Menu

poniedziałek, 14 września 2015

Więzień we własnym domu, część 10

            - Dużo nad tym myślałem i doszedłem do wniosku, że chyba jednak pozwolę ci na jeden mały, samotny wypad do tej twojej ukochanej dziury – powiedział, gdy w ciszy spożywaliśmy niedzielny obiad. Spojrzałem na niego zaskoczony, gdyż myślałem, że ten temat został definitywnie zamknięty dwa dni temu.
            - Ale… dlaczego? – wykrztusiłem w końcu.
            - Muszę przyznać, że ostatnimi czasy zrobiłeś się bardzo grzecznym i posłusznym chłopcem, a ja lubię od czasu do czasu nagradzać moich podopiecznych. – Uśmiechnął się tajemniczo i wrócił do jedzenia. Jak gdyby nigdy nic przeżuwał kolejne kęsy, w ogóle nie przejmując się moim zakłopotaniem. W końcu i ja się uśmiechnąłem, zachowując jednak ostrożność.
            - Zakładam, że na zbytnią swobodę nie mam co liczyć, prawda? – zagadnąłem. Spodziewałem się, że jeśli nie Iwan będzie mnie pilnował, to zrobią to za niego jego żołnierze.
            - Cóż, nie mam zamiaru stracić nad tobą kontroli nawet na tak krótki czas. Wolę, jak to się mówi, dmuchać na zimne.
            - No tak… Przez chwilę zapomniałem, jak beznadziejnym facetem jesteś – westchnąłem i poszedłem do kuchni, zabierając po drodze talerze i sztućce ze stołu. Wrzuciłem je do miski z gorącą wodą i zabrałem się za zmywanie ich.
            Po raz pierwszy od dłuższego czasu poczułem się naprawdę szczęśliwy. Wizja spotkania się z ludźmi, których kochałem, napawała mnie niezmierną radością. Nie to, że zaakceptowałem bycie uwięzionym we własnym domu, ale mimo wszystko nie chciałem sprawiać im kłopotów. Każda moja próba skontaktowania się z nimi za plecami Iwana mogła skończyć się tragicznie, co wykluczało od razu tę możliwość.
            - Widzę, że bardzo ci na tym zależało – powiedział nagle, wyrywając mnie z zamyślenia. Odwróciłem się gwałtownie w jego stronę, chwytając się za bluzkę na wysokości serca.
            - Musisz mnie tak straszyć? – warknąłem, szybko oddychając. Zaśmiał się głośno z mojej reakcji i pokręcił z niedowierzaniem głową.
            - Niby zawsze się tak pilnujesz, wręcz emanujesz brakiem zaufania, a można cię tak łatwo podejść… Czy mogę wziąć to za znak, że mur pomiędzy nami powoli zaczyna topnieć?
            - Co? Nie przeinaczaj wszystkiego na swoją korzyść… - jęknąłem, zmęczony jego ciągłymi staraniami. Odwróciłem się z powrotem plecami do niego i kontynuowałem swoje zajęcie. Nie miałem kompletnie pojęcia, dlaczego tak zależy mu na tym, by przekonać mnie do tych wszystkich dziwnych rzeczy, do jakich mnie zmuszał.
            - Ostatnim razem, gdy się kochaliśmy, wydawałeś się być zadowolony… - wymruczał. Usiadł na jednym z krzeseł, bacznie obserwując każdy mój ruch.
            - Jesteś tego taki pewny? – zapytałem kąśliwie, próbując sprawić, by zwątpił w swoje umiejętności. Oczywiście nie łudziłem się, że osiągnę w tym kierunku jakiekolwiek sukces.
            - Pewny to mało powiedziane. Przestań już udawać, Feliks. Nawet ja zauważyłem, że patrzysz na mnie kompletnie inaczej niż na początku. Kiedy w końcu się poddasz?
