orientację. Nie dość, że niczego nie znalazł, to jeszcze prawdopodobnie się zgubił.
- Chyba nie będzie tak fajnie, jak się spodziewaliśmy – mruknął, zachęcając Kuinę, by napił się nieco wody i odpoczął. Sam zaś obmył twarz i spojrzał w niebo, lecz niewiele mu to pomogło. W końcu postanowił wrócić utworzoną wcześniej ścieżką, lecz ostatecznie wylądował z jeszcze innej strony wyspy, tym razem na plaży. Zniechęcony, dosiadł wierzchowca i pogalopował w stronę domu, ciesząc się przyjemną przejażdżką.
Teraz, gdy już nieco ochłonął, zaczął śmiać się ze swojej naiwności. Naprawdę liczył, że chwilę połazi po lesie i natknie się na obóz rozbitka. Nawet nie pamiętał, kiedy ostatnim razem czuł się tak podekscytowany i niecierpliwy. Jak zwykły gówniarz. Spiął konia i zeskoczył z niego, po czym wpuścił Kuinę na pastwisko. Miał już wrócić do domu, lecz zauważył coś dziwnego. Konie były niespokojne, rżały i potrząsały głowami, jakby czegoś się wystraszyły. Zoro przeskoczył przez ogrodzenie i przyjrzał im się uważnie, próbując zrozumieć, co się stało.
Nagle doznał olśnienia. Ktoś podprowadził mu konia! I to akurat tego, który miał być przeznaczony na mięso dla karczmarza. Mężczyzna zaklął pod nosem i zaczął szukać śladów, chcąc złapać złodzieja. Dostrzegłszy je, nie zawahał się ani chwili. Ruszył za tropem, który prowadził wprost do lasu.
- Ktoś tu chyba naprawdę był głodny – powiedział, pewnie wkraczając między drzewa i uważając, by nie zboczyć z wydeptanej przez końskie kopyta i pary ludzkich stóp ścieżki. Jednocześnie starał się jak najmniej rzucać w oczy, by w razie czego zaskoczyć rabusia i mieć nad nim przewagę.
W końcu doszedł do dużej góry, wygryzionej przez wodę i roślinność. Chwilę kręcił się wokół niej, a gdy udało mu się znaleźć jaskinię, bez wahania do niej wszedł. Gdy jego oczy przyzwyczaiły się do półmroku, ruszył korytarzem, pochylając się i przyciskając do ściany.
- Stój! – usłyszał drżący głos, tuż za sobą. Wyprostował się i instynktownie położył dłoń na katanie, gotowy dobyć ją w każdej chwili. Zaczął powoli się odwracać, nic sobie nie robiąc z protestów tamtego.
- To ty zwędziłeś mi konia? – zapytał, próbując przyjrzeć się skrytej w cieniu postaci.
- Nawet jeśli, to co? – warknął, wyraźnie odzyskując rezon. Zrobił krok naprzód i skrzyżował ręce na klatce piersiowej, próbując odzyskać panowanie nad sytuacją. Chciał wyprowadzić niechcianego gościa z równowagi i sprowokować go do popełnienia błędu.
- Shino! – zawołał, po czym zagwizdał głośno na palcach. Z głębi jaskini dało się słyszeć ciche parsknięcie, które przemieniło się w stukanie kopyt o kamień. Chwilę potem do mężczyzn dołączył koń, od razu podchodząc do Zora i trącając go pyskiem. – Dobrze cię traktowali? – zapytał, głaszcząc zwierzę po chrapach. Ogier zarżał radośnie i pokiwał łbem, jakby chcąc zapewnić, że zapewniono mu warunki godne króla. – Masz szczęście, że jest cały. Inaczej musiałbym cię pociąć – powiedział, tym razem do stojącego naprzeciw mężczyzny. Gdy ten nie odpowiedział, Roronoa po prostu pociągnął zwierzę i razem z nim wyszedł na zewnątrz.
- Poczekaj! Nie możesz tak po prostu odejść!
- A kto mi zabroni?
- Masz tyle koni, co ci szkodzi oddać tego jednego?
- Jest na sprzedaż – wyjaśnił.
Mając okazję, przyjrzał się tajemniczemu osobnikowi. Na jego oko był to mężczyzna w mniej więcej tym samym wieku, co on. Miał potargane blond włosy, a spod grzywki łypały na niego błękitne oczy, w słońcu mieniące się zielenią. Delikatna kozia bródka nadawała jego twarzy swego rodzaju uroku i zadziorności, co bardzo do niego pasowało. Jedyne, co wydawało się dziwne, to jego śmiesznie zakręcone brwi.
- To ty tu przypłynąłeś podczas sztormu?
- T-tak. Skąd wiesz?
- Narobiłeś małe zamieszanie w River. Odkąd wyjesz co noc, mieszkańcy boją się lasu.
- Że co?
- A czego się spodziewałeś, drąc jadaczkę jak opętany?
- Głupek – mruknął, kręcąc głową.
- Coś mówiłeś?