            - Ja? Poddać się? Nigdy. Poza tym nawet jeśli bym się w tobie zakochał, to co mi po tym? Za jakiś czas i tak stąd odjedziesz.
            - Zawsze mógłbym zabrać cię ze sobą. Dla mnie to żaden problem – odparł beztrosko. Ton jego głosu wskazywał na to, że dla niego nie ma rzeczy niemożliwych. Domyślałem się, że bezustannie spełniano jego zachcianki, tym samym wychowując go na bezwzględnego tyrana, którym faktycznie się stał.
            - A ty jak zwykle. Żadnych przeszkód, droga wolna i takie tam…
            - To jakie według ciebie są przeciwskazania, hmm? – zadrwił, unosząc brwi. Oparł policzek na dłoni i czekał na odpowiedź, palcami drugiej ręki stukając w blat.
            - Jakieś na pewno się znajdą… Na przykład nie mógłbym tak po prostu opuścić mojego domu i zostawić go na pastwę losu… Ludzie z miasteczka zawsze mogli na mnie polegać, więc nie mógłbym ich w ten sposób zawieść i wyjechać…No i takich decyzji nie podejmuje się tak z dnia na dzień, trzeba je przemyśleć, dobrze się nad tym zastanowić.
            - Nie przekonałeś mnie tym. Dom zawsze mógłbyś oddać w jakieś dobre ręce, z pewnością masz kogoś, kto na to zasługuje. Zakładam też, że mieszkańcy chcieliby dla ciebie jak najlepiej i gdybyś tylko powiedział im, że masz szansę na lepsze życie, poparliby twoją decyzję… Co do podejmowania takich decyzji, to zakładam, że miałbyś dużo czasu do namysłu. Nie myśl, że przeniesienie mnie to taki szybki, dwudniowy proces. A nawet jeśli tak by było, to z miłości robi się dużo rzeczy, które dawniej wydawały się być absurdalne.
            - Proszę, proszę. Jeszcze trochę i pomyślę, że romantyk z ciebie.
            - A co? Nie wyglądam? – zapytał i podrapał się po głowie. – Może nie widać tego po mnie, ale ja też pragnę miłości… Zdaję sobie sprawę, że kompletnie nie umiem okazywać tych pozytywnych uczuć, ale odkąd mieszkam z tobą, coś się we mnie zmieniło. Myślę, że twój upór i to, że potrafisz się mi postawić, dobrze na mnie wpływa.
            - Iwan… - szepnąłem, patrząc na niego zdezorientowanym, ale i w jakiś sposób czułym wzrokiem. Jego słowa zrobiły na mnie ogromne wrażenie. Nigdy bym się nie spodziewał, że usłyszę z jego ust coś takiego. Mało kto potrafiłby przyznać się do tego typu wad, a już na pewno nie ktoś tak dumny jak Iwan. A jednak myliłem się. Najwyraźniej cuda faktycznie się zdarzają.
            W końcu odwróciłem się i spuściłem głowę. Miałem wrażenie, że jego fiołkowe oczy prześwietlają moją duszę, czytają z niej jak z otwartej księgi. Świadomość ta była nieznośna i krępująca, czułem się tak, jakby sam jego wzrok zakładał na mnie pęta. Gdy jego szeroki, silny tors przytulił się do moich pleców, a ręce oplotły mnie w pasie, po krótkim wahaniu ufnie oparłem się na nim. Liczyłem, że dzięki temu wybudzę się ze snu, który rozpoczął się wraz z moimi narodzinami, ale nic z tego. Nadal w nim trwałem, miotając się pomiędzy tym, czego chciałem, a tym, co dostawałem od życia. Westchnąłem ciężko i zamknąłem powieki, napełniając nozdrza intensywną wonią perfum Iwana, która jednak była bardzo przyjemna i kojąca. Aż dziw, że wcześniej nie zwróciłem na nią uwagi.
            - I co? Nadal twierdzisz, że nic do mnie nie czujesz? – wyszeptał po chwili, muskając wargami moją szyję.