- Nie, nic… W każdym razie, będę cicho, jeśli odstąpisz mi konia. A temu, komu miałeś go sprzedać, po prostu powiedz prawdę, że ci go ukradli.
- Wykluczone. Ale możesz wpaść do mnie, mam pełno jedzenia.
- Nie mogę…
- A kraść możesz?
- To co innego!
- Kto to? – przerwał ich kłótnię młody chłopak, który nagle pojawił się obok nich. Był dość niski, miał czarne włosy i oczy, a głowę zdobił mu słomiany kapelusz. Wpatrywał się zmęczonym spojrzeniem w Zora, jakby zastanawiając się, czy oby na pewno jest prawdziwy.
- Luffy, mówiłem ci, że masz nie wychodzić – zbeształ go blondyn.
- No proszę, to dlatego nie chciałeś przyjąć zaproszenia.
- Zaproszenia? Gdzie?
- Do mnie do domu. Na obiad, no i gorącą kąpiel – powiedział Zoro, od razu zdając sobie sprawę, że chłopak nie odmówi. No i miał rację.
- Równy z ciebie gość – zaśmiał się, łapiąc pod ramię towarzysza. – Na co czekasz, Sanji? Idziemy!
- Tyle, że niezbyt wiem w którą to stronę – przyznał Roronoa, rozglądając się.
- To mój dom czy twój? – warknął blondyn, kręcąc głową i prowadząc obu mężczyzn przez las. Po kilkunastominutowej wędrówce wszyscy trzej dotarli na miejsce. Luffy, wyraźnie zachwycony, pobiegł przodem i dopadł do ogrodzenia, podziwiając biegające za nim zwierzęta.
- Chodźcie tędy, po drodze odstawię zgubę – powiedział Zoro, sugestywnie wskazując na prowadzone zwierzę. Sanji prychnął tylko i odwrócił głowę, jakby urażony tym przytykiem. Wszyscy trzej weszli do stajni, skąd rozochocony wędrówką przez nieznane tereny Shino pognał na pastwisko, rżąc i zabawnie podskakując.
- Zabawne to mięcho – zachichotał Luffy, machając koniom na pożegnanie. – Dobrze, że nie zdążyliśmy go zjeść.
- Proponuję, żebyście się najpierw doprowadzili do porządku. Ja w tym czasie skombinuję jakieś jedzenie.
- A umiesz chociaż gotować? – zapytał blondyn, wyraźnie wątpiąc w jego zdolności. Widząc wzruszenie ramionami, wywrócił oczami i pokiwał głową. – Ja się wszystkim zajmę, nie chcę, żebyś zwalił nas z nóg swoim obiadem.
- Jak chcesz – odparł, nawet zadowolony z takiego obrotu spraw. – Tu jest łazienka, na półce macie czyste ręczniki i jakieś mydła. Kuchnia jest na końcu korytarza, a zejście do spiżarki znajdziesz w nawie po lewej stronie. Możesz też pójść do ogrodu po jakieś warzywa, głównie pomidory i ogórki – poinstruował go, gdyż Luffy poszedł oglądać dom, co chwilę pokrzykując z zachwytu. - Zniosę wam trochę ciuchów, to wybierzecie sobie coś, co wam podpasuje.
- A ty gdzie będziesz w tym czasie?
- Zajmę się gospodarstwem.
Gdy Sanji nie zadał więcej żadnego pytania, Roronoa poszedł do dawnej sypialni rodziców i wyciągnął z szafy kufer wypchany przeróżnymi ubraniami, które były zbyt nowe, by je wyrzucić, i trzymano je na takie właśnie okazje. Bez słowa wręczył go mężczyźnie, po czym wyszedł i oporządził zwierzęta, które w pewnym sensie dziś zaniedbał, włócząc się po lesie.
Wróciwszy, usłyszał chlupot wody i przyjemny dla ucha stukot noża o deskę. Uśmiechnął się, czując, jak jego dom zaczął nabierać odrobiny życia i wyzbywać się pustki i samotności. Przez moment chciał dołączyć do nowo poznanych towarzyszy, jednak szybko z tego zrezygnował i skierował się na poddasze. Schody cicho skrzypiały przy każdym kroku, lecz tym razem nie wydało mu się to w żadnym stopniu przygnębiające. Otworzył jedno z okien, wpuszczając do pomieszczenia ciepły powiew wiatru, i usiadł na kanapie. Sięgnął po książkę i butelkę piwa, rozkoszując się chwilą odpoczynku po tym pełnym wrażeń przedpołudniu.
- Dołączysz do nas? – zapytał Sanji, niepewnie zaglądając na poddasze. Zoro, wyrwany z książkowego świata, odwrócił się i spojrzał na mężczyznę pytająco. – Obiad już gotowy, dla ciebie też zrobiłem.
- Możecie przyjść tutaj, są ładne widoki i w ogóle – mruknął, podnosząc się i rozprostowując kończyny. – Pomogę wam wszystko przynieść.