            - A może to ty się mylisz? Może tak naprawdę pomyliłeś miłość z chwilową fascynacją, z czego już niedługo zdasz sobie sprawę i po prostu mnie zostawisz? – zapytałem, unosząc niego kąciki ust. Kiedyś myślałem, że taka opcja byłaby dla mnie najlepsza, lecz z biegiem czasu zdałem sobie sprawę, że dzięki Iwanowi moje życie nabrało odrobiny sensu. To wieczne opieranie się mu, dbanie by na obiad pojawiło się jego ulubione danie, świadomość, że jestem mu tak po prostu potrzebny… Fakt, dużo przez niego wycierpiałem, ale biorąc pod uwagę całokształt, to całkiem nieźle mi się z nim żyło. Wreszcie mogłem z kimś porozmawiać mając świadomość, że ta druga osoba nie zacznie się nade mną użalać i że nie będzie we mnie widzieć jedynie skrzywdzonego przez los chłopaka. Była wojna, to oczywiste, że zabrała na pamiątkę ofiary. Pogodziłem się już z tym. A Iwan, jako jeden z nielicznych, nie kwestionował mojej decyzji, choć podejrzewam, że robił to nieświadomie. To mi jednak nie przeszkadzało.
            - Wątpię, żeby tak było – odparł po chwili namysłu – gdyż w życiu przeżywałem wiele fascynacji, i to zdecydowanie tak nie wyglądało. Wiem, że tym razem to coś głębszego.
            - Ale dlaczego? Dlaczego akurat ja?
            - Na początku myślałem tylko, że jesteś w moim typie, ot, taka zabawka na czas mojego pobytu. Ale z czasem zacząłem czuć coś intensywniejszego… Nawet nie wiem, kiedy się to stało, ani dlaczego… To takie dziwne. Ktoś taki jak ja nie zasługuje na miłość, a jednak mnie to dopadło.
            - Nie mów tak – przerwałem mu. – Nawet najgorsi zbrodniarze na nią zasługują.
            - Więc czemu nie zasługuję na to, byś odwzajemnił moje uczucia? – zapytał łamiącym się głosem. – Dlaczego ciągle mnie odtrącasz? Ja wiem, bywam czasem brutalny i impulsywny, ale staram się, tak bardzo o ciebie zabiegam…
            - Iwan, to nie tak. Nauczyłem się żyć bez miłości, trudno mi teraz tak nagle się przestawić… Nawet nie wiem, czy czuję do ciebie to samo. Daj mi trochę czasu, proszę… - jęknąłem żałośnie, wyplątując się z jego objęć. Po chwili wahania zmierzwiłem mu włosy i uśmiechnąłem się do niego pocieszająco. – Myślę, że jeśli postarasz się być trochę milszy i dasz mi szansę na poznanie ciebie, szanse na odwzajemnienie twoich uczuć wzrosną.
            - Trzymam cię za słowo – mruknął nieco urażonym tonem. – A teraz, jeśli chcesz, możesz iść do miasteczka. Tylko nie wracaj późno. Mimo wszystko nie chcesz, żebym musiał przywieźć cię z powrotem do domu, gdyż może to być ciut… nieprzyjemne.
            - I właśnie o tym mówię. Powinieneś teraz powiedzieć: jeśli chcesz, możesz iść do miasteczka. Postaraj się nie wrócić zbyt późno, aczkolwiek bez względu na godzinę i tak będę na ciebie czekał. A wszystko to z szerokim uśmiechem na twarzy – powiedziałem, sprężystym krokiem zmierzając do przedpokoju. Ubierając buty, zerknąłem na Iwana, który przyglądał mi się, oparty o ścianę. Skrzyżował ręce na piersiach, jego usta zmieniły się w wąską kreskę.
            - Wolę nie dawać ci zbyt dużo luzu – wydusił w końcu. – A tak będę miał pewność, że do mnie wrócisz.
            - I tak bym wrócił, nie mam innego miejsca, do którego mógłbym się udać. Chodziło mi raczej o to, że powinieneś być milszy po to, by wracanie tutaj sprawiało mi przyjemność.
            - Nadal uważam, że to niepotrzebne… - bąknął pod nosem, robiąc minę urażonego dzieciaka.
            Gdy ubrałem kurtkę i owinąłem szyję kraciastą chustą, udałem się w stronę drzwi. Czułem się nieco dziwnie, ale to szybko ustąpiło miejsca radości. Spojrzałem za siebie, lecz widok Iwana nabawił mnie jedynie o wyrzuty sumienia.
            - Będę tęsknił… - powiedział z trudem, siląc się na uśmiech, który mimo jego wysiłków nie wyglądał na zbytnio przyjazny.
            - Ja też – odparłem i zanim zorientowałem się, co robię, podbiegłem do niego i pocałowałem go w policzek, po czym wyszedłem z domu.
            Początkowo jesienne słońce oślepiło mnie, drażniąc oczy nieco przyćmionym światłem padającym na moją twarz. Zamrugałem kilkakrotnie, przyzwyczajając się do panującej jasności, po czym ruszyłem przed siebie, podziwiając otaczający mnie świat. Wiele się zmieniło od czasu mojego ostatniego wyjścia. Liście, wtedy tak różnokolorowe i pełne jeszcze życia, teraz powoli usychały i brązowiały, leniwie opadając na ziemię. Na niebie sunęły ponure chmury, nabrzmiałe wodą i z trudem dźwigające jej brzemię, zapowiadając nadchodzące deszczowe dni. Klucze ptaków jeszcze niedawno przecinających przestworza i wypełniających ciszę swym pożegnaniem z tą okolicą zniknęły, ustępując miejsca drobniejszym pobratymcom zdolnym przetrwać tu zimę. Gdzieniegdzie do swej dziupli wbiegała wiewiórka na tyle zajęta gromadzeniem zapasów, by zupełnie nie zauważyć samotnego wędrowca zmierzającego tą drogą. Odetchnąłem głęboko rześkim powietrzem, które delikatnie kuło w gardle. Właśnie w takie dni czułem, że żyję. Jesień była moją ulubioną porą roku, od dziecka ją kochałem. Pamiętam, jak w dni takie jak ten siadałem razem z mamą pod jednym z drzew i słuchałem jej opowieści. Najbardziej lubiłem tę, która porównywała liście do ludzi. „Człowiek jest jak ten liść - zaczynała, biorąc do ręki uschnięty, brązowy listek – natomiast drzewo symbolizuje ziemię, na której żyjemy. Na początku nie ma śladu naszego istnienia, lecz w końcu pojawia się malutki pączek. Z czasem ta drobna, niepozorna gródka zaczyna rozkwitać, rozwijać się, lecz dalej jest bardzo mała. Ale w końcu zaczyna rosnąć, sprawia wrażenie coraz silniejszej. U szczytu swego rozwoju jest już silnym, soczystym liściem. Lecz gdy nadchodzi jesień, jego siły słabną, z dnia na dzień zaczyna uchodzić z niego życie. Ten okres jest dla niego jednak jednym z najpiękniejszych, wcale nie widać po nim, że jego czas wkrótce nadejdzie. Na koniec całkowicie usycha, po czy spada z drzewa, i znowu nie ma po nim śladu. Tak samo jest z ludźmi. Rodzą się, rozwijają, w pewnym momencie znajdują się na szczycie swojego istnienia, a następnie zaczynają już tylko nieuchronnie zbliżać się do śmierci, usychają”. Wtedy jeszcze nie rozumiałem dokładnie jej słów, niemniej jednak zawsze robiły one na mnie niesamowite wrażenie. Tak, moja matka zdecydowanie była mądrą kobietą.