- Nie rozumiem cię. Przyprowadzasz obcych do domu, którzy na domiar złego próbowali cię okraść, i jak gdyby nigdy nic…
- Potrzebowaliście pomocy, to wam jej udzieliłem. Czy to takie dziwne? – przerwał mu, spoglądając na niego znudzonym wzrokiem. – W River każdy by tak postąpił na moim miejscu.
- A gdybyśmy byli złymi ludźmi? Bandytami?
- Wiesz, co mówią o tej wyspie? Krąży legenda, że dwieście lat temu jeden z mieszkańców uratował syrenę, którą ocean wyrzucił na brzeg. Nie miała siły wrócić sama, i pewnie by wyschła na śmierć. Była potworem, więc teoretycznie facet, który ją zobaczył, nie powinien niczego robić. Ale on wziął ją na ręce i stał z nią w wodzie tak długo, aż nie odzyskała sił. Syrenę poruszyła jego postawa i powiedziała, że odpłaci się za jego dobroć. Ten jednak nie chciał bogactw ani władzy, więc obiecała mu, że od tej chwili wyspę będzie chronił czar, dzięki któremu żaden zły człowiek nie będzie mógł na nią trafić. I coś w tym chyba jest, bo nikt nawet nie pamięta, żeby przywiało tu degeneratów o złych zamiarach.
- Nie wyglądasz na takiego, co lubi bajki – zauważył z przekąsem, uśmiechając się.
- A ty nie wyglądasz na groźnego bandytę.
- Sanji, jedzmy już. Głodny jestem – jęknął Luffy, który siedział na krześle i z utęsknieniem wpatrywał się na przygotowane przez blondyna potrawy.
- Idziemy na górę. Łap talerze – nakazał, sam zaś chwycił sztućce i miskę z sałatką. – Tylko niczego nie zgub po drodze.
Zoro pomógł chłopakowi, przyglądając się przy tym, co Sanji zdążył przygotować w tak krótkim czasie. Gotowane ziemniaki, kilka kotletów, wszystko oblane sosem, w którym pływały kawałki marchewki, a także trochę pieczonych owoców w osobnym naczyniu. Wszystko to pachniało wybornie, przywołując czasy dzieciństwa i beztroski.
- Chcecie piwo? – zapytał, wyciągając kilka butelek i stawiając je na stole. – Chociaż ty chyba nie pijesz, co? – dodał, spoglądając na Luffy’ego.
- Jestem starszy niż wyglądam – odparł, szeroko się uśmiechając. – Poza tym każdy pirat…
-Luffy! – przerwał mu Sanji, nieco piskliwie. W jego oczach zabłysł strach, który chwilę potem przerodził się w determinację. Spojrzał na Roronoę, próbując z niego wyczytać, czy wziął słowa chłopaka na poważnie.
- Serio jesteście piratami? – zapytał Zoro, wyraźnie podekscytowany.
- Ja jestem kapitanem – zapewnił Luffy, dumnie wypinając klatkę piersiową. – Chcę zdobyć One Piece i zostać królem piratów!
- Myślałem, że nikt już nie wierzy w te bujdy.
- One Piece jest prawdziwy, jeszcze się przekonasz.
- Co masz zamiar teraz zrobić? – zapytał Sanji, rzucając mężczyźnie nieufne spojrzenie. Bał się, że narobi im niepotrzebnych kłopotów.
- Jak to co? Zjem z wami obiad.
- A potem?
- Chyba się zdrzemnę.
- Głupi jesteś?! – krzyknął, wyraźnie wzburzony. – Ten idiota właśnie oznajmia, że jest kapitanem piratów, a ty masz to gdzieś?
- Na to wygląda – mruknął, wzruszając ramionami, i zabrał się za jedzenie. – Niezłe.
- Tylko tyle masz do powiedzenia?
- Nie będę ci się tłumaczył, robię co chcę i z kim chcę.
- Nikt nie mówi, że moje jedzenie jest niezłe – warknął, teraz już rozsierdzony nie na żarty.
- Sanji! Ale pycha! – wrzasnął Luffy, opychając się swoją porcją i w ogóle nie zwracając uwagi na napiętą atmosferę. Blondyn wskazał na niego palcem, nieco się uspokajając.
- Widzisz? Tak się reaguje po spróbowaniu mojego dania.
- Dziwni z was ludzie – prychnął Zoro, wyraźnie rozbawiony. Dokończył posiłek, wziął butelkę z piwem i zszedł na dół, kompletnie ignorując Sanji’ego.
W życiu by nie podejrzewał, że spotka go takie szczęście. Nie dość, że udało mu się odnaleźć tajemniczych rozbitków, to okazało się, że są piratami! Dodatkowo szybko skojarzył fakty i domyślił się, że ten beztroski chłopak to poszukiwany listem gończym Monkey D. Luffy, zwany także Słomianym Kapeluszem. Jego podobizna wisiała w tawernie na specjalnej tablicy, służącej raczej jako ozdoba nadająca pikanterii.
Zoro upił łyk trunku i odetchnął głęboko gorącym, dusznym powietrzem. Zrobił obchód po zagrodach, dolewając zwierzętom wody, a następnie udał się do ogrodu. Zdążył się już porządnie spocić, więc zdjął koszulkę i zawiesił ją na płotku. Napełnił konewkę i zaczął podlewać grządki z pomidorami, które w tym roku szczególnie potrzebowały nawadniania. Myślał przy tym, jak nakłonić swoich gości do mówienia. Co prawda Luffy wyglądał na takiego, co to lubi mielić ozorem, jednak problemem mógł być Sanji. Był ostrożny i nieufny, na każdym kroku wypatrywał potencjalnego zagrożenia. Jeśli uzna, że zdradzenie czegokolwiek może zaszkodzić, to ani on, ani jego kapitan nie pisną słówka.
- Przy takim słońcu lepiej nie paradować bez bluzki – zauważył blondyn. – Szukałem cię.
- Wygląda na to, że mnie znalazłeś – zaśmiał się, dokańczając pracę i skupiając się na mężczyźnie.
- Niechętnie, ale muszę przyznać, że przydałby nam się nocleg, dopóki reszta załogi tu nie przypłynie.
- Jakim cudem wy się tu w ogóle znaleźliście?
- To nieważne…
- Mógłbyś się choć tak odwdzięczyć – warknął, podchodząc do niego. Zmierzył go spojrzeniem, dzielnie wytrzymując równie morderczy wzrok niebieskich oczu. – Nie chcę pieniędzy czy innych pierdół. Po prostu powiedz, co was spotkało.
- Za dzień, góra dwa znikniemy z twojego życia, więc…
- Więc co? Nie zasługuję nawet na wyjaśnienie?
- Nie potrzebujesz go – powiedział, przechylając głowę i spoglądając na niego drwiąco. – Jesteś zwykłym wieśniakiem hodującym konie, nie ma potrzeby wywracać twojego malutkiego świata do góry nogami opowieścią o piratach.
Zoro tylko prychnął i złapał Sanji’ego za koszulę, z siłą przyciągając go do siebie. Ich twarze niemal się stykały, a oddechy mieszały ze sobą, tworząc gorącą mieszankę.
- Uważaj na słowa, Brewko – warknął, marszcząc brwi.
- Jestem piratem, nie obowiązują mnie żadne zasady – niemal wymruczał, bawiąc się przy tym złotymi kolczykami zdobiącymi lewe ucho mężczyzny. – Nie muszę też być grzeczny czy uprzejmy. Mogę mówić co chcę i do kogo chcę.
- A ja nie jestem zwykłym wieśniakiem, którego tak łatwo wystraszyć. Nawet nie jestem stąd.
- Wyłowili cię z oceanu, myśląc, że jesteś przerośniętym marimo?
- Za dzień, góra dwa i tak znikniesz z mojego życia. Nie widzę powodu, żeby mówić ci więcej – odparł, odpychając go od siebie. Siła, z jaką to zrobił, niemal doprowadziła blondyna do upadku, ten jednak zdołał utrzymać równowagę.
Mimo szczerej niechęci, Sanji musiał przyznać, że ten dziwaczny koniarz o zielonych włosach i niezwykle umięśnionym ciele zaczął go intrygować. Ani przez chwilę nie wątpił, że mężczyzna wyróżnia się na tle innych mieszkańców tej przeklętej wyspy, nie miał jednak pojęcia, skąd wytrzasnął to wrażenie. A teraz, gdy powoli zaczynał nieco rozumieć, został tak po prostu spławiony, w dodatku swoimi własnymi słowami. Poprawił brzeg koszuli, jeszcze niedawno zamknięty w mocnym uścisku, i odchrząknął znacząco.
- Na początek wypadałoby się przedstawić – mruknął, niby od niechcenia.
- Zoro Roronoa – odparł, krzywo się uśmiechając. Zabrał swoją bluzkę i spojrzał wyczekująco na towarzysza. – Będziesz tak stał, czy pójdziemy w jakieś sprzyjające rozmowie miejsce?
Sanji jedynie wywrócił oczami i poszedł za nim, chcąc mieć to wszystko jak najszybciej za sobą.
* * *
Po upewnieniu się, że Luffy jak gdyby nigdy nic zasnął na kanapie i nie będzie sprawiał kłopotów, Zoro poprowadził Sanji’ego w swoje ulubione miejsce na klifie. Usiedli na trawie, zwieszając nogi nad przepaścią i rozkoszując się chłodną bryzą ciągnącą znad oceanu, która przyjemnie zwalczała upał.
- Ty zaczynasz – oznajmił Zoro, opierając się na wyciągniętych w tył rękach. Skierował twarz w stronę nieba i zamknął oczy, rozleniwiając się jeszcze bardziej.