            W końcu doszedłem do miasteczka. Dworek, w którym mieszkałem, znajdował się nieco na uboczu, w związku z czym do najbliższych domów miałem kawałek, lecz nie przeszkadzało mi to. Spacerem takim jak dzisiaj droga ta zajmowała mi może dziesięć minut, nie więcej. Rozejrzałem się po rynku, na którym stałem, lecz nie zobaczyłem ani żywej duszy. Podejrzewałem, że gdyby nie obecność żołnierzy, panowałby tu dzisiaj dość spory ruch. W niedziele, szczególnie tak pogodne jak na tę porę roku, ludzie zbierali się, by porozmawiać i wymienić się informacjami. Co prawda podczas wojny mieszkańcy woleli zostawać w domach, ale i tak byli wtedy bardziej żywotni niż teraz.
            To jednak nie stanowiło dla mnie żadnej przeszkody. Postanowiłem udać się do domu pana Teofila, jednego z wielu przyjaciół moich rodziców. Lubiłem tego starszego człowieka. Był niskim, dobrze zbudowanym, łysiejącym mężczyzną, któremu uśmiech nie schodził z twarzy. Wprost uwielbiałem jego specyficzne poczucie humoru, a jego radość z życia mimo wielu trudnych przeżyć była bardzo motywująca. To jemu najbardziej zawdzięczałem to, że nie załamałem się po śmierci rodziców i szybko stanąłem na nogi, nie pogłębiając się w rozpaczy. Nieśmiało zapukałem do drzwi jego domu i czekałem, aż otworzy.
            - Kto tam? – usłyszałem jego stłumiony przez dzielące nas drewno głos.
            - To ja, Feliks! – krzyknąłem radośnie, czując narastające podniecenie. Boże, jak ja dawno nie widziałem tych ludzi!
            - Czego chcesz? – warknął, w dalszym ciągu nie otwierając. Zdumiałem się, lecz wytłumaczyłem jego zachowanie presją wywieraną na nich przez komunistów.
            - Przyszedłem w odwiedziny, porozmawiać.
            - Nie mam teraz czasu. – Jego wrogość przeraziła mnie. Dlaczego ktoś taki jak pan Teofil zachowywał się w ten sposób?
            - Proszę, to nie potrwa długo. Chciałem tylko pana zobaczyć, tak dawno mnie tu nie było…
            - Po prostu stąd odejdź! – przerwał mi. – Nie chcę mieć kłopotów przez ciebie.
            - Kłopotów…?
            - Wszyscy wiedzą, co stało się z biedną Zosią… Była taka podekscytowana, że cię zobaczyła, i co ją spotkało? Jeszcze bezczelnie się temu przyglądałeś… Wstyd mi za ciebie.
            - Zaraz, to nie tak! – krzyknąłem rozpaczliwie. – Niech mnie pan wpuści, to wszystko panu wyjaśnię. Obiecuję, że nic się panu nie stanie.
            - Odejdź, albo poszczuję cię psem! - krzyknął, odchodząc. Odgłos jego kroków sprawił mi ogromny ból, który wywiercał mi dziurę w mózgu. Zrozpaczony, odszedłem od drzwi i ruszyłem przed siebie, z trudem powstrzymując napływające do oczu łzy.
            Przecież to nie tak! Gdybym wiedział, że to skończy się akurat w ten sposób, w życiu bym do tego nie dopuścił. A to, że widziałem jej śmierć, wcale nie było moją winą. Nie chciałem tego… Na samą myśl o tym, co muszą myśleć teraz o mnie mieszkańcy, przeszedł mnie nieprzyjemny dreszcz. Nigdy bym nawet nie pomyślał, że ludzie, których kocham, znienawidzą mnie tak szybko, nie dając mi szansy na wyjaśnienia. Jedna rozmowa wystarczyłaby, żeby zrozumieli, spojrzeli na sprawę w zupełnie nowym świetle. Dlaczego więc poddali się tak ławo? Dlaczego bez trudu mnie skreślili?