- Złapał nas sztorm, silniejszy niż przypuszczał nasz nawigator. Coś poszło nie tak, statek wpłynął pod złym kątem na falę i prawie poszliśmy na dno. Wszyscy nieźle się trzymali, ale Luffy chyba się poślizgnął, nie wiem… W każdym razie puścił się masztu i wypadł za burtę, w ostatniej chwili łapiąc się szalupy ratunkowej. Pobiegłem mu pomóc, bo gdyby wpadł wtedy do wody, nawet ja nie zdołałbym go uratować. Wskoczyłem do szlupy, wciągnąłem go do niej i już mieliśmy wejść z powrotem na statek, ale liny się zerwały i spadliśmy. Fale były tak duże, że Luffy nie mógł złapać się burty, a po chwili byliśmy na tyle daleko, że nawet by mu się to nie udało.
- Jak niby chciał was przyciągnąć do statku? – zapytał zaskoczony Zoro.
- Zjadł Diabelski Owoc, może się rozciągać jak guma.
- Brzmi to trochę głupio – prychnął, marszcząc brwi i próbując wyobrazić sobie chłopaka w akcji.
- Fakt, ale nasz kapitan jest niezwykle silny, choć nie wygląda – odparł, przypominając sobie, jaką rozróbę zrobił na pływającej restauracji, gdzie pierwszy raz się spotkali. – W każdym razie ledwo uszliśmy z życiem. Tak nami miotało, że kilka razy musiałem się wciągać z powrotem do szalupy. Luffy’ego do niej przywiązałem, bo opadł z sił przez kontakt z oceanem i był ledwo przytomny. A gdy w końcu wyrzuciło nas na brzeg, wciągnąłem tę nieprzydatną małpę do lasu i znalazłem nam tymczasowe schronienie, żeby przetrwać burzę. Później zaczęliśmy się trochę rozglądać i znaleźliśmy jaskinie, gdzie mieliśmy poczekać na naszą załogę. Mówiłem Luffy’emu, że lepiej pójść do miasta, wynająć jakiś pokój czy cokolwiek, ale on koniecznie chciał przeżyć przygodę, no i twierdził, że Nami domyśli się, że dotarliśmy na tę wyspę i nie spoczną, póki nas nie odnajdą.
- Pokrętne myślenie.
- Taki już jest Luffy. Dzieciak i okropny idiota, ale za to jedyny w swoim rodzaju. Każdy, kto go pozna… Zresztą nieważne, nie czas na sentymentalne bzdury – mruknął, potrząsając głową. Odchrząknął i spojrzał wyczekująco na towarzysza, a gdy to nie poskutkowało, szturchnął go w ramię. – Zdaje się, że teraz twoja kolej.
- Co? A, tak. Chyba też miałem ci coś opowiedzieć – mruknął, kładąc się na plecach i od czasu do czasu machając nogami w powietrzu. – Co to miało być?
- Skąd żeś się wziął na tej przeklętej wyspie? – warknął, rozdrażniony postawą mężczyzny.
- Piraci mnie tu zostawili.
- Że co?! – wykrzyknął, gdy minął pierwszy szok. – Jaja sobie ze mnie robisz?
- Mówię poważnie. Miałem dwa lata, jak tu przypłynęliśmy. Co prawda nie pamiętam tego, ale rodzice wszystko mi opowiedzieli.
- A jakieś szczegóły?
- Póki ci piraci pływali po East Blue od wyspy do wyspy, nie było problemu. Ale w końcu zapragnęli wypłynąć na Grand Line. Ja tylko bym im przeszkadzał. Ponoć moja matka, ta biologiczna, chciała zostać ze mną na lądzie i porzucić ukochane życie, ale tu, w River, okazało się, że wcale nie będzie musiała tego robić. Poprosiła ponoć tylko o jedno: żebym nosił nazwisko jej męża, dzięki czemu będziemy mogli się kiedyś odnaleźć. Minęło jednak tyle czasu, że straciłem na to całą nadzieję. Poza tym od dawna nikt nie słyszał nazwiska Roronoa.
- Trochę to przykre – stwierdził. Spodziewał się wszystkiego, a tak przynajmniej myślał, jednak to co usłyszał utwierdziło go w przekonaniu, jak bardzo się mylił. Patrząc na tego cichego, niepozornego mężczyznę, miał przed oczami raczej kogoś, kto zapragnął uciec przed dawnym życiem i zamieszkał na odludziu.
- Czy ja wiem? Miałem szczęście, mogłem trafić o wiele gorzej.
- Więc co robiłeś przez cały ten czas? Oprócz niańczenia koni oczywiście.
- Trenowałem szermierkę z moją przyjaciółką i jej ojcem.
- No proszę. A ja myślałem, że tę katanę wziąłeś ze sobą tylko dla ozdoby.
- Masz szczęście, że jej wtedy nie wyjąłem. I że wziąłem tylko jedną.
- A po co ci więcej niż jedna?
- Bo walczę trzema na raz – wyjaśnił, czym wprawił blondyna w osłupienie. Nie słysząc żadnego pytania z jego ust, Zoro otworzył jedno oko i spojrzał na mężczyznę, próbując stwierdzić, co takiego go zszokowało.
- Brzmi niedorzecznie – prychnął w końcu, kręcąc głową. – Nikt tak nie walczy.
- Wiem, w końcu to moja unikalna technika.
- W takim razie zostaniesz moim szermierzem! – wykrzyknął Luffy, który nie wiadomo kiedy usiadł niedaleko nich, przysłuchując się rozmowie. Obaj mężczyźni podskoczyli w miejscu i odwrócili się do chłopaka, patrząc na niego wybałuszonymi oczami. – No co?
- Po cholerę ci ten głupi marimo? Znajdziesz o wiele lepszego szermierza, on i tak pewnie do niczego się nie nadaje.
- Więc sprawdź, co potrafi – zaśmiał się Luffy, spoglądając to na Sanji’ego, to na Zora z dziwnym błyskiem w oczach.
- Wolałbym go nie uszkodzić…
- Na twoim miejscu bałbym się o siebie – prychnął Roronoa, wstając i otrzepując spodnie. Uśmiechnął się zadziornie, mierząc blondyna pogardliwym spojrzeniem, co podziałało na niego niczym płachta na byka.
- Przynieś te swoje zabaweczki, zobaczymy czy faktycznie jesteś taki wyjątkowy.
Słysząc to, Luffy uśmiechnął się tajemniczo i oparł głowę na dłoniach, wyczekując pojedynku.
* * *
- Jesteś pewna, że to tu?
- Tak wynika z moich obliczeń.
- A co, jeśli ich tu nie znajdziemy, i napadną na nas tubylcy? Albo jakieś dzikie bestie?
- Usopp, przestań być takim tchórzem! – wrzasnęła dziewczyna, tupiąc odzianą w pomarańczowy but na koturnie stopą o pokład. Związała rude włosy w krótki kucyk i zarzuciła torbę na ramię, szykując się do zejścia na ląd. - Musimy ich znaleźć. Przecież my zginiemy bez tych idiotów!
- To może ja zostanę na statku? No wiesz, będę go pilnował…
- Nie ma mowy, nie pójdę tam sama. Rusz się! – popędziła go, a gdy nie przyniosło to pożądanego efektu, po prostu wypchnęła go za burtę. Usopp z pluskiem wpadł do wody, od razu krzycząc, że się topi, choć wylądował na mieliźnie. – Ale ty jesteś beznadziejny – prychnęła dziewczyna, zgrabnie lądując koło niego i dziarsko kierując się w stronę wyspy.
- Nami! Zaczekaj na mnie! – wrzasnął, zrywając się na nogi i biegnąc za towarzyszką.
Wkrótce doszli do miasteczka, gdzie zaczęli bacznie się rozglądać. Próbowali się czegoś dowiedzieć od mieszkańców, jednak nikt nie widział tu opisywanych przez nich mężczyzn.
- To bez sensu – jęknęła Nami, załamując ręce. – Co zrobiłby Luffy na naszym miejscu?
- Pewnie coś głupiego.
- Właśnie! A gdyby tu był, od razu zrobiłoby się o nim głośno. Przecież on nie potrafi usiedzieć w miejscu.
- To co robimy?
- Będziemy szukać dalej. Jeśli do wieczora ich nie znajdziemy, wracamy na statek i pomyślimy co dalej – odparła, wręcz ociekając zapałem i pewnością siebie. – Wyspa jest całkiem spora, może zgubili się w lesie albo coś im się stało i nie mogą z niego wyjść.
- Myślisz, że mieszkają tu jakieś potwory?
- Większych niż Luffy i Sanji nie uświadczysz – prychnęła. – Chodź, poszukamy koni. Przydadzą nam się podczas poszukiwań.
Tym razem poszło im znacznie lepiej. Zapytany tubylec od razu udzielił im odpowiedzi, wskazując kierunek, w którym mają się udać. Był przy tym tak szczęśliwy, że Nami zaczęła zastanawiać się, czy ci ludzie nie są nieco zbyt radośni. Z drugiej strony, wiedziała, że prawdopodobnie wyolbrzymia niektóre fakty. Martwiła się o chłopaków, w końcu byli zdani na siebie przez kilka dni. Męczyły ją też wyrzuty sumienia, że nie podjęła decyzji od razu, tylko zwlekała, czekając na cud. Co z niej za pirat, skoro tak bardzo boi się jakiegokolwiek ryzyka? Gdyby chodziło o jakieś skarby, byłoby jej o wiele łatwiej…
-  W porządku, Nami? – zapytał Usopp, zmartwiony jej milczeniem. Gdy ta energicznie pokiwała głową, mężczyzna poklepał ją pocieszająco po ramieniu, próbując bezgłośnie zapewnić, że wszystko skończy się dobrze. – Nie martw się, jest z tobą Kapitan Usopp, najwspanialszy wojownik, jakiego kiedykolwiek nosiła ziemia! Ze mną będziesz bezpieczna.
- Ciekawe, kto zawsze ucieka jako pierwszy – zadrwiła, uśmiechając się złośliwie.