            Nie wiedząc, co mam ze sobą począć, usiadłem na jednej z ławek na rynku i schowałem twarz w dłoniach. Chciało mi się krzyczeć, ale wiedziałem, że muszę się powstrzymać. Mimo wszystko tliła się we mnie nadzieja.
            - Feliks? A co ty tu robisz? – usłyszałem nagle kobiecy głos. Gwałtownie podniosłem głowę, by ujrzeć zniesmaczoną moim widokiem panią Hannę.
            - Ja… Przyszedłem do was w odwiedziny. Proszę, niech mi pani wyjaśni, co się tutaj dzieje. Dlaczego pan Teofil tak bardzo mnie nienawidzi?
            - Nie udawaj, że nie wiesz – warknęła, odwracając wzrok. – My tu ledwo wiążemy koniec z końcem, a ty bezczelnie wkradłeś się w ich łaski i żyjesz sobie jak gdyby nigdy nic. W dodatku ten incydent z Zofią… Tak zdobyłeś ich zaufanie? Nie wstyd ci?
            - To wszystko nie tak… Ich dowódca zamieszkał w moim domu, traktuje mnie jak niewolnika, szantażuje… Muszę robić to, co chce, żebyście wy byli bezpieczni…
            - I co? Może mam cię za to po rękach całować? – przerwała mi. – Mógłbyś zachować chociaż resztki honoru i przyznać się, a nie kłamać… Rodzice byliby zawiedzeni, gdyby zobaczyli, na jakiego człowieka wyrósł ich syn – powiedziała i ruszyła w stronę swojego domu. Jej nienawiść do mnie czaiła się głęboko w jej oczach, przerażała mnie. I pomyśleć, że z dnia na dzień stałem się dla nich kimś jeszcze gorszym niż ci wszyscy żołnierze razem wzięci.
            Nie mogąc dłużej tego znieść, zerwałem się z ławki i pobiegłem z powrotem do dworku. Emocje, które starałem się w sobie tłumić, wypłynęły na wierzch w postaci dwóch słonych potoków. Zacisnąłem mocno zęby, pozwoliłem, by włosy zakryły moją twarz, i biegłem. Biegłem jak najszybciej umiałem, by uciec od tego zła i zawiści skierowanej w moją stronę. W głowie pojawiała się tylko jedna myśl. Dlaczego?
            Po kilku minutach byłem już z powrotem u siebie. Zamknąłem za sobą drzwi, oparłem się o nie plecami i zsunąłem na podłogę, zanosząc się spazmatycznym szlochem. Oparłem czoło na kolanach i skuliłem się, jak najmocniej potrafiłem, chcąc odgrodzić się tym samym od otaczającego mnie świata.
            - Feliks, co się stało? – zapytał Iwan, wbiegając do przedpokoju. Jego głos był wyraźnie zaniepokojony. Uklęknął przede mną i położył mi dłoń na głowie, poruszając nią łagodnie. – Powiedz mi, proszę.
            - Oni… Oni mnie nienawidzą! – krzyknąłem, patrząc na niego załzawionym wzrokiem. Moją twarz wykrzywił grymas bólu. – Obwiniają mnie za śmierć pani Zofii, myślą, że ich zdradziłem… Dlaczego? Nawet nie chcieli ze mną rozmawiać…
            - Cii, już spokojnie – wyszeptał, siadając obok mnie i przytulając, w dalszym ciągu głaszcząc mnie po włosach. – Na pewno gdy trochę ochłoną, zdołasz im to wyjaśnić. Wszystko będzie dobrze, zobaczysz. Tylko nie płacz już.
            - Ty nic nie rozumiesz… Oni mi ufali, a ja...
            - Nie myśl już o tym. Feliks, tylko ja mam prawo doprowadzić cię do łez, słyszysz? Tylko ja. Oni nie mają prawa, nie są tego godni. Nie mogą cię ranić – powiedział zdecydowanym głosem. Chwycił moją twarz w dłonie i zmusił mnie, bym na niego spojrzał. – Tylko ja, nikt więcej.