Usopp chciał coś odpowiedzieć, jednak ich rozmowę przerwały odgłosy walki. Towarzysze spojrzeli na siebie, upewniając się, że pomyśleli o tym samym, po czym pędem ruszyli w stronę hałasu. Minęli dom, do którego bądź co bądź zmierzali, i wbiegli na wzgórze, z którego mieli wspaniały widok na rozgrywającą się nieopodal bójkę.
- Sanji! – krzyknęła Nami, przerażona, widząc, jak jakiś mężczyzna w najlepsze okłada się z jej przyjacielem. Zaczęła biec w ich kierunku, ciągnąc za sobą przerażonego Usoppa.
W chwili, gdy byli już bardzo blisko, nieznajomy wykonał zręczny ruch i przygwoździł Sanji’ego do ziemi, przyciskając jedną z katan do jego szyi. Pozostałe dwie odrzucił obok siebie i uśmiechnął się, zadowolony. Nami stanęła jak wryta, nie mogąc uwierzyć własnym oczom.
- Wygrałem – usłyszała cichy, niski głos, i była pewna, że zostanie świadkiem śmierci Sanji’ego. Jednak to, co zobaczyła, przerosło jej najśmielsze oczekiwania. Blondyn prychnął, niezadowolony, i niemal po przyjacielsku poklepał napastnika po plecach, po czym najzwyczajniej w świecie zaczął chichotać. Po chwili dołączył do niego Luffy, którego zauważyła dopiero teraz. Bezwładnie opadła na kolana i jęknęła przeciągle, czym zwróciła na siebie uwagę wszystkich.
- Nami-san! – krzyknął Sanji, i to były ostatnie słowa, jakie usłyszała. Sekundy później leżała na trawie, nieprzytomna.
* * *
- To wasi towarzysze? – zapytał Zoro, patrząc z niedowierzaniem to na Usoppa, to na Nami, która po kilku potrząśnięciach odzyskała świadomość. Siedzieli teraz na małym patio, wyjaśniając sobie nawzajem wszystko, co zaszło.
- Od dzisiaj także i twoi – odparł Luffy, zadowolony z siebie. Szeroko się uśmiechnął, widząc zdziwione miny nowo przybyłej dwójki. – Sanji sam go przetestował, czy się do tego nadaje.
- Czyli wy…
- Walka była jak najbardziej poważna – uprzedził ją Zoro, co chwilę zerkając na blondyna siedzącego z nieodgadnionym wyrazem twarzy.
- Mogłeś go zabić! – krzyknęła, załamując ręce. – Czy wy musicie zawsze wpakować się w jakąś chorą akcję?
- Było zabawnie, prawda, Sanji? – zachichotał Luffy, za nic biorąc sobie argumenty, dlaczego nie powinien aranżować tego pojedynku.
- Dobra, wy tu sobie gadajcie. My musimy coś sobie wyjaśnić - powiedział nagle blondyn, podrywając się z miejsca. Skinął głową na  Zora i wyszli na zewnątrz, byle dalej od reszty załogi.
- O co chodzi? Chcesz rewanżu?
- Właściwie, to… - Zawahał się na chwilę, próbując zebrać myśli. – Byłeś całkiem niezły – przyznał w końcu, stając tyłem do niego i wpatrując się w ocean.
- I po to mnie tu wyciągnąłeś?
- Głupi marimo – warknął, przyciągając go do siebie. Ich klatki piersiowe zetknęły się ze sobą, a twarze dzieliło jedynie kilka centymetrów. Zoro zmarszczył brwi, jednak nie wykonał żadnego ruchu. Po prostu czekał, próbując okiełznać ciekawość. – Jeszcze się nie domyśliłeś?
- Wiesz, poznaliśmy się dopiero dzisiaj…
- Och, nie o to mi chodzi – przerwał mu, wyraźnie zniecierpliwiony. – Nie czułeś tego podczas naszej walki? Że już to kiedyś robiliśmy?
- Powiedz wprost o co ci chodzi – mruknął, chcąc jak najszybciej skończyć tę zabawę w podchody.
Sanji westchnął głośno i przyciągnął Zora do pocałunku, a dalej wszystko potoczyło się samo.
Zoro szarpnął się, gwałtownie siadając i rozglądając się na wszystkie strony. Gdzieś obok to samo zrobił Sanji, kaszląc przy tym i łapiąc się za szyję. Spojrzeli na siebie, powoli dochodząc do siebie.
- Co to było? – wychrypiał Roronoa, pocierając kark i próbując zrozumieć zaistniałą sytuację.
- Chyba… Luffy próbował rozwalić jakiegoś grzyba – mruknął blondyn, marszcząc brwi i próbując się skupić. Przetarł oczy, pozbywając się z powiek resztek dziwnego, fioletowawego pyłu.
- Trzeba ich obudzić – powiedział szermierz, wskazując brodą na śpiących towarzyszy.
- Dajmy im jeszcze chwilę.
- No w sumie – odparł Zoro, przysuwając się do kuka i ścierając z jego policzka fioletową smugę. Drugą rękę wplótł w jego włosy, przeczesując je delikatnymi ruchami. – Jak mogłem o tym zapomnieć? – wymruczał, patrząc na kuszące, lekko rozchylone usta blondyna.
- To naturalne, biorąc pod uwagę fakt, że zasypały nas zarodniki fungusa.
Obaj mężczyźni drgnęli, słysząc głos Choppera, ich okrętowego medyka.
- To ty nie śpisz? – zapytał Sanji, nieco zmieszany, odsuwając się od Zora i udając, że to, co robili przed chwilą nie miało miejsca.
- Mówiłem, żeby go nie ruszać, ale Luffy jak zwykle nie słuchał - marudził, tupiąc kopytkiem i robiąc niezadowoloną minę. – Założyłem maseczkę i na wszelki wypadek się odsunąłem.
- Mogłeś nas uprzedzić.
- Próbowałem, ale kto by mnie tam słuchał…
- Ważne, że nic ci nie jest – stwierdził Zoro, klepiąc Choppera po głowie, na której wyjątkowo nie było kapelusza.
- Ale czemu nas od razu nie obudziłeś?
- Chciałem, ale zostawiłem torbę na statku. Mógłbym co prawda znaleźć kilka ziół tutaj i zrobić jakieś sole trzeźwiące, ale… - urwał, robiąc minę niewiniątka i patrząc na Sanji’ego słodkimi oczami.
- Przebiegły renifer – warknął, uśmiechając się i kręcąc z niedowierzaniem głową.
Po chwili cała trójka śmiała się w najlepsze, wybudzając resztę załogi. By nie oberwać od Nami, wymyślili naprędce małe kłamstewko, które zakładało, iż Chopper obudził się jako pierwszy i od razu ruszył przyjaciołom na pomoc.
Gdy chwilę odpoczęli, ruszyli ku przygodzie, tym razem omijając dziwaczne grzyby szerokim łukiem i ciesząc się z pobytu na River, dzikiej i niezamieszkałej wysepce.
* * *
- Dlaczego akurat konie? – zapytał Sanji. Był późny wieczór, na zachodzie widać już było jedynie pomarańczową łunę otoczoną granatowym niebem. Cała załoga wróciła na statek i odpoczywała w swoich kajutach, jedynie on i Zoro siedzieli na bocianim gnieździe, wpatrując się w pogrążony w półmroku ląd.
- Skąd mam wiedzieć? – odparł, opierając brodę na czubku głowy blondyna. Przymknął oczy i odetchnął rześkim powietrzem, które z każdą chwilą robiło się coraz chłodniejsze. – To był tylko głupi sen.
- I nie dziwi cię, że wszystkim śniło się to samo? Może było w tym trochę prawdy? – nie dawał za wygraną, pragnąc odnaleźć jakikolwiek sens w tym, co im się przytrafiło.
- Zapytaj Choppera, on się zna na tych grzybach.
- Jak zwykle pomocny – burknął, zsuwając się tak, by Zoro nie mógł dłużej opierać się na jego głowie. Skrzyżował ręce na klatce piersiowej i wydął usta, a po chwili namysłu wyciągnął papierosa i zapalił go, mocno zaciągając się gryzącym dymem.
- Jak zwykle marudny – stwierdził, nachylając się nad nim i składając krótki pocałunek na jego wargach, służący jedynie przejęciu dymu z jego płuc. Uśmiechnął się zadziornie, widząc zmarszczone brwi Sanji’ego.
- Mógłbyś się czasem bardziej postarać. Jesteś beznadziejny.
- Tak uważasz? – zaśmiał się, niewiele sobie robiąc z przytyków mężczyzny. Zdążył się już do nich przyzwyczaić, wręcz znał je wszystkie na pamięć.
- Jak ktoś taki mógł ze mną wygrać? Nawet jeśli to był sen, to i tak…
- Może to oznacza, że lubisz ze mną przegrywać? – przerwał mu, zabierając z jego dłoni papierosa i gasząc go. Nim Sanji zdołał jakkolwiek zareagować, został mocno przyciśnięty do podłogi i jedyne, co mógł robić, to obserwować zbliżającą się do jego własnej twarz Zora. – Na przykład w taki sposób.
- Głupie marimo – mruknął, zachłannie przyciągając go do siebie i łącząc ich usta w upragnionym pocałunku.
Nim całkowicie zapadła noc, żaden z nich już nie myślał o River.




Na początku faktycznie miałam stworzyć alternatywną wersję dołączenia Marimo do załogi, no ale stwierdziłam, że niee, lepiej trochę zryć mózgi czytelnikom i walnąć grzybka halucynka :D
Poza tym, kim byłby Zoro, gdyby nie mógł jechać po Blondasku za to, że dołączył do załogi później od niego? W końcu to Roronoa był tym pierwszym, zaraz po kapitanie.
A tu taki mały bonus dla najwytrwalszych. Jakby się ktoś zastanawiał, dlaczego (między innymi) warto oglądać "One Piece":
A takich legendarnych scen jest o wieeeeele więcej! Nic tylko cieszyć oko :D
W każdym razie mam nadzieję, że się podobało.
Do kolejnej notki, Towarzysze!