            - A-ale… - spróbowałem zaprotestować, lecz zamknął mi usta pocałunkiem. Jego słowa w pewnym sensie pocieszyły mnie, poczułem się pewniej. Widziałem, że bardzo mu na mnie zależy. I nawet jeśli mówił w tak samolubny sposób, to przyniósł mojej duszy ukojenie, a w chwili obecnej było mi to bardzo potrzebne.
            Gdy oderwał się ode mnie i spojrzał na mnie poważnym wzrokiem, nie wytrzymałem i z powrotem wpiłem się w jego wargi, smakując je i pozwalając, by stopniowo mnie pożerały. Czułem, jak jego język czule pieści moje podniebienie, ciepły oddech wypełnia mnie dokładnie, odbierając mi zdolność myślenia. Zacisnąłem mocno powieki i oplotłem rękami jego szyję, pragnąc jedynie zapomnieć o tym, co mnie dzisiaj spotkało.
            - Feliks, proszę… Nie kuś mnie w ten sposób – wyszeptał, lekko odsuwając mnie od siebie. Pogłaskał mnie po policzku, wpatrując się we mnie intensywnie. W jego oczach widziałem pożądanie i resztki samokontroli. Mimo wszystko nie chciał skorzystać z tego, w jakim znajdowałem się stanie.
            - Przepraszam… Pójdę już do siebie – powiedziałem, podnosząc się z podłogi.
            Boże, co ja przed chwilą chciałem zrobić?! Mało brakowało, a wprosiłbym się Iwanowi do łóżka! Zachowałem się jak dziwka, która desperacko prosi o jakiekolwiek pocieszenie… W innym wypadku nie dałbym po sobie poznać, że cokolwiek mnie trapi. Ulżyłbym sobie dopiero w samotności, mając pewność, że nikt mnie wtedy nie zobaczy. Ale gdy spojrzałem na Iwana, coś we mnie pękło. Nie chciałem już dłużej udawać, że wszystko jest w porządku. Potrzebowałem wsparcia i znalazłem je, ale nawet to spieprzyłem dając rozpaczy zamydlić sobie oczy. Jestem beznadziejny…
            Otarłem resztki łez rękawem i usiadłem na parapecie, opierając czoło o zimną szybę. Spod przymrużonych powiek widziałem rozmazane kształty drzew, których korony wiły się w dzikim tańcu targane jesiennym wiatrem. Niebo zrobiło się jakieś takie szare, zwiastując nadchodzący deszcz. Nadszedł listopad, najbardziej smutna pora roku. Muszę przyznać, że jej nastrój idealnie pasował do dzisiejszych wydarzeń. Drodzy państwo, zapraszam na spektakl pod tytułem „Jesienne rozterki Feliksa Łukasiewicza”. Gwarantujemy, że uśmiejecie się państwo do łez. W końcu tak beznadziejnego bohatera dawno już nie oglądaliście.

            Westchnąłem ciężko i ostatkiem sił przeniosłem się na łóżko. Było mi wszystko jedno, nie czułem już kompletnie niczego. Odpłynąłem, nim świeże łzy zdołały wydostać się spod moich powiek.


Część 11



Hmm... Wyszło tego więcej, niż się spodziewałam. Nie mogę się już doczekać, kiedy znowu będę miała czas (i wenę), bo w głowie zaświtał mi pewien fajny pomysł. Znaczy mam nadzieję, że fajny :3






2 komentarze:

  1. No to fajnie szkoda mi Feliksa, ale zwykle tak to działa, ciekawa jestem tego pomysłu:-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Czasami ja sama karcę się w duchu za to, co Feliks musi przeze mnie przechodzić, no ale tak to już bywa. A pomysł myślę że będzie nieco zaskakujący, o ile nie przyjdzie mi do głowy coś jeszcze innego ;)

      Usuń